Teksty z kobieceserca.pl.docx

(225 KB) Pobierz

Tajemnica prawdziwej miłości

5 maja, 14:31

Dlaczego tak wiele związków się rozpada? Jak to się dzieje, że stan radości i uniesienia, towarzyszący początkom miłosnej relacji, często zamienia się w konglomerat złości i smutku, wzajemne wyrzuty i kompletną katastrofę? Czy prawdą jest, że ludzie (a przynajmniej mężczyźni) z natury nie są monogamiczni i potrzebują wielu partnerek? Dlaczego tak wiele osób wychodzi ze związku poranionych, tracąc zaufanie do przeciwnej płci? Czy rzeczywiście istnieją mężczyźni, nienawidzący kobiet, tak zwani mizoginiści? Albo wyrachowane kobiety, potrzebujące mężczyzn jako dawców spermy dla zrealizowania swojego pragnienia posiadania dziecka? Czy miłość nieodłącznie wiąże się z cierpieniem?

Próbując odpowiedzieć na te pytania, stworzono wiele koncepcji. John Gray w kultowej już książce przekonywał, że mężczyźni są z Marsa, a kobiety z Wenus, wobec czego trudno im się porozumieć, bo mówią innymi językami. Z kolei David M. Buss, autor "Ewolucji pożądania", jako zwolennik teorii samolubnego genu udowadniał, że relacjami między płciami rządzą zasady doboru naturalnego – pierwotne instynkty, mające na celu zachowanie gatunku.

Próbami wytłumaczenia, jak ludzie dobierają się w pary, są wciąż mocne w naszej kulturze archetypy – na przykład księżniczki, uwalnianej z wieży przez księcia na białym koniu, Pięknej, której miłość przemieniła Bestię, czy też coraz popularniejszy w erze równouprawnienia płci archetyp "dwóch połówek pomarańczy".

Uznając, że człowiek podlega prawom biologii, a więc rzeczywiście (co udowodniono licznymi badaniami) mózgi kobiet i mężczyzn są różne, ludzie, tak jak zwierzęta, podlegają popędowi płciowemu, a bajki są emocjonalnym obrazem pragnień i marzeń, jednocześnie wierzę, że po coś natura nas wyposażyła w korę mózgową. I choć inne ssaki również ją posiadają, to pod względem jej rozbudowania i funkcjonalności człowiek wyraźnie je przewyższa. To dzięki niej właśnie mamy możliwość podejmowania świadomych działań, a nie takich, które są uwarunkowane tylko biologią, popędami czy emocjami. O tym, czy zechcemy korę mózgową wykorzystać, decyduje nasza wolna wola – cecha, która różni człowieka od zwierząt. A przynajmniej powinna.

Wolna wola umożliwia człowiekowi zarządzanie swoimi popędami i emocjami, determinuje, z kim i jakie tworzy związki. Wyborem człowieka dysponującego wolną wolą jest system wartości, jakim chce się kierować, oraz to, jak funkcjonuje w relacjach z innymi. Miłość także jest wyborem.

W powszechnym rozumieniu miłość to uczucie łączące bliskich sobie ludzi, a skupiając się na heteroseksualnych związkach – uczucie wiążące kobietę i mężczyznę. Dominuje przekonanie, że miłość zaczyna się, gdy obydwoje poczują ogromną siłę wzajemnego przyciągania, a kończy, gdy zamiast niej pojawia się odpychanie. Znane jest też pojęcie miłości nieodwzajemnionej, nieszczęśliwej, oraz miłości toksycznej, która niszczy – przynajmniej jednego z partnerów. Ludzie tak wiele znaczeń nadają słowu "miłość", że dla jednego "kocham cię" oznacza "pożądam cię i chcę pójść z tobą do łóżka", dla drugiego "nie potrafię bez ciebie żyć, jesteś mi potrzebny/a", dla trzeciego "zrobię dla ciebie wszystko, poświęcę na ołtarzu miłości nawet siebie", a dla czwartego może być próbą emocjonalnego szantażu na wybranku czy wybrance. Powstaje z tego niezły galimatias, w którym trudno się połapać. Marzymy o doświadczeniu wielkiej miłości i często przeżywamy głębokie rozczarowania. Tymczasem wszystko staje się bardzo proste, jeśli uznamy, że tak naprawdę jej odczuwanie zależy wyłącznie od nas samych.

Miłość jako akt wolnej woli, wybór nie ma nic wspólnego z tym, czy ludzie są razem, tworzą związek lub relację, utrzymują kontakt. Kobieta może kochać mężczyznę, a mężczyzna kobietę, nie tworząc związku. Miłość jest energią, którą wysyłamy drugiemu człowiekowi, okazując swoją troskę, szacunek, współczucie, wdzięczność oraz gotowość do wybaczania. Można kogoś kochać, a jednocześnie nie chcieć utrzymywać z nim relacji z potrzeby ochrony własnych granic. Gdy kogoś kochamy, czynimy to bezinteresownie, przekazujemy mu energię miłości nie oczekując niczego w zamian. Szanujemy go, czyli akceptujemy takim, jakim jest, nie oceniając go, nie stawiając ani niżej, ani wyżej od siebie.

Takie przedstawienie miłości jako aktu wolnej woli pozornie kłóci się z modnymi obecnie ideami partnerskiego związku, głoszącymi, że musi w nim istnieć równowaga dawania i brania, a potrzeby obydwojga powinny być w jednakowym stopniu zaspokojone. Może być też opacznie zrozumiane i prowadzić do poświęcenia, służalczości i cierpiętnictwa. Pozornie, bowiem aby w ogóle być zdolnym do miłości drugiego człowieka, dawać mu jej energię, trzeba najpierw rozwinąć miłość własną. Nauczyć się okazywać sobie troskę, szacunek, współczucie, wdzięczność oraz gotowość do wybaczania. Aby dawać, trzeba mieć z czego. Nie jesteśmy w stanie prawdziwie kochać, gdy rezerwuary naszej miłości są puste.

Miłość jako akt woli jest miłością bezwarunkową – nie kochamy kogoś za to, jaki jest, jak się wobec nas zachowuje, za to, co od niego otrzymujemy, czy spełnia nasze oczekiwania, zaspokaja nasze potrzeby. Kochamy po prostu za to, że jest. Bezwarunkowa miłość ma w sobie jakość uczucia, jaką matka obdarza swoje dziecko. Ma w sobie też jakość uczucia, jakim obdarzają się zakochani. I nieważne, z czego to wynika – czy z tego, jak chcą niektórzy, że ich mózgi znajdują się pod narkotycznym wpływem neuroprzekaźników, czy też dlatego, że widząc świat przez różowe okulary nawzajem się idealizują. Ważny jest rezultat. W stanie zakochania dajemy ukochanej osobie swoją miłość bez oczekiwania niczego w zamian. A także – co równie ważne – potrafimy energię miłości przyjmować od swojego partnera. Można być bowiem zablokowanym albo na dawanie miłości, albo jej branie. Para zakochanych, zdolnych do jednego i drugiego, czyli nadawczo-odbiorczych, doświadcza cudownego stanu przepływu energii miłości.

Dlaczego w tym przepływie pojawiają się zakłócenia? Dlaczego przepływ ten zostaje przerwany? Bo każdy z partnerów ma jakieś deficyty, które chce zaspokoić, świadomie czy nieświadomie wykorzystując do tego drugiego. Deficyty, będące bagażem z jego dzieciństwa, z którymi do tej pory się nie uporał. A jeśli partner staje się potrzebą, sposobem na zapełnienie swoich deficytów, gwarantem szczęścia, to zanika chęć bezinteresownego dawania, a rośnie chęć brania. Każdy od każdego chce dostawać, zaczyna więc stosować różne strategie manipulacji, aby dostać więcej. Zamiast przepływu energii miłości pojawia się handel wymienny, partnerzy zaczynają skrupulatnie sprawdzać, czy wzięli tyle samo, co dali. I prędzej czy później dochodzi do walki o władzę – kto komu będzie dawał, kto komu się podporządkuje, kto będzie dawcą, a kto biorcą.

Deficyty z dzieciństwa dotyczą obszaru poczucia bezpieczeństwa, poczucia własnej seksualności (kobiecości lub męskości), poczucia własnej wartości i poczucia bezwarunkowej miłości. Można się ich pozbyć poprzez podjęcie trudu rozwoju osobistego, zgodę na ból dotknięcia starych ran, nauczenie się kontaktu z własnymi emocjami i zarządzania nimi, opanowanie sztuki asertywności. Nieodzowna do tej transformacji energia jest ogólnie dostępna, otacza nas i wypełnia – wystarczy się na nią otworzyć. Jedni nazywają ją Bogiem, Siłą Wyższą, energią kosmiczną, inni praną, qi czy maną. Problem polega na tym, że jeśli naszym podstawowym źródłem energii staje się osoba ukochanego czy ukochanej, to tracimy kontakt z energią uniwersalną i umiejętność korzystania z niej.

Dojrzała decyzja, oparta na miłości, o wejściu w związek, równoznaczna jest z wzięciem odpowiedzialności za swój własny rozwój, za zaspokajanie własnych deficytów bez wykorzystywania do tego partnera. To także wzięcie odpowiedzialności za stymulowanie rozwoju partnera. Wynikająca z miłości troska o ukochaną osobę oznacza otwartość na wysłuchanie jej potrzeb, ale nie zgodę na spełnianie wszelkich jej oczekiwań. Zadbanie o siebie w związku – z miłości własnej – nie jest tożsame z tym, że partner ma obowiązek zaspokajać nasze potrzeby i spełniać nasze prośby, ale że gotowy jest je przyjąć i uwzględnić, okazując nam swoją troskę. Wszystko odbywa się na zasadach dobrowolności.

Co zatem możemy zrobić, gdy mamy wrażenie, że bardziej się troszczymy o partnera niż on o nas? Mamy wolną wolę, możemy wybierać, czy decydujemy się na taki układ, przypominający relację matki z dzieckiem, czy nie.

Jak postępować, gdy doświadczamy, że partner nas wykorzystuje, poniża, wysysa z energii, gdy odkryjemy, że chce nas zdominować albo już to uczynił? Mamy wolną wolę, możemy wybierać, czy na to się godzimy, czy nie. Każdy jest odpowiedzialny za ochronę swojej przestrzeni i granic.

Jak się zachować, gdy spostrzeżemy, że bycie w związku ogranicza nasz rozwój, dusimy się w nim, czujemy przytłoczone, nasza potrzeba bliskości nie jest zaspokajana? Mamy wolną wolę, możemy wybierać, czy ważniejsze dla nas jest bycie w związku, wierność składanej przed ołtarzem obietnicy, czy też wolimy się z partnerem pożegnać, dziękując za wszystko, co nam dał, i pójść własną drogą.

Dysponując wolną wolą mamy wybór takich związków, w których dobrze się czujemy. Jeśli - z powodu naszych deficytów - upośledzona jest nasza zdolność do dawania miłości, w związku przyjmiemy postawę roszczeniową i z łatwością będziemy obwiniać za swoje nieszczęście naszego partnera. Trudno będzie się nam rozstać nawet wówczas, gdy związek nie spełnia naszych oczekiwań, podejmiemy walkę o jego przetrwanie, będącą w istocie chęcią wymuszenia na partnerze, aby dostosował się do naszych żądań. Będziemy bez końca cierpieć "z miłości". Hodować poczucie krzywdy, wymagać zadośćuczynienia, pałać żądzą zemsty.

Człowiek z deficytami rzeczywiście przypomina połówkę pomarańczy, nic więc dziwnego, że szuka swojego dopełnienia. Powstały owoc nie jest jednak metaforą opartego na miłości związku, ale tworzonej przez każdego z partnerów iluzji bycia uformowaną całością. Jeśli uda nam się pozbyć deficytów, staniemy się pełnym, dojrzałym owocem, zniknie potrzeba szukania drugiej połówki, a wejście w związek stanie się naszym wyborem, a nie koniecznością. Będziemy zdolni do miłości.

Przedstawiona tu koncepcja miłości funkcjonuje od tysiącleci, nie jest więc moim wymysłem. Znajdziemy ją w Wedach, w Biblii, w naukach Buddy. Krzewiona jest nie tylko przez systemy religijne czy filozoficzne, ale także ludzi, dla których rozwój duchowy nie jest tożsamy z religią czy filozofią. W "drodze rzadziej wędrowanej" M. Scott Peck definiuje miłość jako wolę poszerzania swojej jaźni w celu wspierania własnego lub cudzego rozwoju duchowego. W "Terapii otwartego serca" Bob Mandel określa miłość jako potężną, podtrzymującą życie energię, która przenika nas wtedy, gdy i my ją przenikamy. Paulo Coelho w swoim "Alchemiku" pisze: "Kocha się za nic. Nie istnieje żaden powód do miłości". W tych ujęciach miłość nigdy nie jest cierpieniem, choć trud dążenia do jej doświadczania zawsze się z tym wiąże. I w tym sensie właśnie miłość jest wyborem.

 

Jak razem żyć po zdradzie?

Jestem mężatką od 15 lat. Zawsze myślałam, że jesteśmy z mężem dla siebie stworzeni, według mnie układało nam się idealnie. Kilka miesięcy temu przypadkowo odkryłam jego romans. To był dla mnie szok i wielki cios. Przez kilka miesięcy nasze małżeństwo "wisiało na włosku", ponieważ mąż nie mógł się zdecydować, którą z nas wybrać - żonę czy kochankę. Ostatecznie zdecydował się na pozostanie ze mną i trójką dzieci.

Nasze relacje są bardzo chłodne. Mąż jest myślami wiecznie nieobecny, dla mnie raczej chłodny, mało interesuje się moimi uczuciami i potrzebami. Mam wrażenie, że robi mi wielką łaskę, że został ze mną.

Najbardziej męczy mnie to, że nie wiem, jak się w takiej sytuacji zachowywać. Co mówić, czego nie mówić? Jak rozmawiać ze sobą, czego żądać, co sobie odpuścić? Udawać, że nic się nie stało, być ciepła i serdeczna czy raczej chłodna i niedostępna? Czarownica

Piszesz, że to mąż w końcu zdecydował być z Tobą i dziećmi, nie z kochanką, To tak, jakbyś całkowicie zrezygnowała z prawa do podejmowania własnych decyzji, poddała się jego wyborom. Takie podejście przynosi jedną, bardzo istotną korzyść – zwalnia z odpowiedzialności za własne życie. Ale przynosi też istotną stratę – przestaje od nas zależeć, jakie to życie będzie. Spytaj siebie, jakie emocje odczuwałaś, gdy dowiedziałaś się o zdradzie męża? Czy odebrałaś to, jako przekroczenie Twoich granic? Jeśli tak, to jaka była Twoja reakcja? Z tego, czym się dzielisz wnioskuję, że wybrałaś oczekiwanie na to, co się stanie. Wybrałaś bierną postawę. Mam wrażenie, że i teraz jesteś bierna. Nie jest moim celem ocenianie Twoich decyzji, w ramach pomocy chciałabym tylko zwrócić uwagę na konsekwencje.

·                      Jak ubezpieczyć się od zdrady?

Żądania, wynikające z przyjęcia agresywnej postawy, nie są sposobem komunikacji osób, które w relacjach stosują zasady asertywności, oparte na szacunku dla drugiego człowieka. Ale asertywność, to także okazywanie szacunku sobie, a tego elementem nie jest zamiatanie pod dywan własnych krzywd. Takie działanie, to przyjęcie roli ofiary i – rzeczywiście – zdanie się na łaskę swojego oprawcy, osoby, która nas skrzywdziła.

Zastanów się, na ile w ogóle jesteś gotowa wybaczyć mężowi jego zdradę? Wybaczenie to proces długotrwały, który może trwać latami. Czego oczekujesz od swojego męża, jak wyobrażasz sobie przyszłość związku z nim? Jak sądzisz, czy Twój mąż jest skłonny do rozmowy z Tobą, przyjęcia Twoich emocji, uwzględniania Twoich potrzeb? Na ile chce działać z pozycji siły i uważa, że nic się nie stało, albo – co gorsza - że to Ty jesteś winna tego, że Cię zdradził? Zobacz też, czy wybierasz być z nim szczera, ryzykując, że Wasz związek się rozsypie, czy też chcesz "grać" ciepłą lub chłodną, zastanawiać się, co mówić, a co nie, żeby za wszelką cenę Wasz związek ratować. "Za wszelką cenę" może oznaczać, że także za cenę siebie samej - poprzez całkowite poświęcenie się, zatracenie siebie, byle tylko związek trwał. Spytaj siebie, czy chcesz taką cenę zapłacić.

Eugenia Herzyk / Fundacja Kobiece Serca

 

Gdy przeszłość nie daje żyć

20 maja, 09:10

Mam 33 lata, jestem wolna, mieszkam w wielkim mieście. Wychowałam się w na pozór zwykłej, by nie rzec normalnej, rodzinie. Nie piszę "zdrowej", bo po latach uświadomiłam sobie, że wcale moja rodzina nie jest zdrowa.

Mam 3 młodsze siostry. Dzieci w moim domu miały być ciche, grzeczne, niemal niewidoczne i posłuszne. Z czasem nauczyłam się, żeby nie zgłaszać żadnych albo jak najmniej potrzeb, bo zewsząd słyszałam jak mało mały, jak rodzicom brakuje pieniędzy. Widziałam to i rozumiałam. Mój ojciec należy do emocjonalnie niedostępnych mężczyzn. Do tego jest apodyktyczny i często słownie okrutny. Zwłaszcza wobec mojej matki, której nie wybaczył do dzisiaj zdrady sprzed niemal 30 lat. W okrutny sposób przypomina jej o tym do dziś. Matka z kolei jest uzależniona od niego ekonomicznie, stąd ciągną ten nieudany związek ponad 30 lat. Rodzice są z sobą nieszczęśliwi, więc i nasz dom, atmosfera w rodzinie nie była taka, jak powinna. Dodatkowo wśród nas, dzieci, po każdej większej awanturze pojawiał się strach przed rozstaniem rodziców. Żyłyśmy w stałym poczuciu zagrożenia. Rodzice nas kochali i kochają nadal, ale... A ja z kolei nie umiem im pomóc. Zbyt wiele w nich niechęci wobec siebie.

Dzisiaj wiem, że rodzice zrobili nam krzywdę. Nieświadomie, ale jednak. Wyszłam z domu z deficytami bezpieczeństwa i miłości. Z niskim poczuciem wartości i zaniżoną samooceną. Szukałam akceptacji u innych, starałam się spełniać ich oczekiwania, by mnie lubiano, a z czasem liczyłam, że znajdzie się ktoś, kto mnie bardzo pokocha, a ja jego. Niestety tak się nie stało.

Dowiedziałam się o sobie kolejnej rzeczy: wikłam się w toksyczne związki z mężczyznami, którzy szukają albo przelotnych znajomości, albo sami są zaburzeni. Mimo to chcę im pomagać, ratować, spełniać oczekiwania. Przy okazji tłumaczę wszystkie ich zagrania nie fair: przecież niczego mi nie obiecywał. Mimo swojego poświęcenia i ciągłego dawania, nie otrzymywałam czułości, miłości, zaangażowania. Wreszcie powiedziałam "stop!".

W wolnym czasie zaczęłam czytać i dowiadywałam się o sobie coraz więcej i więcej. Niby wcześniej coś czułam, niby wiedziałam, ale szalenie trudno mi było zmierzyć się z prawdą i pogodzić ze stanem faktycznym: z tym, że rodzice nie dali mi tego, co powinni (to chyba największe rozczarowanie), z tym, że "moim mężczyznom" wcale na mnie nie zależało i tym, że ja szukałam spełnienia tam, gdzie nie powinnam. W wolnym czasie zaczęłam też uprawiać sport. Najpierw 3 godziny w tygodniu, teraz 7 (to niesamowite odkryć, jak ruch może uszczęśliwiać i budować sylwetkę, co znakomicie wpłynęło na moje samopoczucie psychiczne i samoocenę). Mam też psa, dzięki któremu poznałam innych psiarzy. Miło z kimś porozmawiać o naszych pupilach. Poza tym wyjeżdżam na urlopy, weekendy, bywam na imprezach. Wiodę zupełnie inne życie niż kiedyś. Nie unikam mężczyzn, ale nie dopuszczam ich do siebie tak blisko, jak kiedyś. Nie zamykam się na nowe znajomości, ale nie szukam ich już rozpaczliwie. I co dla mnie nowe: jasno komunikuję własne potrzeby i na co na pewno się nie zgadzam. To chyba wyznaczanie granic. Nie chcę ich przekraczać, wiem, co dla mnie dobre, nie chcę i nie ulegam pokusom, chociaż czasami są bardzo silne. Pamiętam o tym, co już o sobie wiem i o tym, co jest dla mnie dobre. Staram się zatem być dla siebie dobra, dbać o siebie. Cieszy mnie to i napawa optymizmem.

Nie działam już według starych wdrukowanych schematów, ale te nowe jeszcze nie funkcjonują tak, jakby od zawsze były moimi. Zdaję sobie sprawę, że skoro przez ponad 30 lat działałam zgodnie z planem x, to trudno nagle przestawić się na plan y i działać według niego bez zacięcia. Jestem wobec siebie wyrozumiała, ale czasami, jak pisałam, dopadają mnie wątpliwości, zmęczenie, samotność, strach i ból. Czuję się sama i opuszczona. Na szczęście mam przyjaciółkę, z którą się wspieramy, z którą wiele rozmawiam i analizuję swoje postępowanie, sytuację i zachowanie mężczyzn. Ona ma problem podobny do mojego, stąd świetnie się rozumiemy.

Nakreśliłam trochę swoją sytuację i chciałabym zapytać, co jeszcze powinnam robić, jak postępować, za co się jeszcze wziąć, by trwale wyprostować siebie, swój obraz we własnych oczach, swoje życie, bym wreszcie mogła być szczęśliwa i by być gotową na zdrową relację? Pozdrawiam. Marzena

Pytasz, co możesz jeszcze zrobić, abyś wreszcie była szczęśliwa, więc wyobrażam sobie, że teraz szczęśliwa się nie czujesz. Z tego, co piszesz, wnioskuję również, że bycie kobietą samotną stanowi jednak dla Ciebie problem, a także, że uważasz się za "skrzywioną" i niegotową do zdrowej relacji. Dziękując Ci za szczerość Twojej wypowiedzi, odwzajemnię się tym samym i podzielę z Tobą swoją prawdą.

Otóż utrwalony w nas podział emocji na pozytywne i negatywne powoduje, że szczęście utożsamiamy z przeżywaniem tych pierwszych i brakiem drugich. Tymczasem uciekając od tych dla nas negatywnych osiągamy skutek wręcz przeciwny – nie uczymy się bowiem trudnej sztuki zarządzania nimi. No i wtedy, gdy te emocje nas dopadną - w wyniku wątpliwości, zmęczenia, czy samotności, gdy pojawia się strach lub smutek, to one przejmują nad nami kontrolę. Tak naprawdę nasze emocje są niezwykle pożyteczne – pełnią rolę informacyjną, komunikacyjną, motywującą. Jeśli nauczymy się nimi zarządzać – a zrobić to można na różnych warsztatach, czy treningach interpersonalnych – przestaniemy się ich bać. Skutkiem ubocznym "zaprzyjaźnienia się" z naszymi emocjami jest zdolność do bycia szczęśliwą niezależnie od nich. Można wówczas spojrzeć na szczęście inaczej – jako na stan spełnienia. I wówczas zadać sobie pytania podstawowe: o sens swojego życia, miejsce na ziemi, powołanie, misję…

Często usilne dążenie kobiety do wejścia w związek jest chęcią ucieczki od tych pytań. Spytaj siebie, czy to, co w co teraz inwestujesz swój czas i energię, do odpowiedzi na te pytania Cię przybliża, czy od nich oddala? Oczywiście, w życiu powinno się znaleźć miejsce na przyjemności, rozrywkę, aktywność fizyczną, ale warto poświęcić też trochę czasu na swój rozwój osobisty. Czytanie książek może nie być wystarczające, bowiem najlepiej rozwijamy się w relacjach – a te terapeutyczne mają dodatkowe walory.

Mam też taką fantazję, że uświadomienie dysfunkcji dzieciństwa i ich wpływu na Twoje dorosłe życie doprowadziło Cię do fazy poczucia krzywdy, z której jeszcze nie wyszłaś. Werbalizujesz emocje z tym związane, ale być może trudno Ci je wyrazić, a jest to konieczne, abyś mogła zamknąć przeszłość, wyzwolić się z jej oddziaływania na Twoją teraźniejszość. Dopiero ich wyrażenie prowadzi do etapu, pozwalającego się od przeszłości ostatecznie uwolnić – tym etapem jest wybaczenie. Wieczne usprawiedliwianie swoich życiowych trudności dysfunkcjami dzieciństwa nie prowadzi donikąd, odbiera motywację do pracy nad sobą, powoduje, że nasze emocjonalne więzy z osobami, od których zaznałyśmy krzywd, trwają nadal. Wybaczamy właśnie dlatego, aby się tych więzów pozbyć. To proces długi, bolesny, ale nieodzowny dla kogoś, kto chce inwestować w swój osobisty rozwój. Zamknięcie za sobą przeszłości, przecięcie trzymających w niej emocjonalnych więzów, jest warunkiem koniecznym otwarcia się na nowe, zdrowe relacje.

Eugenia Herzyk / Fundacja Kobiece Serca

 

Jestem mężatką, kocham żonatego

17 maja, 09:10

Znalazłam się w tak trudnej dla mnie sytuacji, że bardzo, bardzo proszę Panią o pomoc. Jestem mężatką, ale kocham innego mężczyznę. On ma żonę i dwójkę wspaniałych dzieci. Nasz związek zaczął się sześć lat temu od koleżeństwa, potem bardzo długo przyjaźni. Dopiero niedawno zrozumieliśmy, że łączy nas miłość i nie potrafimy żyć bez siebie. On chce być ze mną i odejść z domu, chce porzucić rodzinę. Czeka na moją decyzję, a ja odkładam ją wciąż, bo wydaje mi się, że nie będę szczęśliwa wiedząc, że rozbiję czyjąś rodzinę, że na tym nie zbuduję własnego szczęścia. Niestety nie potrafię być też szczęśliwa z mężem tak, jak wyjatkowo dobrze czuję się w związku z Nim.

Mąż kocha mnie i choć wie o moich uczuciach, wierzy w nasze małżeństwo. Zawsze kierowałam się w życiu zasadą, żeby nikogo nie krzywdzić. Pochodzę z tradycyjnej katolickiej rodziny i wiem, że rozwodząc się, postąpiłabym wbrew wszelkim zasadom. Miotam się pomiędzy dwoma wyjściami i popadam w depresję. Gdzie jest wyjście, czym powinnam się kierować w swojej decyzji? polina

Miłość – wbrew powszechnemu przekonaniu, to nie poczucie, że nie może się bez kogoś żyć. Uświadomienie sobie, że tak właśnie się dzieje, powinno dać do myślenia, skłonić do przyjrzenia się, czy aby nie mamy do czynienia z uzależnieniem.

Alkoholik w czynnej fazie swojego nałogu też nie może żyć bez alkoholu. Uzależnienie od "miłości" – a moim zdaniem tego właśnie doświadczasz – nie jest miłością. W przypadku wzorca miłosnej obsesji, osoba uzależniona nie wyobraża sobie życia bez swojego obiektu, chciałaby go zdobyć "na własność". Dlaczego? Bo obiekt ten, obcowanie z nim, jest jej sposobem na szczęście. Na ucieczkę od siebie, swoich problemów, pytań o scenariusz własnego życia. Podejrzewam, że Twój kochanek także wpadł w sidła miłosnej obsesji – i wzajemnie się stymulujecie w rozwoju swoich nałogów. To jest oczywiście moje wyobrażenie, a dzielę się nim dlatego, że najważniejszym krokiem do rozwiązania problemu jest jego nazwanie.

Jeśli ktoś uzna, że jest uzależniony, stoi przed decyzją, czy chce się w nałogu tkwić, czy z niego rezygnować. Każda opcja przynosi i korzyści, i straty. Tkwienie w nałogu – to trzymanie się sztucznych sposobów regulacji swoich emocji i pogłębianie strat, jakie nałóg wyrządza, negatywnych konsekwencji, które obejmują coraz do więcej obszarów życia. Korzyścią jest dobre samopoczucie, czyli albo podkręcanie "haju" lub uspokojenie, albo cudowne podróże w świat fantazji. Z czasem jedyną korzyścią podtrzymywania kontaktu z czynnikiem uzależniającym jest unikanie cierpień związanych z odstawieniem (to właśnie dlatego osoba uzależniona od alkoholu nie może bez niego żyć). Korzyścią zerwania z nałogiem jest otwarcie się przestrzeni na osobisty rozwój, wzięcie swojego życia we własne ręce. Tylko od nas wówczas zależy, jak się czujemy i czy jesteśmy szczęśliwe… A stratą – no cóż, początki abstynencji są niezwykle trudne, bo często trzeba zburzyć całkowicie dotychczasowy obraz siebie, żeby go zacząć budować od nowa.

W swoim liście podkreślasz, że to zasady, chęć trzymania się dogmatów katolickiej wiary, to że nie chcesz budować swojego szczęścia na czyjejś krzywdzie powodują, że do tej pory nie podjęłaś decyzji o rozstaniu z mężem i związaniu z kochankiem. Zachęcam Cię do spojrzenia na swój problem nie z perspektywy zasad, ale właśnie – mechanizmów własnych zachowań. Inaczej Twój wybór pozostawania z mężem będziesz traktować jak przymus – i w tajemnicy tęsknić za ukochanym, albo też po rozstaniu z mężem będziesz żyła w ciągłym poczuciu winy, że tak postąpiłaś.

Zdrada - powiedzieć czy nie

Mam 23 lata. Od ponad 5 lat jestem w stałym związku. Jest cudownie: przebywanie razem, rozmowy, seks. Problem w tym, że oboje jesteśmy dla siebie pierwszymi partnerami seksualnymi. Jako że postawiliśmy w naszym związku na zupełną szczerość, wiem, że mój chłopak ma ciągotki do innych kobiet (po prostu chciałby się z jakąś przespać). Nie jest to kwestia ani braku miłości, ani niezaspokojenia w łóżku, to czysta ciekawość w stylu "jakby to było z inną". Wiem, że nie jest to jego wina, jednakże boję się, że kiedyś po prostu spróbuje z inną i ta myśl przyprawia mnie o ból głowy. Ostatnio nawet rozmawialiśmy o tym, czy lepiej wiedzieć o zdradzie, czy jednak zachować to w tajemnicy. Sama nie wiem. Na pewno chciałabym wiedzieć - to jest postawienie sprawy fair, a i ja nie zachodziłabym w głowę, czy on już się z jakąś przespał czy dopiero zamierza. Z drugiej jednak strony, jako osoba dość zaborcza i zazdrosna wiem, że jeśli by mi o tym powiedział, zostawiłabym go wyzywając od najgorszych. I tu mam pytanie do Pani. Z pewnością miała Pani do czynienia z podobnymi problemami lub konsekwencjami zdrady. Co byłoby dla mnie łatwiejsze do zniesienia: domaganie się całkowitej szczerości (a wiem, że mój chłopak słowa dotrzyma) i mieć sprawę z głowy, czy życie w błogiej nieświadomości?

Twoim wyborem jest, czy chcesz budować relację ze swoim chłopakiem na szczerości, czy też wytworzonej przez siebie iluzji, czy ma to być relacja bliska – a bez otwarcia siebie w całości na drugą osobę takiej nie stworzymy, czy też na dystans. Od Ciebie też zależy, jaki jest Twój stosunek do obopólnej wierności, czy też wierności Twojego partnera. Spytaj siebie, czy chcesz być w związku z mężczyzną, który uprawia seks z innymi kobietami? Czy Ci to przeszkadza, czy nie? To nie o to chodzi, czy chcesz być informowana o jego ewentualnej zdradzie, ale o świadomość konsekwencji relacji z niewiernym partnerem. Jedną z nich jest możliwość zarażenia się od niego różnymi chorobami, przenoszonymi drogą płciową, kolejną to, że w intymnych zbliżeniach z Tobą może fantazjować o innych kobietach, następną – że jego niewierność (nazywasz to chęcią spróbowania, jak to jest z inną) będzie miała swoje przełożenie na przedmiotowe traktowanie kobiet. Ciebie – niestety – nie wyłączając.

Zastanowiło mnie Twoje stwierdzenie, że jeśli rozstałabyś się z nim po jego zdradzie, wyzywając go od najgorszych, okazałabyś się kobietą zaborczą i zazdrosną. Czy uważasz, że zaborczość i zazdrość objawia się właśnie tym, że kobieta nie ma zgody na to, aby partner był wobec niej nielojalny, nadużywał jej zaufania, zdradzał ją? Czy uważasz, że kobieta powinna wszystko wybaczać partnerowi, nie mieć żadnych granic? A może jednak jest tak, że potrafisz szczerze przed sobą określić, na jakie zachowania partnera absolutnie w związku się nie godzisz?

Ważne, żeby kobieta dokładnie określiła limit elastyczności swoich granic, bo jeśli tego nie zrobi, istnieje duże ryzyko, że dla – jak to się mówi potocznie - ratowania związku wszystko wybaczy, będzie się na wszystko godzić, przyjmie postawę ofiary. Jeśli sama określisz, gdzie przebiegają Twoje granice, warto poinformować o tym partnera. On może mieć do tematu zdrady odmienne podejście, a wtedy trudno będzie Wam dalej budować relację. Wzajemne przekonywanie się, kto ma rację, czy też próba wymuszenia na partnerze zmiany przekonań nie odniosą skutku, a robienie czegoś wbrew sobie też nie jest najlepszym pomysłem.

Eugenia Herzyk / Fundacja Kobiece Serca

 

 

 

 

 

Nie umiem żyć sama dla siebie

Mam 33 lata, jestem rozwódką, teraz rozstałam się z kolejnym partnerem. Jestem kobieta niepłodną. Podczas ostatniego związku próbowaliśmy zajść w ciążę poprzez in vitro - skończyło się trzema porażkami. Narastały problemy, długi i na koniec wyrzuciłam partnera z domu. Moje pytanie dotyczy tej destrukcji, która (mam wrażenie) nieodłącznie mi towarzyszy. Zataczam kręgi, pamiętam o nich, ale wciąż zawracam to tego samego: zostaję sama, czuję się pusta i niegodna życia.

Obarczam się własną niepłodnością, katuję samą siebie, że jestem taka "nie od życia" i strasznie cierpię.

Wyrzucając mojego partnera w głębi duszy pragnęłam, by mnie zapewnił o moim bezpieczeństwie i został, żeby zawalczył o moje schizy, o moje lęki, ale któż, by wytrzymał?

Strasznie się pogubiłam, nie umiem znaleźć sensu kolejnych dni. Czuję, że mogę jedynie żyć przeglądając się w kimś, żyć dla kogoś, działać dla kogoś. Jestem dla siebie tak marna, tak nic nie warta.

Mój partner bardzo kocha swoja mamę, która teraz się nim zaopiekowała, walczyła ze mną (podobnie jak poprzednia teściowa). Obydwie walki przegrałam, ... ale chyba siebie jeszcze nie całkiem, bo przecież piszę te słowa... Jak się odnaleźć? Pozdrawiam. Luka

Przede wszystkim zwróciło moją uwagę, w jaki sposób przedstawiłaś się na początku listu – jesteś rozwódką, właśnie rozstałaś się z kolejnym partnerem, jesteś kobietą niepłodną. To są etykietki, które sama sobie przyklejasz, identyfikujesz swoją tożsamość z rolami, które już pełniłaś lub jeszcze nie – żony, partnerki, matki. Piszę to dlatego, żeby Cię zachęcić do zastanowienia się, dlaczego tak się dzieje? Dlaczego poczucie szczęścia, spełnienia w swoim życiu widzisz przez pryzmat tych ról? Dlaczego – z czego zwierzasz się w swoim liście – czujesz, że możesz jedynie żyć, mogąc przejrzeć się w kimś, żyć dla kogoś, działać dla kogoś? Czy stąd właśnie bierze się Twoja przemożna potrzeba posiadania dziecka, która najprawdopodobniej przesłoniła potrzeby inne?

Odpowiedzi na te pytania mogą Cię doprowadzić do sedna problemu – Twoich przekonań. Tak to już się dzieje, że nasze przekonania są konglomeratem tego, jak zostałyśmy zaprogramowane – przezrodziców, kulturę, media oraz tego, co jest naszą własną treścią. Pierwszym krokiem poszerzania świadomości, która jest warunkiem jakiegokolwiek rozwoju osobistego, jest oddzielenie tych nie-naszych, obcych przekonań, od własnych. To budowanie swojej tożsamości. Równolegle można zauważyć, że to my mamy wpływ na ich kształtowanie i zmianę, a także, że hołdowanie jakiemuś przekonaniu ma swoje konsekwencje. Jeśli Twoim przekonaniem jest: "kobieta może być szczęśliwa i spełniona tylko poprzez bycie matką", to jego konsekwencją dla Ciebie będzie poczucie nieszczęścia i niespełnienia dopóki nią nie zostaniesz.

Chcę się podzielić z Tobą jeszcze jedną refleksją, cytując przedtem piękną modlitwę "Boże, użycz mi pogody ducha, abym godziła się z tym, czego nie mogę zmienić, odwagi, abym zmieniała to, co zmienić jestem w stanie i mądrości, abym odróżniała jedno od drugiego". Nieważne, czy jesteś osobą wierzącą, czy nie, zachęcam Cię do przyjrzenia się, na co, Twoim zdaniem, masz wpływ, a na co nie. Na pewno masz wpływ na swoje przekonania, a przez to – na swój sposób myślenia. A to, jak i o czym myślimy, decyduje o tym, jakie emocje przeżywamy, czy czujemy się szczęśliwe, czy nie.

Mam takie wyobrażenie, że Twoja złość i frustracja wynika w dużej mierze z niezgody na to, że nie wszystko od Ciebie zależy, że nawet najwspanialsze osiągnięcia medycyny nie są w stanie zagwarantować pożądanego przez Ciebie rezultatu. Pogodzenie się z tym faktem może wzbudzić smutek – żal za utraconymi marzeniami i pragnieniami. Być może to bardziej adekwatna emocja. Być może nie będziesz wyładowywać wówczas swojej złości na wszystkim dookoła i na samej sobie.

Dlaczego on mnie tak traktuje?

Od pewnego czasu męczy mnie sprawa, z którą nie potrafię sobie poradzić. Otóż mój chłopak którego bardzo kocham zupełnie mnie zdominował - jesteśmy razem 8 miesięcy. Nie czuję się przy nim atrakcyjną kobietą (a czułam się tak zanim go poznałam), straciłam też po części pewność siebie. Stałam się potulną szarą myszką, która nie ma swojego zdania i polega na opinii ukochanego. On stwierdził, że nie jestem ambitna - zaczęłam się uczyć kolejnego języka obcego i studiuję książki branżowe, żeby podnieść kwalifikacje w pracy. Stwierdził, że mało czytam - stałam się molem książkowym, czytam książki o ekonomii, która zawsze była dla mnie nużącą dziedziną nauki. Na drugi plan zeszły zajęcia, które tak bardzo mnie absorbowały - spotkania z przyjaciółmi, wspólne wyjścia na miasto i taniec w klubach do białego rana. Często też słyszę jak mówi komplementy moim koleżankom, zwraca przy mnie uwagę na przypadkowo spotkane kobiety i je komplementuje - ja nie przypominam sobie, żebym usłyszała od niego coś miłego. Nic tylko krytyka na każdym kroku.

Ostatnio stwierdził, że go stresuję i przeze mnie przytył - zabawne... Rozmawiałam z nim na ten temat, jednak bez większego efektu. Wiem, że on mnie kocha, ale skoro tak, to czemu sprawia mi tyle przykrości?

Teoria moich przyjaciółek-pocieszycielek na powyższą sytuację jest taka: ja jestem młodą (25 lat), bardzo atrakcyjną kobietą, na którą bardzo wielu mężczyzn zwraca uwagę. On jest pewnym siebie mężczyzną w średnim wieku (36 lat) z lekką nadwagą i przeciętnym wyglądem zewnętrznym. Przyjaciółki twierdzą, że taka sytuacja jest dla niego trudna, bo zdaje s...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin