Bezdomna - Palmer Diana.doc

(885 KB) Pobierz

DIANA PALMER

BEZDOMNA

PROLOG

Montana, wiosna 1891

Ciemne chmury kłębiące się nad wzgórzami na horyzoncie rozdarła błyskawica, wieszcząc nadejście jednej z popularnych w tej okolicy wiosennych burz. Tess Meredith uwielbiała ob­serwować te gwałtowne ulewy - tym bardziej, że teraz miała towarzysza wypraw, który znał wiele interesujących legend i opowieści na każdą okoliczność.

Jeszcze bardziej, niż przyglądać się burzom w towarzystwie swego nowego przyjaciela, Tess lubiła jeździć galopem na oklep, łowić ryby w rzece, polować i cieszyć się wolnością... tym, co sama nazywała „przygodą”. Jej ojciec często powtarzał, ze lak dzika pannica nigdy nie znajdzie sobie męża; bo kto niby chciałby mieć za żonę kobietę, której umiejętności nie miały nic wspólnego z domowymi robótkami przystojącymi dobrze urodzonej niewieście?

Jednak tego dnia Tess była wyjątkowo poważna i zdawała się mieć więcej niż swoje czternaście lat. Długie blond włosy były uczesane w porządny kok na czubku głowy, a nie, jak zwykle, rozpuszczone na ramiona; ubrana była w długą bawełnianą sukienkę o długich rękawach i wysokim kołnierzu, a na nogach miała eleganckie pantofelki, choć zazwyczaj nosiła koszulę ojca, skórzane spodnie i wysokie buty. Co prawda ojciec nigdy nie ganił jej za nieodpowiedni ubiór czy nieprzystojne zachowanie, ale tego ranka nie posiadał się z zachwytu, gdy zobaczył ją tak odświętnie ubraną. Pan Meredith był wyjątkowo łagodnym i dob­rym człowiekiem, a jego córka była święcie przekonana, że właśnie dlatego jest tak wspaniałym lekarzem. Wielu medyków posiadało fachowe umiejętności, lecz niewielu szczerze lubiło ludzi.

Tess westchnęła i spojrzała na Tańczącego Kruka siedzącego obok niej, jedynego mężczyznę, który traktował ją jak równą sobie, a nie jak głupie dziecko... albo jeszcze gorzej - jak głupią dziewczynę. Kruk był Siuksem i do niedawna mieszkał w Pine Ridge. Miał szerokie, wspaniale umięśnione ramiona, długie, gęste włosy uczesane w jeden warkocz i pociągłą, brązową twarz, która rzadko kiedy wyrażała emocje. Teraz siedział obok niej wyprostowany i milczący, choć Tess wiedziała, że coś go gryzie.

Patrząc na niego czuła dziwną melancholię... Czy widział coś, czego ona nie dostrzegała? Czasem trudno było jej uwierzyć, że jest od niej starszy zaledwie o sześć, może siedem lat.

- Boisz się? - zapytała nagle.

- Wojownik nigdy nie przyznaje się do strachu. Tess uśmiechnęła się lekko.

- O, przepraszam bardzo. W takim razie, czy jesteś zdener­wowany?

- Zaniepokojony. - W długich, szczupłych palcach obracał nieduży kij, którym albo wymachiwał, albo rysował dziwne symbole na piasku. - Chicago jest bardzo daleko stąd... a ja jeszcze nigdy w życiu nie byłem w mieście białego człowieka.

- Papa mówi, że pójdziesz tam do szkoły, a potem znajdziesz sobie pracę. Powiedział, że jakiś jego znajomy obiecał się tobą zaopiekować.

- Wiem.

Tess delikatnie dotknęła jego ramienia, choć wiedziała, że od czasu masakry pod Wounded Knee w Południowej Dakocie, w której został ranny, Kruk nie lubi, by ktoś go dotykał. W tej bitwie zginęło ponad dwustu jego pobratymców, w tym także jego matka i dwie siostry, ale ponieważ Tess pielęgnowała go i doglądała jego ran wraz z ojcem, Kruk znosił jej dotyk i nigdy się nie odsuwał.

- Wszystko będzie w porządku - odezwała się Tess łagodnie i z całą wiarą na jaką było ją stać. - Polubisz Chicago, zobaczysz.

- Taka jesteś tego pewna? - W jego ciemnych oczach zabłysły iskierki rozbawienia.

- Oczywiście! Po śmierci mamy, kiedy papa powiedział, że podjął pracę w rezerwacie, byłam śmiertelnie przerażona... Nikogo tu nie znałam, musiałam opuścić wszystkich moich przyjaciół i znajomych. Ale gdy tylko tu przyjechaliśmy, przekonałam się, że wcale nie jest tak źle. - Nerwowo poprawiła sukienkę i dodała: - No, może nie do końca... Bardzo nie podobał mi się sposób, w jaki żołnierze traktują twoich braci.

- Mnie też - odparł sucho. Urwał i przez długą chwilę wpatrywał się w jasnozielone oczy dziewczynki. - Twój ojciec odetchnie z ulgą gdy już odjadę. Pozwala, bym cię uczył różnych rzeczy, lecz gdy je robisz na jego oczach, marszczy brwi i nie odzywa się do mnie przez cały dzień.

- Bo jest staroświecki. - Tess roześmiała się wesoło. Potem spojrzała na odległe wzgórza i dodała namiętnie: - Ten świat trzeba zmienić! Chcę go zmieniać! Chcę robić rzeczy, o których kobietom do tej pory nawet się nie śniło.

Już umiesz robić sporo rzeczy, o których większość białych kobiet nie ma pojęcia. Potrafisz ściągnąć skórę z jelenia, wytropić łosia, jeździć konno bez siodła i strzelać z łuku...

I nadawać znaki dymne... i mówić w języku Siuksów, a wszystko dzięki tobie, Kruku. Jesteś moim najlepszym przyja­cielem i wspaniałym nauczycielem. Jakże bym chciała móc pojechać z tobą do Chicago. Ależ świetnie byśmy się bawili! Tańczący Kruk tylko wzruszył ramionami i narysował kolejny symbol na piasku. Tess nie mogła wyjść z podziwu, jakie ma piękne ręce - o długich, szczupłych palcach i silnych, choć delikatnych nadgarstkach. Kiedy pochylił się nieco, Tess spojrzała na jego plecy i mimowolnie się skrzywiła Wiedziała, że pod miękką skórą jego kurtki kryją się koszmarne blizny po ranach odniesionych pod Wounded Knee.

Harold, ojciec Tess, powiedział, że to cud, iż Kruk przeżył. Ponad pół tuzina kul ugrzęzło w jego plecach, przy czym dwie przebiły lewe płuco, ale jeszcze nie to było najgorsze. Harold Meredith musiał wykorzystać całą swą wiedzę medyczną, by pomóc rannemu młodzieńcowi, lecz i tego było za mało. Wtedy wreszcie zwrócił się z prośbą o pomoc do lekarza wywodzącego się z nieco innej tradycji: do pokoju, w którym leżał ranny Kruk, przeszmuglował z rezerwatu szamana Siuksów.

Nie wiadomo, czy to umiejętności Harolda, czy szamana - a może ich obu - zadziałały, lecz wkrótce Wielki Duch się uśmiechnął i młodzieniec zaczął powracać do zdrowia Była to długa i bolesna rekonwalescencja, a Tess miała w niej swój czynny udział.

- Będziesz za mną tęsknić? - spytała teraz.

- Oczywiście - odparł z uśmiechem. - W końcu to ty urato­wałaś mi życie.

- Nie... To mój ojciec i wasz szaman wspólnie dokonali cudu. Tańczący Kruk nie był wylewnym mężczyzną, lecz w tej chwili ujął białą rączkę Tess w swoje brązowe dłonie i spojrzał jej głęboko w oczy.

- To ty tego dokonałaś - powtórzył z uporem. - Ocaliłaś mi życie. Przeżyłem tylko dlatego, że siedząc przy moim łóżku co dzień tak bardzo płakałaś. Było mi ciebie szkoda, poza tym uważałem, że niegrzecznie będzie umrzeć, skoro ty się tym aż tak przejmujesz.

Tess roześmiała się.

- To najdłuższe zdanie, jakie kiedykolwiek przy mnie wypowiedziałeś... i jedyne kłamstwo. - W jej oczach igrały wesołe płomyki.

Kruk wstał, przeciągnął się leniwie, po czym pomógł jej wstać. Przyjrzał się jej zarumienionej twarzy. Była już nieomal kobietą... i dałby sobie głowę uciąć, że pewnego dnia wyrośnie z niej prześliczna panna, kto wie, może nawet prawdziwa piękność? Niepokoił się o nią wszystko przeżywała tak mocno i gwałtownie...

- Dlaczego? - zapytała nagłe. - Dlaczego? Dlaczego?

Nie musiał pytać, o czym myśli i o co pyta. Odpowiedział jej bez wahania:

- Z powodu tego, co ludzie Siuksów zrobili generałowi Custerowi... Przez wiele miesięcy zastanawiałem się nad tym, co wydarzyło się pod Wounded Knee. - Zesztywniał i zapatrzył się w dal. Potem kontynuował cicho i ochryple: - Niektórzy z żołnierzy, którzy otworzyli do nas ogień, ci, którzy strzelali do kobiet i dzieci... niektórzy z nich pochodzili z niedobitków oddziałów Custera. Miałem sześć lat, gdy moi bracia walczyli z Custerem i pamiętam, jak wyglądała bitwa pod Greasy Grass... Wiele kobiet straciło mężowi synów... ja straciłem ojca Potem kobiety wyładowały swój żal i gniew na ciałach poległych żołnierzy... To było złe.

- Rozumiem.

- Nie, nie rozumiesz... i całe szczęście - odparł z dziwnie zaciętą miną - Przekomarzałem się z tobą wcześniej, Tess, ale naprawdę nie przeżyłbym, gdybyście ty i twój ojciec nie działali tak szybko i tak odważnie.

- Wyruszyliśmy na pole bitwy, gdy tylko usłyszeliśmy, co się dzieje... że ludzie umierają na zamarzniętej ziemi... - W jej zielonych oczach pojawiły się łzy. - Och, Kruku... było tak zimno, tak przeraźliwie zimno. Nigdy tego nie zapomnę. Co dzień dziękuję Bogu, żeśmy cię znaleźli.

- A ja dziękuję Wielkiemu Duchowi, że mnie wyratowaliście, zajęliście się moimi ranami i ukryliście w wozie, dopóki nie wyjechaliśmy z Dakoty.

- Całe szczęście, że papa właśnie wtedy otrzymał przeniesienie do rezerwatu Czejenów. Chyba wszyscy uwierzyli, że znaleźliśmy cię przy drodze nieopodal Lame Deer w Montanie. W każdym razie nikt nam w oczy nie zarzucał kłamstwa.

- Nie powinienem był udawać się w odwiedziny do kuzynów ze szczepu Wielkiej Stopy, co? - spytał uśmiechając się gorzko.

Tess potrząsnęła głową.

- Powinieneś był zostać w Pine Ridge... tam byłbyś bezpieczny...

- I matka... i siostry też. - Nagie otrząsnął się, jak gdyby chciał strząsnąć z siebie ogarniający go smutek. - Chodź, musimy już iść. Twój ojciec będzie się niepokoić, że tak długo nie wracasz.

Tess nie miała na to ochoty, lecz spojrzawszy na niego napotkała poważny, spokojny wzrok i wiedziała, że protesty na nic się nie zdadzą. Ustąpiła uśmiechając się lekko.

- Czy po wyjeździe nie zapomnisz o nas?

- Oczywiście, że nie. Od czasu do czasu będę was odwiedzać - obiecał widząc jej zaniepokojoną minę. - Tylko ty nie zapomnij tego wszystkiego, czego cię nauczyłem.

- Nigdy - powiedziała patrząc mu w oczy. - Dlaczego wszystko musi się zmienić?

- Bo tak już jest na tym świecie. - Na horyzoncie widać było ścianę deszczu. - Chodź, bo jeżeli posiedzimy tu jeszcze trochę, na pewno zmokniemy.

- Jedną chwilę... Powiedz mi coś...

- Co tylko zechcesz - zamruczał cicho.

- Co zrobił stary Rączy Jeleń, gdy odwiedziliśmy go w zeszłym tygodniu?

Kruk zesztywniał nieco i odwrócił wzrok.

- Odprawił bardzo stary, święty rytuał. - Spojrzał jej w oczy.

- Po to, by ciebie chronić... - dodał enigmatycznie, a potem uśmiechnął się. - Tylko tyle mogę ci teraz powiedzieć.

1

Chicago, Illinois, listopad 1903

W telegramie było napisane:

Przyjeżdżam do Chicago w pią­tek. Dworzec Główny, godzina 14.00, Tess.

Matt Davis przeczytał go kilkakrotnie, za każdym razem klnąc wściekle; Tess Meredith nie miała po co przyjeżdżać do Chicago. Jej ojciec zmarł zaledwie dwa miesiące temu, a Matt dowiedział się o tym dopiero po paru tygodniach, kiedy wrócił do domu po kilku miesiącach pracy poza granicami stanu. Oczywiście, od razu napisał do Tess, a ona mu odpisała, lecz ani słowem nie zdradziła się z zamiarem przyjazdu do Chicago.

Od czasu, gdy wyjechał z Montany i zamieszkał w mieście, skończył szkołę detektywistyczną i został zatrudniony w Agencji Pinkertona, ale cały czas utrzymywał kontakt z przyjaciółmi na Zachodzie - co najmniej raz w roku odwiedzał Tess i jej ojca, regularnie z nimi korespondował i często zapraszał do Chicago, z czego oni nigdy nie skorzystali.

Jakiś czas temu Tańczący Kruk zaczął używać nazwiska Matt Davis; zmienił się też pod wieloma względami, jednak nigdy nie zapomniał o Haroldzie i Tess Meredithach - byli jedyną rodziną, jaką miał na świecie i wizyty u nich sprawiały mu większą przyjemność, niż sam przed sobą przyznawał.

W wieku szesnastu lat Tess nie była już tak swobodna i śmiała, jak dwa lata wcześniej - stała się nagle nieśmiała i wyciszona; w wieku osiemnastu lat, Tess była już zupełnie inną osobą: dojrzałą, śliczną i bardziej niekonwencjonalną, niż Matt pamiętał z przeszłości, Dwa lata temu, gdy odbył jedną ze swych piel­grzymek do Montany połączoną ze sprawą, nad którą właśnie pracował - a teraz miał już własną agencję detektywistyczną - widok dwudziestoczteroletniej Tess zaparł mu dech w piersi. Nie była już szczerzącym zęby w uśmiechu czternastoletnim skrzatem, ani wyciszoną szesnastolatką, ani nawet nonszalancką osiemnastolatką, lecz prześliczną, pełną werwy, otwartą i odważną młodą kobietą, doprowadzającą do szału konserwatywnie myś­lącego ojca. Harold zwierzył się kiedyś Mattowi, że córka nawet nie chce myśleć o małżeństwie i że jeździ do miasta na koniu, siedząc w męskim siodle, w spodniach ojca oraz z bronią przytroczoną do pasa. Poza tym zorganizowała w miasteczku koło sufrażystek... i zaatakowała pewnego miejskiego lowelasa, grożąc, że go zastrzeli, jeżeli jeszcze raz ośmieli się poklepać ją po pośladkach. Staruszek błagał go o radę, ale spojrzawszy w oczy nowej Tess, Matt też nie wiedział, co z nią począć.

Teraz Harold Meredith nie żył, a on odziedziczył Tess i wszyst­kie związane z nią kłopoty. Wiedział, że to raz na zawsze zmieni jego życie. Było to przerażające i podniecające zarazem.

Stary, zniszczony przez długie lata eksploatacji pociąg wjechał na stację, sapiąc i wypluwając kłęby dymu. Elegancko ubrani mężczyźni pomagali wysiadać pięknym damom, bagażowi popy­chali wózki załadowane kuframi i pakunkami... ale nigdzie nie było ani śladu Tess.

Matt sapnął ze zniecierpliwieniem i rozejrzał się z irytacją po peronie. Nagle w kształtnej kobiecie w sukni z jasnozielonego atłasu, z jasnozielonym kapelusikiem na głowie przybranym zieloną woalką i niecierpliwie tupiącej zgrabną nóżką odzianą w zielony trzewiczek, rozpoznał swą przyjaciółkę z dzieciństwa. Minione lata rozwiały się jakimś cudem i w eleganckiej damie zobaczył dziewczynę o blond włosach splecionych w długi warkocz, którą znał dawno temu.

W tej samej chwili Tess także go dostrzegła; w mgnieniu oka zniknęła cała jej poza - wołając głośno jego imię, ruszyła biegiem po peronie, by w końcu rzucić mu się w ramiona.

W jednej chwili Matt otoczył ją ramionami i uniósł wysoko; jego ciemne oczy napotkały spojrzenie jej zielonych źrenic... i poczuł nagłe pieczenie pod powiekami.

- Och, Matt! Tak bardzo się za tobą stęskniłam! - wykrzyknęła Tess. - Ani trochę się nie zmieniłeś!

- Za to ty bardzo się zmieniłaś - odparł, stawiając ją z po­wrotem na peronie.

- Tylko dlatego, że teraz mam piersi - odparła, na co policzki Matta pokryły się krwawą czerwienią.

- Tess!

Ale ona tylko oparła dłonie na biodrach i spojrzała na niego wyzywająco.

- Żyjemy w nowym świecie. Teraz my, kobiety, domagamy się swoich praw... mamy dość obłudy i hipokryzji... Chcemy tego wszystkiego, co mają mężczyźni.

Matt nie mógł się powstrzymać. Wyszczerzył zęby w uśmie­chu.

- Owłosionych klatek piersiowych?

- Twoja nie jest wcale owłosiona - odparła przypochlebnie. - Jeżeli mnie pamięć nie myli, jest bardzo gładka i przyjemna w dotyku. - Po chwili spojrzała na niego z powagą w zielonych oczach. - Czy tu, w Chicago, ktoś wie, kim naprawdę jesteś i skąd pochodzisz?

Matt uniósł lekko brwi, wystarczająco jednak, by jego twarz nabrała aroganckiego wyrazu.

- Zależy, o którą wersję na temat mojej przeszłości ci chodzi. Mój bankier jest przekonany, że jestem wygnanym carewiczem... moi koledzy z Agencji Pinkertona sądzą, że pochodzę z Hiszpanii, a pewien starszawy Chińczyk, który pierze moje ubrania, uważa, że jestem Arabem.

- Rozumiem.

- Nie, nie rozumiesz - powiedział i lekko zmrużył oczy. - Ty masz prawo mówić w ojczystym języku i ubierać się w narodowe stroje twoich przodków. Natomiast w tym kraju Siuks nie może nawet uczestniczyć w obrzędach religijnych... nawet w Tańcu Słońca. - Poprawił krawat, który pięknie komponował się z jego garniturem i kamizelką Na głowie miał kapelusz, a długie włosy nosił związane w warkocz i ukryte pod kołnierzem marynarki. Niewielu ludzi w Chicago domyśliłoby się, że mają do czynienia z Siuksem. - Niech ludzie myślą sobie o mnie, co im się żywnie podoba... Jestem chodzącą zagadką Tess, a to bardzo pomaga w interesach. - Potem, poważniejąc, dodał spokojnie: - Z powodu tego, co wydarzyło się pod Wounded Knee, nic już nigdy nie będzie takie samo. Teraz Siuks przebywający w państwowej szkole czy pracujący na państwowej posadzie nie może nosić długich włosów ani mówić w swoim rodzimym języku, ani nawet ubierać się w tradycyjne stroje. To jest nielegalne.

- No i nie masz nawet prawa głosować we własnym kraju - dodała Tess ponuro. Ale zaraz się rozjaśniła: - Jesteś bardzo podobny do mnie. No cóż, panie Kruku - Davisie, będziemy musieli wspólnie zmienić świat.

Przez długą chwilę wpatrywał się w nią tymi dziwnymi, onyksowymi oczyma; była prześliczną kobietą, a pod uroczą buzią skrywał się niezależny i uparty duch.

- Bardzo mi przykro z powodu śmierci twojego ojca - powie­dział niezręcznie. - Musisz za nim bardzo tęsknić.

- Nie mówmy o tym - odrzekła i zacisnęła usta, mrugając szybko dla pozbycia się łez, które jakoś same napłynęły jej do oczu. - Całą drogę do Chicago bardzo starałam się być dzielna, ale nawet po dwóch miesiącach nie mogę się jeszcze przyzwyczaić do tego, że jestem sierotą. - Nagle położyła mu małą obciągniętą w rękawiczkę dłoń na ramieniu i spytała cicho: - Matt, nie masz nic przeciwko temu, że tu przyjechałam? W Montanie nie miałam nikogo... a jeden z żołnierzy ciągle zawracał mi głowę i nalegał, bym za niego wyszła. Musiałam stamtąd wyjechać, bo jeszcze trochę i poddałabym się dla świętego spokoju.

- Czy to ten sam żołnierz, o którym swego czasu pisał mi twój ojciec? Ten porucznik Smalley?

- Aha... ten sam. - Nagle onieśmielona zdjęła dłoń z jego ramienia i zaczęła nerwowo obracać rączkę parasolki. - Pamiętasz go, prawda?

- Trudno jest zapomnieć nazwisko człowieka, który przyczynił się do wymordowania całej mojej rodziny pod Wounded Knee - odparł ochryple.

Tess rozejrzała się dokoła i zobaczyła, że ludzie spieszą w swoich sprawach i nikt nie zwraca na nich szczególnej uwagi. W domu, w Montanie, wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej: widok młodej jasnowłosej kobiety rozmawiającej z pełnokrwistym Siuksem wywołałby niejedno wrogie spojrzenie.

- Pamiętam, jak kiedyś wyglądałeś - odezwała się cichutko. - Jeździłeś konno na oklep, w indiańskim stroju, z włosami rozpuszczonymi i powiewającymi na wietrze... - Przypomniała sobie, jak kiedyś, dawno temu, jej ojciec widząc, że Tess wodzi oczyma za młodym wojownikiem, droczył się z nią, że oddała mu serce.

Ale Matt nie lubił rozpamiętywać przeszłości.

- A ja pamiętam, jak kiedyś usiłowałaś zdjąć skórę z jelenia i zwymiotowałaś.

Tess uniosła dłoń z udanym przerażeniem.

- Proszę, nawet mi o tym nie przypominaj. Teraz jestem damą.

- A ja jestem teraz detektywem, może więc zostawimy prze­szłość w spokoju i skupimy się na teraźniejszości?

- Jak sobie życzysz.

- Gdzie są twoje bagaże?

- Jakiś bagażowy wiózł je niedawno... o, tam. - Wskazała na wózek stojący przy końcu peronu - leżał na nim ogromny kufer i kilka pomniejszych toreb. - Spojrzała na swego towarzysza.

- Podejrzewam, że będę musiała znaleźć sobie jakieś własne mieszkanko, prawda? Chyba że mogłabym zamieszkać z tobą?

Matt spojrzał na nią zszokowany; czyżby wiedziała o przeszło­ści więcej, niż kiedykolwiek dała po sobie poznać? Wstrzymał oddech.

- Nie mam na myśli wspólnego życia - dodała pospiesznie.

- Chodzi mi o to, że pewnie mieszkasz na stancji... zastanawiałam się, czy gospodyni nie ma przypadkiem wolnego pokoju.

Matt odetchnął z ulgą i uśmiechnął się do przyjaciółki.

- Podejrzewam, że pani Mulhaney znajdzie dla ciebie pokój... Ale pomysł, by młoda kobieta mieszkała samotnie na stancji, może wywołać nieprzyzwoite skojarzenia. Licz się z tym, że szacowne społeczeństwo Chicago uzna cię za kobietę upadłą Może coś pomoże, jeżeli powiemy, że jesteś moją kuzynką?

- A jestem?

- Jasne, że jesteś - odparł pewnie. - Tylko w ten sposób mogę cię chronić.

- Nie potrzebuję twojej opieki. Bardzo ci dziękuję, ale sama potrafię się o siebie troszczyć.

Biorąc pod uwagę to, że sama zajęła się pogrzebem ojca i przejechała samotnie pół kraju bez żadnych nieprzewidzianych wypadków, zapewne miała rację.

- Wierzę ci - rzekł łagodnie. - Ale jesteś tu po raz pierwszy. Nie znasz Chicago i nie wiesz, jak wygląda życie w wielkim mieście. Ja wiem...

- Właściwie oboje jesteśmy tu obcy, co? - spytała z ogromnym smutkiem. - Przecież żadne z nas nie ma na świecie nikogo poza samym sobą.

- Mam kuzynów w Południowej Dakocie i w Montanie - odparł urażony.

- Taak... których nigdy nie odwiedzasz - palnęła prosto z mostu. - Czy ty się ich wstydzisz, Matt? Jego oczy zamigotały jak dwa czarne diamenty.

- To nie twój interes - syknął przez zaciśnięte zęby. - Chętnie pomogę ci się tu urządzić, ale to, co czuję, to wyłącznie moja sprawa, zrozumiano?

Tess wyszczerzyła zęby w uśmiechu.

- Nadal reagujesz jak wściekły grzechotnik, gdy ktoś nadepnie ci na odcisk.

- Uważaj, żebym cię nie ugryzł. Skłoniła się przed nim niziutko.

- Postaram się zbytnio cię nie prowokować.

Co zamierzasz tu robić? - spytał Matt, gdyż już załatwił z kierownikiem stacji, by przechował bagaże Tess do czasu, aż znajdzie dla niej mieszkanie i będzie mógł po nie przysłać.

- Znajdę sobie jakąś pracę.

Matt zatrzymał się jak wryty i popatrzył na nią z niedo­wierzaniem.

- Pracę?!

- Oczywiście, że tak. Nie jestem bogata z domu... poza tym, mamy tysiąc dziewięćset trzeci rok. Kobiety pracują już w naj­różniejszych zawodach. Czytałam o tym: pracują jako sprzedaw­czynie w sklepach, albo jako stenografistki... albo w fabrykach odzieżowych. Mogę robić właściwie wszystko... poza tym, jestem wykwalifikowaną pielęgniarką. Aż do śmierci papy... - Głos jej się załamał i dopiero po paru sekundach mogła mówić dalej: - Aż do śmierci papy pomagałam mu w pracy. Mogę pracować w którymś z miejskich szpitali... wiem, że dam sobie radę. - Podniosła głowę i spojrzała mu w oczy. - Przecież chyba jest w Chicago jakiś szpital?

- Oczywiście. - Przypomniał sobie, jak dawno temu uczył ją strzelać z łuku i strzelby; była odważna i szybko się uczyła. Czyżby w ten niecodzienny sposób on sam ukształtował jej charakter? Jeżeli tak, instynktownie czuł, że będzie jeszcze tego żałować. Praca pielęgniarki nie była powszechnie uważana za odpowiednią dla dobrze urodzonej młodej damy; niektórzy pat­rzyliby na to krzywym okiem... z drugiej strony, patrzyliby też krzywym okiem, gdyby pracowała jako sprzedawczyni w sklepie albo...

- Cóż, pomysł, by kobieta pracowała i sama zarabiała na swoje utrzymanie, jest nieco... niezwykły.

Tess uniosła brwi.

- A. jak nazwałbyś Siuksa, który paraduje w garniturze i kape­luszu, udając wygnanego z Rosji carewicza? Czy to coś zwyczaj­ne...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin