Iluzja - Putman Eileen.pdf

(990 KB) Pobierz
3757304 UNPDF
3757304.001.png
ElLEEN PUTMAN
3757304.002.png
Prolog
Londyn,
1801
Lufa pistoletu była wycelowana w serce Justina. Broń
była naładowana i chłopak o tym wiedział. Widział, jak ojciec
ją przygotowywał, wcześniej wyjąwszy z błyszczącej maho­
niowej skrzyneczki naboje i inne potrzebne przyrządy oraz
buteleczkę z prochem.
Dłonie ojca drżały, jak zawsze, od nadmiernej ilości al­
koholu. Spojrzał znad rękojeści na Justina.
- Śmierć to stan, którego nie da się odwrócić chłopcze -
wycedził wściekle, a zmarszczki na twarzy przeszły w głębokie
bruzdy. - Jesteś pewien, że nie chcesz cofnąć swoich słów?
Justin milcząco wpatrywał się w człowieka, który dal mu
życie, człowieka, w którego nabrzmiałej i przekrwionej twarzy
nie rozpoznawał już twarzy ojca. To on podarował mu pierw­
szego kucyka, on nauczył pływać i strzelać, nim jeszcze był
zdolny dobrze utrzymać w dłoniach broń.
Ten człowiek już nie istniał. Stał przed nim ktoś obcy,
z groźnym uśmiechem na ustach, z pistoletem w drżących
dłoniach, wycelowanym w jego serce.
Krew dudniła w żyłach Justina. Nie potrafił wydobyć z siebie
nawet jęknięcia w odpowiedzi na pytanie ojca. Jednak jeszcze
przed chwilą słowa same płynęły mu z ust, wypychane oskar-
5
ElLEEN PUTMAN
ILUZJA
życielskim gniewem, pobudzonym widokiem pokiereszowanej
twarzy matki. Chciał zmusić ojca, żeby zrozumiał, jakie zło
wyrządził, chciał przekonać go do zmiany postępowania. Ale
posunął się za daleko, powiedział za dużo i niczego nie
osiągnął. Był jedynie młodym chłopcem, bez siły i zręczności
dojrzałego mężczyzny, nawet takiego jak jego ojciec.
Słowa to jedyna broń, którą dysponował. I zawiodły, ponie­
waż to tylko słowa.
- Szkoda. Zabrakło ci języka w gębie. - Ojciec ziewnął,
ale nie opuścił pistoletu. - Zresztą to dobrze. Nie mam ochoty
słuchać czczej gadaniny. - Przyjrzał się synowi uważnie. -
Pomyśl, zanim mnie osądzisz, chłopcze. Może się okazać, że
nie znasz wszystkich faktów.
- Nie chciałem... - Głos Justina załamał się. Chłopak prze­
rwał i widać było, że cierpi.
Ojciec wybuchnął pogardliwym śmiechem.
- Jesteś jak niemowlę, nie masz prawa krytykować doros­
łych. Najwyraźniej tej pomywaczce, którą ci podesłałem, nie
udało się uczynić z ciebie mężczyzny.
Justin oblał się rumieńcem na wspomnienie dziwacznego
przeżycia, jakiego doświadczył za sprawą głupiej służącej. Aż
trudno mu było uwierzyć, że rodzice robili te odrażające
rzeczy, ale wiedział, iż to prawda, inaczej matka nie byłaby
w piątym miesiącu ciąży. Pomyślał o kochankach ojca, których
istnienia wcale nie starał się ukrywać. Czy one to lubiły?
Matka z pewnością nie. Słyszał nocami jej krzyki, krzyki
strachu i bólu.
Ogarnęła go furia, dorosła furia w ciele chłopca. Szare oczy
przysłoniła czarna pręga wściekłości, a nagły przypływ odwagi
pchnął go do postawienia kroku w przód.
- Żądam satysfakcji - odezwał się głosem, który trudno
było nazwać opanowanym. - W imię matki.
Czerwone białka ojca błysnęły. Okrutny śmiech niedowie­
rzania rozbrzmiał echem po pokoju.
- Ty! - Ojciec szeroko otworzył oczy. - Ty wyzywasz
mnie na pojedynek! Ile masz lat, synu?
- Prawie trzynaście, sir.
- Trzynaście! To dużo! - Pistolet dziko wirował w powie­
trzu, podczas gdy mężczyzna go dzierżący niemal piał z radości.
- Potrafię strzelać, sir - odparł Justin, zbierając całą godność,
jaka mu jeszcze pozostała. - Jestem przygotowany na śmierć.
Pięść opadła na blat biurka, od czego serce chłopca pod­
skoczyło do samego gardła.
- Najpierw porównujesz mnie do diabła - ryknął ojciec -
potem postanawiasz osobiście mnie do niego wysłać! Być
może twoja matka jednak nie urodziła synusia niedorajdy,
tylko idiotę. - Ruszył z nagła w stronę syna; niemal się przy
tym nie przewrócił. - Wspaniale, chłopcze - rzucił z dzikim
błyskiem w oku. - Przyjmę twe wyzwanie. Oczywiście, to ja
wybiorę rodzaj broni.
Na biurku niespodziewanie pojawiła się talia kart. Uśmiech,
tyleż sprytny, co groteskowy, wykrzywił twarz mężczyzny.
Justin czekał.
- Niskie karty przegrywają - słodko wycedził ojciec.
Chłopiec oderwał od niego wzrok i spojrzał na talię.
- Nie wiem jaka jest stawka.
- To prosty pojedynek. Ten, który wyciągnie wyższą kartę.
wygrywa. Ten, któremu się trafi niższa, może się uważać za
nieboszczyka. - Ojciec machnął ręką. - Tak na niby, natural­
nie, inaczej psy piekielne nigdy nie dadzą mi spokoju. Ale ty
i ja będziemy znali prawdę. - Złośliwy uśmiech ojca sprawił,
ze Justin poczuł na krzyżu nieprzyjemny dreszcz. Teraz zro­
zumiał. To miała być gra, ale nie do końca. Powoli pokiwał
głową, posępnie przystając na warunki.
6
7
ElLEEN PUTMAN
ILUZJA
- Proszę, byś dokładnie przetasował karty, sir.
Ojciec zmrużył oczy.
- Być może wcale nie wychowałem skończonego idioty. -
Odłożył pistolet, żeby podnieść karty.
Justin odetchnął z ulgą, choć zdawał sobie sprawę, że
niebezpieczeństwo jeszcze nie minęło. Uważnie przyglądał
się, jak ojciec niezręcznie przerzuca karty. Prawdopodobnie są
znakowane, choć nie zauważył żadnych wyraźnych śladów.
- No, chłopcze - mężczyzna stuknął w talię - wybieraj.
Justin ostrożnie wyjął kartę ze środka. Położył ją na stole
i przykrył dłonią, żeby ojciec nie mógł widzieć oznaczeń, jeśli
jakieś były. Kiedy podniósł wzrok, w oczach przeciwnika
wyczytał gniew. Ojciec bez słowa sięgnął po kartę z góry talii.
Odwrócił ją. Król pik. Uśmiechnął się.
- Twoja kolej, synu. - Pewność wygranej sprawiła, że głos
mu ochrypł.
Justin odjął dłoń. Wzrok ojca powędrował do karty. Justin
wahał się, jednak po chwili wolno sięgnął do stołu.
As pik.
Ojciec i syn wpatrywali się w siebie.
- Na Boga, jestem martwy. - Usta mężczyzny wygięły się
żałośnie. - Nie pozostaje mi nic innego, jak znaleźć sobie
wygodny grób. Do końca waszego marnego żywota będę was
z niego obserwował. Koniec z moimi kłopotami. Twoje dopiero
się zaczęły.
- Sir? - Justin zmusił się, żeby jego głos zabrzmiał łagodnie.
Ojciec obojętnie przesunął palcem po rękojeści pistoletu.
- Sądziłeś, że ujdzie ci to na sucho, chłopcze? - zapytał
miękko. - Nie takie są zasady.
Na jad tych słów krew w żyłach Justina zamarzła.
- Nie rozumiem.
- Sam wiesz, że syn musi pomścić śmierć ojca? - W oczach
mówiącego pojawił się dziwny, obcy blask. - Umarłem. Z two­
jej ręki, w pojedynku. Obawiam się, iż to oznacza, że teraz ty
musisz umrzeć. Wiesz, oko za oko.
Chłopak z przerażeniem patrzył, jak ojciec wyrzuca dłoń
z pistoletem w jego stronę.
- Weź - rozkazał, wkładając synowi broń w rękę i zaginając
mu palec wokół cyngla. Pełne usta wykrzywił kpiący uśmiech,
gdy kierował dłoń z pistoletem do skroni Justina. - No, synu
- zachęcił jedwabistym syknięciem. - Dopilnuj, żeby sprawied­
liwości stało się zadość. - Jego głos przeszedł w charczący
szept. - To twój obowiązek.
8
Zgłoś jeśli naruszono regulamin