!Christopher Hyde - Plan Maxwella.rtf

(851 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

Christopher Hyde

 

 

 

Plan Maxwella

(Przełożyli: Barbara Jankowiak i Paweł Witecki)


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Od autora:

Informacje dotyczące systemu kolei północnoamerykańskich, międzynarodowych organizacji terrorystycznych oraz przesyłek pieniężnych Ministerstwa Skarbu Stanów Zjednoczonych są zgodne ze stanem faktycznym. Jednak w interesie bezpieczeństwa publicznego część danych technicznych została nieznacznie zmieniona - dlatego ci, którzy zamierzają pójść w ślady Harry'ego Maxwella, będą musieli przeprowadzić własny wywiad.

 

Christopher Hyde


PROLOG

 

Specjalne Służby Powietrzne (SAS)

Wydział Kontrwywiadu

Whitehall, Londyn

 

Szefowie dziewięciu sekcji, wszyscy po cywilnemu, zasiedli w ciemnej sali projekcyjnej wsłuchani w słowa wyższego oficera kontrwywiadu, który komentował wyświetlane na ekranie slajdy.

- Te zdjęcia zrobiono w zeszłym tygodniu w Algierze. Kawiarnia znajduje się przy ulicy Didouche Mourad i stanowi doskonale znaną melinę terrorystów. W mieszkaniu naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy, utrzymujemy wspólny zespół obserwacyjny z naszym francuskim od­powiednikiem, Gigene. Następny proszę.

Widok kawiarni na ekranie ustąpił miejsca zbliżeniu szczupłej twarzy młodego człowieka z rzadkimi blond włosami.

- Dieter Haas, Holender, dwadzieścia osiem lat. Podejrzany o udział w co najmniej siedmiu porwaniach. Jeden z organizatorów przejęcia ambasady irańskiej w maju 1980 roku. Dalej.

Zdjęcie przedstawiało nachmurzoną twarz długowłosej Azjatki.

- Sheila Teng. Członkini japońskiej Czerwonej Armii. Zidentyfiko­wana w Lod, ponownie zidentyfikowana podczas napadu na bank w Mediolanie. Wiadomo, że była z kobietą nazwiskiem Fusake Shinegobu, o której Arabowie mówią “Samira”. Ma trzydzieści dwa lata. Następny.

Szczupła semicka twarz, ciemna cera, wyraźny cień zarostu.

- Mohamed Kawi, dwadzieścia dziewięć lat, Libijczyk. Ziden­tyfikowany przez włoską Sekcję R w związku z porwaniem Doziera. Instruktor w obozie treningowym Ras Hilal, dawnych instalacjach dla potrzeb niemieckich U-bootów. Specjalista od wysadzania w powietrze. Dalej.

Para trzymająca się pod rękę. Krótko obcięta szatynka z dość otyłym mężczyzną o szerokich barach.

- Lisa Ruffio i Raoul Attendera. Widywani zawsze we dwoje, z pewnością para kochanków. Ruffio wywodzi się z Czerwonych Brygad. Sekcja R wykryła jej udział w porwaniu Aldo Moro. Attendera od lat związany jest z sandinistami. Przez ostatnie trzy lata oboje przebywali w Jordanii, ale nie podejmowali tam żadnych działań. On ma trzydzieści jeden lat, ona trzydzieści. Następny.

Niski mężczyzna z orlim nosem i głęboko osadzonymi oczami; papieros przyklejony do niemalże kobiecych warg.

- Amal Akbar. Często łączy się go z Mohamedem Kawi. Są bliskimi przyjaciółmi i możliwe, że utrzymują też kontakty seksualne. Oczywiście Libijczyk, przeszkolony w głównym libijskim obozie w Torca. W Mantanzas pod Hawaną odbył trzymiesięczne szkolenie w stosowaniu mate­riałów wybuchowych, do tego kurs partyzantki miejskiej w Guanabo. Ma trzydzieści lat. Z jego kartoteki wynika, że jest niezrównoważony psychicznie. Prawdopodobnie sadysta. Nieciekawa postać. Dalej!

Na ekranie ukazała się bardzo piękna kobieta z czarnymi włosami do ramion, wydatnymi policzkami i figurą modelki. Spódnica i bluzka, które miała na sobie, wyglądały kosztownie i z amerykańska.

- Na koniec prawdziwa gwiazda. To Annalise Shenker. Niemka, trzydzieści cztery lata. Z grupy Baader-Meinhof właściwie tylko ona się uchowała. Pupilka samej Ulrike Meinhof. Brała udział w co najmniej czterech uprowadzeniach i trzech porwaniach samolotów; jest uważana za organizatorkę napadu na siedzibę OPEC w Wiedniu w 1975 roku. Zidentyfikowano ją również podczas terrorystycznego “szczytu” w Benghazi w roku 1979. Wielokrotnie podejrzewano, że łączy ją romans z Carlosem “Szakalem”, lecz nie ma na to żadnych konkretnych dowodów. Przez ostatni rok czy coś koło tego pracowała jako instruktorka w obozie szkoleniowym w Karlowych Warach pod Pragą. Ze wszystkich osób namierzonych w zeszłym tygodniu ona jest bez wątpienia najważ­niejsza i najbardziej niebezpieczna. Proszę światło.

W sali zamigotały włączone jarzeniówki, piękna twarz na ekranie pobladła i znikła. Oficer kontrwywiadu stanął na podium, spojrzał uważnie na dziewięciu siedzących przed nim mężczyzn.

- Z tego co wiemy, cała ta grupa szykuje jakąś większą operację. W tej chwili nie ma podstaw, by sądzić, że jej celem będzie Zjednoczone Królestwo, uważamy jednak, iż szefowie sekcji powinni orientować się w temacie. Są pytania?

Wysoki posiwiały mężczyzna z falą szpakowatych włosów i pobrużdżoną ogorzałą twarzą podniósł się z miejsca w ostatnim rzędzie.

- Pan major Simpson? - upewnił się oficer kontrwywiadu.

- Tak. Mówił pan, że nie ma dowodów, by cel ataku stanowiła Wielka Brytania. Czy istnieją jakieś przypuszczenia, który kraj będzie celem akcji?

- Sądzimy, że Stany Zjednoczone - odparł oficer kontrwywiadu. - Ustaliliśmy, że w ciągu najbliższego miesiąca cała grupa, z wyjątkiem panny Shenker, wybiera się różnymi drogami do Nowego Jorku. Panna Shenker zaś uda się do Montrealu.

- Nie życzyłbym nikomu takiej bandy na własnym terenie - zauważył jeden z szefów sekcji, kapitan Laird.

- Kontrwywiad w zupełności zgadza się z pańską oceną, kapitanie. Grzecznościowo wysłaliśmy odbitki tych zdjęć zarówno służbie bez­pieczeństwa kanadyjskiej Królewskiej Policji Konnej, Wydziałowi In­wigilacji, jak i Grupie “Delta” w Stanach. Przekazaliśmy też z naszej kartoteki kopie danych na temat każdego osobnika, opatrzone komen­tarzem kładącym nacisk na potencjalne zagrożenie, jakie stwarza.

- Dobrze, że to nie na nas trafiło - stwierdził Laird.

Oficer kontrwywiadu uśmiechnął się blado. - Owszem - przy­znał. - A teraz, panowie, w sali obok podano herbatę.


 

 

 

 

 

 

 

Część pierwsza

PRZYGOTOWANIA DO PODRÓŻY

 

 

 

 

Nigdy nie pragnąłem zostać legendarną postacią; chciałem tylko mieć kupę szmalu, nic poza tym.

 

Harry Maxwell

w wywiadzie dla “Playboya”


ROZDZIAŁ 1

 

Kiedy Harry Maxwell miał osiemnaście lat i był w trakcie zdobywania dyplomu w niezbyt cenionej dziedzinie, podobnie jak wszyscy inni zabawiał się zgadywaniem: dokąd zajdę za dziesięć lat? Nieraz widział siebie w roli antropologa na którejś z wysp południowych, idącego w ślady Margaret Mead, albo w roli biologa prowadzącego badania mórz wspólnie z Jacques'em Cousteau. Jednak w najlepszej ze swoich fantazji umieszczał siebie na kampusie niewielkiego uniwersytetu w Nowej Anglii. Brodaty, ze skroniami przyprószonymi szlachetną siwizną, był zarówno intelektualnym, jak i erotycznym idolem tłumu świeżo upieczo­nych studentek o długich nogach i niedużych piersiach.

W wieku dwudziestu ośmiu lat, kiedy wszystkie jego marzenia, ideały i dyplom dawno poszły w niepamięć, podobnie jak festiwal w Woodstock, Harry zarabiał przy przerzucaniu towaru wysokiego ryzyka na trasach Maroko-Nowy Jork i Bogota-Miami, gdzie policji bał się tak samo jak swoich pracodawców. Już nie myślał o tym, co będzie za dziesięć lat czy nawet za pięć. Jeśli w ogóle myślał o przyszłości, widział jedynie świat cieni i na wpół ukrytych znaczeń, a najlepsze, co mogło go w tej przyszłości spotkać, to zdrowy sen, nie przerywany chorobą zawodową w postaci napadów strachu.

Jednak rzeczywistość, w jakiej przyszło mu żyć w wieku trzydziestu pięciu lat, przerosła wszelkie szalone fantazje i rozsądne prognozy. Syn radcy prawnego korporacji z Seattle, Harry Maxwell (iloraz inteligencji 145), którego chłopięcą urodę odmienił czas i przeżycia, pracował na pełnym etacie jako czyściciel pociągów na stacji przetokowej w waszyng­tońskim terminalu kolejowym. Przenośną dmuchawą usuwał papiery i niedopałki z wagonów kompanii Amtrak, jeżdżących na liniach Korytarza Północno-Wschodniego. Z pensją w wysokości 176 dolarów i 50 centów tygodniowo znajdował się na samym dole drabiny awansu o tysiącu szczebli, mając widoki na emeryturę w wysokości polowy poborów po dwudziestu latach pracy, jeśliby się w tej robocie tak długo utrzymał. Pracował już prawie od roku i jedynym awansem, jaki go spotkał, było zaszczytne przeniesienie z trzeciej zmiany, nocnej, na pierwszą: od ósmej rano do szesnastej. Zgodnie z tym, co Mosley, jego brygadzista, lubił mawiać do swoich chłopaków: Ciesz się, że masz robotę, zasrańcu.

Co prawda, to prawda - przytakiwał w duchu Harry. Fakt: po siedmiu latach przerzucania koki cieszył się, że w ogóle żyje. Jego ostatnia trasa zakończyła się nad kanałem odpływowym w Miami, gdzie podsta­wiono mu pod nos obrzyna, a dwóch facetów ze spluwami dopilnowało, by jego partner, Daniel Pendergast, wydał im zdobyty w pocie czoła proszek do ostatniej uncji. Dzięki tej przewałce Harry stracił nie tylko zawartość portfela, lecz również chęć do dalszego nadstawiania karku. Jego przyjaciel, Daniel, z powrotem został artystą, Harry zaś rozpoczął pracę na kolei, póki się nie trafi coś lepszego. Jakoś się nie trafiało.

Idąc wzdłuż czternastego z kolei wagonu przesuwał w tę i z powrotem szeroki wlot rury. Schylał się, żeby pogmerać pod siedzeniami, i od czasu do czasu unosił rurę, przelatując górne półki bagażowe na wypadek, gdyby ktoś ukrył tam jakąś pigułę. Najgorzej gdy ludzie pakują śmieci do torby, a potem wciskają między siedzenie i ściankę; zwykle zdarzało się to co najmniej dwa razy w każdym wagonie. Musiał wtedy wyłączyć dmuchawę, wygrzebać śmieci i dopiero dalej odkurzać. W żadnym wypadku nie wolno mu było zignorować “ukrytych ładunków”, bo Mosley sprawdzał każdy wagon przed wypuszczeniem na boczny tor, na którym kompletowano składy. Każdy skład - czyli w żargonie kolejarskim zestaw wagonów danego pociągu - musiał być, zdaniem Mosleya, wypucowany do połysku. Ten otyły mężczyzna od trzydziestu pięciu lat ustalał składy pociągów na waszyngtońskich dworcach przetokowych i chlubił się, że u niego wszystko lśni czystością. Jedna piguła wystarczała, by cię przeniósł na trzecią zmianę, od północy do ósmej; dwie piguły załatwiały ci “wybieranie miodu”, czyli opróżnianie kontenerów szamba, po trzech zaś nie dość, że wylatywałeś z roboty, to jeszcze Mosley przeklinał cię po wsze czasy.

Na końcu wagonu przy pochyłej ściance w pobliżu przejścia między wagonami piętrzyła się sterta śmieci.

Upłynął rok, a Harry wciąż nie mógł się nadziwić, jak to możliwe, żeby osiemdziesiąt osób w wagonie Amtraku - a w sypialnym jeszcze mniej - zdążyło tyle naśmiecić w tak krótkim czasie. Wagony z dłuższych tras były najgorsze, zwłaszcza “Montrealczyk” - kursujący codziennie wspólny skład kanadyjskiego VIA Rail i Amtraku. Z tysiąckilometrowej trasy zjeżdżało tyle śmiecia, że za każdym razem napełniały się dwie albo trzy ciężarówki. Ze składem “702” to samo. Z kolei “Kapitol” codziennie jeździł z Waszyngtonu do Chicago i z powrotem, a na trasie tysiąca dwustu kilometrów można zgromadzić tak makabryczną ilość odpadków, że Harry i inni mieli zajęcie przynajmniej na pół dnia. Na szczęście “Kapitol” zjeżdżał dopiero po południu i zanim go porozczepiali i przeto­czyli gdzie trzeba, zaczynała się nocna zmiana i Harry mógł nie zawracać sobie nim głowy - przynajmniej do czasu przeoczenia piguły pod fotelem.

Pomimo brudu, smrodu i śmieci w jego pracy zdarzały się interesujące chwile. Dzień w dzień Harry przemierzał czterdzieści do pięćdziesięciu wagonów, które zjeżdżały na waszyngtoński dworzec przetokowy ze wszystkich stron świata. Mógł sobie wyszukać gazety i tygodniki z Detroit, Chicago, Bostonu, Nowego Jorku, Filadelfii, Nowego Orleanu, Tampy, Jacksonville i Miami. Prócz czasopism trafiały się listy miłosne, drobna biżuteria, pieniądze, książki, nieraz nawet zostawiona na półce albo pod siedzeniem walizka, którą przeoczył bagażowy na dworcu. Wszystkie wartościowe przedmioty powinien zwrócić do biura rzeczy znalezionych, lecz nawet Mosley i inni nadzorcy przeważnie patrzyli przez palce, jeśli ktoś to czy owo podwędził. Raporty o rzeczach pozostawionych w pociągu zabierały czas i przysparzały jedynie papierkowej roboty. W biurze rzeczy znalezionych interes szedł kiepsko. W świetlicy od dwóch lat stał kolorowy telewizor, o który nikt nawet nie zapytał, nie mówiąc już o dochodzeniu własności.

Wreszcie wszystkie śmieci znalazły się w korytarzyku, Harry odpiął więc dmuchawę, wyjął z torby przy pasku duży plastikowy worek na odpadki i zaczął ładować. Napełniał kolejne worki i ciskał je przez otwarte drzwi na peron, celując w skrzynię wywrotki swego elektrycznego wózka.

Dopiero kiedy zawiązał ostatni worek, zauważył, jak wygląda przejście do następnego wagonu. Wszystkie wagony, które od rana przeszedł, były typu Pullman Standard z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, z przeszklo­nymi drzwiami, pozwalającymi zajrzeć do sąsiedniego wnętrza. Natomiast drzwi przed nim w ogóle nie miały szyby. Zabezpieczały je trzy rzędy łańcuchów przełożonych przez grube pierścienie we framudze. Tam, gdzie powinna znajdować się rączka, przyspawano prostokątną metalową płytkę. Pośrodku niej widniał masywny okrągły zamek typu Chubb.

Zaciekawiony tak solidnym zabezpieczeniem, Harry Maxwell rzucił ostatni worek na wywrotkę i zbiegł po trzech schodkach na rozświetlony słońcem peron. Sięgnął do kieszeni na piersiach kombinezonu roboczego, wydobył zmiętoszoną paczkę Lucky Strike'ów i zapalił jednego, używając kuchennej zapałki z tych kilku, które trzymał za celofanem opakowania. Mrużąc oczy w jaskrawym blasku słońca, obejrzał sobie wagon z dziwnym wejściem.

Najpierw myślał, że służy do przewozu bagażu, lecz prawie natychmiast odrzucił tę myśl. W żadnym z wagonów bagażowych, które dotąd widywał, nie było tylu okien, przy tym zamiast pary podwójnych szerokich drzwi ten wagon miał trzy nieduże wejścia - dwa przy końcach, jedno pośrodku. Harry pospiesznie omiótł wzrokiem peron. Ujrzał rzędy pustych wagonów - i ani śladu żywego ducha. Nie dostrzegł nigdzie Mosleya i jego seledynowego wózka golfowego, w którym szef zwykł objeżdżać teren. Zaciągnął się papierosem i odrzucił niedopałek. Ruszył do najbliższych drzwi, oparł stopę na dolnym stopniu trzech schodków przyspawanych do ściany wagonu, złapał zaokrąglony uchwyt i szarpnął. Drzwi na rolkach przesunęły się. Harry chwycił metalowe poręcze po obu stronach ciemnego otworu wejścia i wskoczył do wagonu.

W środku było mroczno i ponuro, tylko przez okienka wpadały smugi słonecznego blasku, rozświetlając tańczące leniwie złociste drobinki kurzu. Harry uśmiechnął się krzywo. W dzieciństwie odczuwał strach na widok każdej migotliwej smużki i kiedy jakąś napotkał - omijał z daleka. Żywił przekonanie, iż maleńkie pyłki lecą do światła niczym ćmy. W piątym roku życia doznał szoku, gdy odkrył, że kurz fruwa wszędzie.

Niezwykły wagon podzielony był wyraźnie na trzy części. Przednią odgrodzono od reszty klatką o grubych prętach sięgających do sufitu, zajmującą ponad połowę szerokości wnętrza. Umeblowanie stanowiły dwa solidnie wypchane fotele, niewielki stolik i barowa lodówka z pojedynczą płytką elektrycznej kuchenki na blacie. Harry natychmiast rozpoznał metalową konstrukcję ram, haków i podpórek. Na ścianie koło lodówki znajdował się stojak na cztery sztuki broni, teraz pusty. Rozmiary podpórek wskazywały, że przeznaczono je na pistolety automatyczne albo karabiny. W tylnej części wagonu, od strony drzwi, którym przyglądał się przed chwilą stojąc w korytarzu pełnym śmieci, urządzono swoiste centrum łączności. Przy prostym metalowym stole mieszczącym skomplikowany zestaw sprzętu radiowego stał fotel obrotowy. Harry podszedł do przeciw­ległej ściany wagonu, żeby z bliska przyjrzeć się nadajnikom na stole, jego kroki zadudniły głucho po posadzce. Spędził kiedyś dwa lata za kierownicą ciężarówki w dużej firmie przewozowej z Oregonu i wiedział, że ma przed sobą sprzęt, o jakim zwykli radiowcy mogą sobie jedynie pomarzyć. Automatyczne wybieranie na wszystkich kanałach, urządzenie do ustawia­nia pojedynczych pasm, duży nadajnik podstawowy firmy General Motors oraz para przenośnych nadajników wyglądających bardzo profesjonalnie.

Harry pochylił się nad fotelem i włączył główny nadajnik. Natychmiast dioda emisyjna rozświetliła tablicę, na której mógł odczytać cyfry: 164.25. Nadajnik był dostrojony do wielkiej częstotliwości VHF. Takie zakresy obejmuje wyłącznie licencja “A”. Czyli częstotliwość tak samo profesjonalna jak sprzęt. Harry dostrzegł cienki przewód wypełzający z nadajnika. Przewód biegł po tylnej ścianie wagonu, przez sufit, aż do okratowanego okrągłego wywietrznika. Antena.

- Maxwell! - to jedno jedyne słowo zabrzmiało jak strzał z pistoletu. Wołał, rzecz jasna, Mosley - facet o wzroście metr pięćdziesiąt, za to z wielkim głosem.

- Psiamać - szepnął Harry, niemile zaskoczony. Czym prędzej wyłączył radio i trzema długimi susami skoczył ku otwartym drzwiom wagonu.

Mosley czekał na peronie, rozparty na siedzeniu swego wózka golfowego. Na jego idealnie kulistej głowie tkwił jaskrawopomarańczowy kask ochronny, zsunięty na oczy. Zdaniem Harry'ego Bertrand Orville Mosley był postacią żywcem wziętą z rysunków satyrycznych.

- Do diabła, Harry! Co ty tam, kurczę, robisz?!

- Rozejrzałem się troszkę - odparł Harry. - Myślałem, że może tu też trzeba posprzątać.

- Gówno prawda - uciął Mosley, obserwując go podejrzliwie. - Wsadziłeś swój pieprzony inteligencki nos gdzie nie trzeba.

Harry był u Mosleya jedynym pracownikiem z dyplomem uniwer­syteckim, dlatego wymyślanie mu od inteligentów było ulubionym sposobem dokuczania podwładnemu.

Harry odwrócił się plecami i zszedł po schodkach, po czym zasunął jedną ręką drzwi. Zeskoczył na peron i ponownie zwrócił się w stronę swego szefa. Cała twarz małego, pękatego człowieczka lśniła od potu, a jego opięty kombinezon sprawiał, że Mosley przypominał chodzący serdelek. Harry omal nie parsknął śmiechem. Wiedział jednak, że nawet lekki uśmieszek może kosztować go utratę pracy, dlatego przygryzł wargę zachowując kamienną twarz.

- Powinieneś za to nieźle oberwać po dupie, Maxwell. Czy ty rozumiesz, że mogliby cię zamknąć?

- Za to, że zajrzałem do zakichanego wagonu bagażowego? - zdziwił się Harry. Doskonale wiedział, że ten wagon nie jest zwykłą bagażówką, ale zgrywanie głupka przed Mosleyem już parę razy wybawiło go z opresji.

- Jezu kochany! - westchnął brygadzista. - Widać, jak mało te gówniarze dzisiaj wiedzą o kolei. - Wydał pomruk rezygnacji i w teat­ralnym geście pokiwał głową. - To nie jest wagon bagażowy. Widzisz jakieś symbole Amtraku po bokach? Albo oznaczenia jakiejś innej kompanii kolejowej?

Harry wiedział, czego się od niego oczekuje. Spojrzał przez ramię na wagon, potem znów na Mosleya.

- Niby nic tam nie ma - powiedział.

- Dlatego, że to nie jest wagon Amtraku. Ani Pennsy, ani B&O, ani Rock Island Line, do cholery. To jest RPO, synu, autentyczny Wagon Poczty Kolejowej zbudowany na początku lat pięćdziesiątych. Klasyka. Wlazłeś na teren rządowy, Maxwell.

- Myślałem, że dawno już przestali wozić pocztę pociągiem - rzekł Harry.

- Owszem - przyznał Mosley. - Wycofali ten wagon w sześćdziesiątym drugim. Poczta już go nie używa. Jeździ nim Departament Skarbu. Co niedziela ten wagon otwiera skład “Nocnej Sowy”, czyli pociągu, którym jeżdżą wszyscy dyplomaci, żeby zdążyć do ONZ-u na poniedziałek rano. Jak tylko zaczynamy szykować ten skład wczesnym popołudniem, aż się tu roi od gliniarzy i tajniaków. Gdyby oni wiedzieli, żeś się tam władował, dopiero daliby ci popalić, synu.

Harry zmarszczył czoło.

- Ja rozumiem, że tajne służby ochraniają tych z ONZ-u, ale co do tego ma Departament Skarbu?

Mosley z poczuciem wyższości poprawił się na siedzeniu wózka i nadął pierś w opiętym kombinezonie.

- Chodzi o forsę, Maxwell - wyjaśnił. - Cholernie dużą forsę. Raz w tygodniu wysyłają z mennicy transport nowych pieniędzy dla banków Rezerwy Federalnej w Nowym Jorku i Bostonie. To najważniej­szy pociąg na moim rozkładzie, Maxwell. Ale ty i tak nie kapujesz, jaka to odpowiedzialność.

- No... chyba nie - przyznał Harry.

- To nie wsadzaj więcej nosa, gdzie nie potrzeba - nakazał Mosley, po czym uruchomił cichy silnik wózka golfowego i złapał drążek w tłuste łapska. - Będziesz się tu jeszcze kręcił, to zobaczysz: zajmą się tobą chłopaki z pieprzonego FBI, już nie ja. Kapujesz, Maxwell?

- Tak, panie kierowniku - przytaknął Harry. Uniósł dłoń w geście, który Mosley z pewnością odbierze jako wyraz szacunku. Pękaty brygadzista w odpowiedzi kiwnął głową od niechcenia i ruszył swoim pojazdem. Dla większego efektu obrzucił Harry'ego groźnym spojrzeniem, następnie wykonał skręt i pomknął swoim wózkiem wzdłuż peronu. Na pierwszej krzyżówce odbił w lewo i zniknął z pola widzenia. Harry odczekał, aż facet zejdzie mu z oczu, odwrócił się i dłuższą chwilę w zamyśleniu patrzył na RPO. Przeżył wtedy coś wyjątkowego; niczego podobnego dotąd nie doświadczył - przynajmniej tak później twierdził. W jego wyobraźni dwa słowa poczęły przybierać realny kształt trój­wymiarowych liter, jak na psychodelicznym plakacie z lat sześćdziesiątych:

DLACZEGO NIE?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin