Ludlum Robert - Weekend z Ostermanem.doc

(1061 KB) Pobierz

 

ROBERT LUDLUM

 

 

 

WEEKEND Z OSTERMANEM

 

Część pierwsza

NIEDZIELNE POPOŁUDNIE

 

Saddle Valley w stanie New Jersey to miasteczko przez duże M. Takie przynajmniej wrażenie odnieśli przedsiębiorcy budowlani, którzy - zaalarmowani głosami podupadającej wyższej klasy średniej z Manhattanu - najechali tutejsze lasy w końcu lat trzydziestych.

Wita Was

SADDLE VALLEY

RADA MIEJSKA ZAŁOŻONA W 1862

głosi napis umieszczony na podobnej do tarczy białej tablicy przy Valley Road. "Wita Was" napisane jest mniejszymi literami niż cała reszta, ponieważ tak naprawdę Saddle Valley wcale nie wita chętnie ludzi z zewnątrz - zwłaszcza niedzielnych kierowców, którzy chcieliby pogapić się na strzygących trawę mieszkańców miasteczka. W niedzielne popołudnie ulice patrolują na ogół dwa wozy miejscowej policji. Charakterystyczne jest również, że znak przy Valley Road nie głosi wcale

SADDLE VALLEY, NEW JERSEY ani nawet

SADDLE VALLEY, N.J. ale po prostu

SADDLE VALLEY

 

Miasteczko nie uznaje nad sobą wyższej władzy; rządzi się własnymi prawami. Odizolowane, bezpieczne, nie skalane brudem tego świata.

Tego niedzielnego popołudnia, w ostatnią niedzielę lipca, jeden z dwóch wozów miejscowej policji wydawał się patrolować okolicę z wyjątkową skrupulatnością. Biały, pomalowany w niebieskie pasy samochód krążył po uliczkach miasteczka szybciej niż zwykle. Przejechał z jednego końca Saddle Valley na drugi, zahaczając pod drodze o dzielnicę willową i objeżdżając ze wszystkich stron rozległe, urządzone ze smakiem jednoakrowe rezydencje.

Ten konkretny wóz patrolowy zauważyło w tę konkretną niedzielę kilku mieszkańców miasteczka.

I o to właśnie chodziło.

Taki był plan.

John Tanner sprzątał swój mieszczący dwa samochody garaż, nasłuchując jednym uchem głosów dochodzących od strony basenu. Miał na sobie stare wytarte szorty, wczorajszą koszulę i założone na gołe nogi tenisówki. Jego dwunastoletni syn, Raymond, gościł właśnie kilku kolegów i Tanner wychodził co jakiś czas na podjazd i rzucał okiem na mieszczące się za domem patio, chcąc się upewnić, że dzieciakom nic się nie stało. Dokładnie rzecz biorąc, wychodził tam tylko wtedy, kiedy poziom krzyków obniżał się do tonu normalnej rozmowy - albo kiedy zapadała cisza.

Żona Tannera, Alice, zachodziła do niego z irytującą regularnością z mieszczącej się obok pralni, żeby powiedzieć, co ma wyrzucić w następnej kolejności. John nienawidził pozbywać się czegokolwiek i gromadząca się w rezultacie jego manii sterta bezużytecznych gratów działała jej na nerwy. Tym razem wskazała ręką zepsuty roztrząsacz nawozu, który od kilku tygodni stał z tyłu garażu.

John zauważył jej gest.

- Mógłbym postawić go na żeliwnym postumencie i sprzedać Muzeum Sztuki Nowoczesnej - powiedział. - Pamiątka minionych krzywd. Okres przed nastaniem epoki ogrodników.

Alice Tanner roześmiała się. Jej mąż po raz któryś z rzędu stwierdził - tak jak czynił to od wielu lat - że Alice ładnie się śmieje.

- Zostawię go przy krawężniku. W poniedziałek zabierają śmieci - powiedziała, sięgając ręką po roztrząsacz.

-W porządku. Sam to zrobię.

- Nie, nie zrobisz. Rozmyślisz się w połowie podjazdu.

Tanner złapał roztrząsacz i przeniósł go nad kosiarką firmy Briggs

and Stratton, a Alice prześlizgnęła się bokiem obok małego triumpha, który uważała z dumą za symbol swego statusu. Kiedy wytoczyła roztrząsacz na podjazd, odpadło od niego prawe koło. Oboje się roześmieli.

- To przemawia za dobiciem targu z muzeum. Po prostu nie sposób tego wyrzucić.

Alice podniosła wzrok i przestała się śmiać. W odległości czterdziestu jardów od ich domu przejeżdżał powoli Orchard Drive biały policyjny samochód.

-Gestapo nie spuszcza dzisiaj po południu z oka swoich podopiecznych - powiedziała.

-Co mówisz? - zapytał Tanner, podnosząc kółko i wrzucając je do środka roztrząsacza.

-Obrońcy ładu i porządku nie mają wolnego dnia. Drugi albo trzeci raz przejeżdżają obok naszego domu.

Tanner rzucił okiem na przejeżdżający samochód. Siedzący za kierownicą policjant, Jenkins, odwzajemnił jego spojrzenie. Nie podniósł jednak ręki ani nie skinął głową na powitanie. Tak jakby się w ogóle nie znali. A przecież byli dobrymi znajomymi, prawie przyjaciółmi.

- Może pies za głośno szczekał wczorajszej nocy?

-Opiekunka nic nie mówiła.

-Za półtora dolara za godzinę też bym nic nie mówił.

-Zajmij się lepiej tym roztrząsaczem, kochanie - poprosiła Alice, zapominając o wozu patrolowym. - Teraz, kiedy odpadło koło, to typowa męska robota. Ja zobaczę, co słychać u dzieci.

Tanner powlókł roztrząsacz do krawężnika i zmrużył oczy, oślepiony odbitym promieniem słońca. Biegnąca na zachód Orchard Drive skręcała w lewo, mijając mały zagajnik, za którym w odległości kilkudziesięciu jardów mieszkali najbliżsi sąsiedzi Tannerów, Scanlanowie.

Słońce odbijało się od wypolerowanej karoserii białego samochodu.

Stał zaparkowany na poboczu, nie dalej jak sześćdziesiąt jardów od Tannera.

Dwaj policjanci wyglądali przez tylną szybę, wlepiając oczy, był tego pewien, dokładnie w niego. Przez sekundę albo dwie stał bez ruchu, a potem ruszył w stronę samochodu. W tej samej chwili policjanci odwrócili się i samochód odjechał.

Tanner, zbity z tropu, patrzył przez moment za nimi, a potem wrócił powoli do domu.

Samochód policyjny ruszył ostro w stronę Peachtree Lane, a z powrotem zwolnił do dwudziestu kilku mil na godzinę.

Richard Tremayne siedział w klimatyzowanym salonie, oglądając Metsów, którzy tracili właśnie zdobytą wcześniej sześciopunktową przewagę. Zasłony przy wielkim panoramicznym oknie były szeroko rozsunięte.

Nagle Tremayne wstał z fotela i podszedł do okna. Na drodze znów pojawił się policyjny samochód. Tyle że tym razem ledwie się toczył.

- Hej, Ginny! - zawołał do żony. - Pozwól na chwilę.

Virginia Tremayne zbiegła z gracją po trzech prowadzących do salonu schodkach.

-O co chodzi? Nie powiesz chyba, że zawołałeś mnie, bo twoi Metsi czy Jetsi strzelili gola.

-Wczoraj, kiedy odwiedzili nas John i Alice... chyba specjalnie nie rozrabialiśmy? To znaczy, nie zachowywaliśmy się zbyt głośno, prawda?

-Urżnęliście się obaj w trupa. Ale zachowywaliście się sympatycznie. Dlaczego pytasz?

-Wiem, żeśmy się zalali. To był ciężki tydzień. Ale nie robiliśmy żadnych głupstw?

-Oczywiście, że nie. Adwokaci i dziennikarze to wzór wszelkich cnót. Dlaczego pytasz?

-Ta cholerna policja piąty raz przejechała obok domu.

-O! - Virginia poczuła nagły ucisk w żołądku. - Jesteś pewien?

-W takim słońcu nie sposób pomylić ich samochodu z innym.

-Tak, chyba nie sposób... Powiedziałeś, że to był paskudny tydzień. Czy ten okropny człowiek mógłby próbować...?

- Och, Jezu, nie. Mówiłem, żebyś o tym zapomniała. To zwykły krzykacz. Traktuje tę sprawę zbyt osobiście.

Tremayne wciąż wyglądał przez okno. Policyjny samochód powoli się oddalał.

- Ale trochę cię przestraszył, prawda? Sam się do tego przyznałeś.

Twierdził, że ma koneksje.

Tremayne odwrócił się powoli i zmierzył uważnym wzrokiem żonę.

-Wszyscy mamy jakieś koneksje, prawda? Niektórzy aż w Szwajcarii.

-Proszę cię, Dick. To absurd.

-Oczywiście. Policja odjechała... najprawdopodobniej nic się nie stało. Szykują się pewnie do następnej zwyżki cen w październiku. Sprawdzają, jakie domy nadają się na sprzedaż. Sukinsyny! Zarabiają więcej niż ja w pięć lat po ukończeniu wydziału prawa.

-Za dużo wczoraj wypiłeś i wszystko cię drażni. Tak mi się przynajmniej wydaje.

-Chyba masz rację.

Virginia obserwowała męża. Znowu wyglądał przez okno.

-Pokojówka chce mieć w środę wychodne - powiedziała. - Zjemy coś na mieście, dobrze?

-Oczywiście - odparł, nie odwracając się.

Ruszyła w stronę holu. W połowie drogi obejrzała się i zobaczyła, że się w nią wpatruje. Czoło miał zroszone potem. A w pokoju było całkiem chłodno.

Policyjny samochód skierował się na wschód, w kie-runku Route Five, autostrady numer pięć, stanowiącej główne połączenie Saddle Valley z odległym o dwadzieścia sześć mil Manhattanem. Zatrzymał się na poboczu drogi w miejscu, z którego rozciągał się widok na zjazd numer 10A. Policjant siedzący obok kierowcy wyjął ze schowka lornetkę i zaczął obserwować zjeżdżające z autostrady samochody. Na lornetce widniał znak firmy Zeiss-Ikon.

Po kilku minutach dotknął rękawa Jenkinsa. Ten wyjrzał przez otwarte okienko, dał znak sąsiadowi, żeby oddał mu lornetkę, i przystawił ją do oczu, śledząc samochód wskazany przez kolegę.

- Zgadza się - powiedział.

Zapalił silnik i ruszył na południe. Po chwili podniósł mikrofon radiotelefonu.

-Zgłasza się wóz numer dwa - powiedział. - Jedziemy na południe Register Road. Przed nami zielony ford, limuzyna. Rejestracja nowojorska. W środku czarnuchy albo Portorykańczycy.

-Słyszę cię, numer dwa - zaskrzypiało w głośniku. - Przepędźcie ich, gdzie pieprz rośnie.

-Nie ma problemu. Rozłączam się.

Skręcił w lewo i wjechał powoli długą drogą wjazdową na Route Five. Znalazłszy się na autostradzie wcisnął gaz do dechy i samochód skoczył do przodu na gładkiej nawierzchni. Po sześćdziesięciu sekundach na liczniku pokazały się dziewięćdziesiąt dwie mile.

Po czterech minutach samochód zwolnił, wchodząc w długi zakręt. Kilkaset jardów dalej stały na poboczu dwie budki telefoniczne. Od aluminium i szkła odbijały się jaskrawe promienie lipcowego słońca.

Samochód zatrzymał się. Towarzysz Jenkinsa otworzył drzwi i wysiadł.

-Masz dziesiątaka? - zapytał.

-O Jezu, McDermott! - zawołał, śmiejąc się, Jenkins. - Po piętnastu latach służby nie nosisz przy sobie dziesięciu centów na telefon.

-Nie bądź taki cwany. Mam dziesiątki, ale na jednej z nich jest głowa Indianina.

-Masz. - Jenkins wyjął z kieszeni monetę i wręczył McDermot-towi. - Mógłby się zepsuć pocisk antybalistyczny, a ty nie zawiadomiłbyś Pentagonu, boby ci było żal dziesiątki z wizerunkiem Roosevelta.

-No nie wiem...

McDermott zbliżył się do budki, pchnął skrzypiące drzwi, wszedł do środka i wykręcił zero. W budce było tak duszno, że musiał przytrzymywać nogą drzwi.

- Jadę do najbliższego zjazdu - zawołał z samochodu Jenkins. - Zabiorę cię, przejeżdżając z powrotem.

- W porządku... Centrala? Zamawiam rozmowę na koszt rozmówcy ze stanem New Hampshire. Kierunkowy trzysta dwanaście. Numer sześćdziesiąt pięć czterysta jeden. Nazywam się Leather.

Nie było mowy o pomyłce. McDermott zamówił rozmowę ze stanem New Hampshire i telefonistka połączyła go zgodnie z jego życzeniem. Nie mogła jednak wiedzieć, że po wybraniu tego konkretnego numeru w stanie New Hampshire nie zadzwoni żaden telefon, ponieważ w pewnej podziemnej centrali, w miejscu, gdzie zbiegają się tysiące linii, uaktywnił się mały przekaźnik i przesunęła niewielka namagnetyzowana blaszka, dokonując zupełnie innego połączenia. Cała ta skomplikowana procedura spowodowała, że w pewnym pomieszczeniu, dwieście sześćdziesiąt trzy mile na południe od Saddle Valley, rozległ się nie dzwonek, lecz ciche brzęczenie telefonu.

Pomieszczenie znajdowało się na pierwszym piętrze budynku z czerwonej cegły, który razem z dziewięcioma innymi tworzył połączony korytarzami kompleks. W odległości pięćdziesięciu jardów otaczało go wysokie na dwanaście stóp ogrodzenie z naelektryzowanego drutu, po którego drugiej stronie rósł gęsty liściasty las. Kompleks należał do Centralnej Agencji Wywiadowczej. Odizolowany, bezpieczny, nie skalany brudem tego świata.

Mężczyzna siedzący za biurkiem w gabinecie na pierwszym piętrze rozgniótł z ulgą papierosa. Niecierpliwie czekał na ten telefon. Zauważył z satysfakcją, że automatycznie uruchomiło się urządzenie nagrywające. Podniósł słuchawkę.

-Mówi Andrews. Tak, zapłacę za rozmowę.

-Mówi Leather - odezwał się głos biegnący z New Jersey przez stan New Hampshire.

-Słyszę cię, Leather. Taśma się kręci.

-Potwierdzam obecność wszystkich trzech podejrzanych. Państwo Cardone właśnie przyjechali z lotniska Kennedy'ego.

-Wiemy, że wylądowali.

-To po jaką cholerę kazaliście nam na nich czekać?

-Route Five to paskudna autostrada. Mogli mieć po drodze jakiś wypadek.

-W niedzielne popołudnie?

-Pora nie gra roli. Chcesz, żeby ci podać statystykę wypadków na tej drodze?

- Wracaj lepiej do swoich cholernych komputerów...

Andrews wzruszył ramionami. Ludzi pracujących w terenie wszystko wyprowadzało z równowagi.

-Wszyscy trzej podejrzani są zatem na miejscu. Zgadza się?

-Zgadza się. Tannerowie, Tremayne'owie i Cardone'owie. Wszyscy, których kazano nam obserwować. Wszyscy czekają. Tannerowie i Tremayne'owie są już uprzedzeni. U Cardone'ow będziemy za kilka minut.

-Coś jeszcze?

-Na razie nic.

-Jak się miewa małżonka?

-Jenkins to prawdziwy szczęściarz. Jest kawalerem. Lilian wciąż ogląda okoliczne rezydencje i chce mieć taką samą.

-Nie przy naszej pensji, McDermott.

- To samo jej powtarzam. Chce, żebym przeszedł na cudzy żołd.

Przez ułamek sekundy Andrews poczuł się urażony żartem McDermotta.

-Słyszałem, że płacą gorzej od nas.

-Niemożliwe... Jest już Jenkins. Będę w kontakcie.

Joseph Cardone skręcił na półkolisty podjazd i zatrzymał cadillaca tuż przed kamiennymi schodami prowadzącymi ku wielkim dębowym drzwiom. Zgasił silnik i przeciągnął się w fotelu, po czym westchnął i obudził swoich dwóch liczących sobie sześć i siedem lat synów. Jego dziesięcioletnia córka czytała komiks. W fotelu obok siedziała jego żona, Betty.

- Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej - stwierdziła, wyglądając przez okno samochodu.

Cardone roześmiał się i położył swoją wielką dłoń na ramieniu żony.

-Chyba naprawdę tak myślisz.

-Oczywiście.

-Jasne. Powtarzasz to za każdym razem, kiedy wracamy do domu. Dokładnie te same słowa.

-Mamy miły dom.

Cardone otworzył drzwiczki samochodu.

-Hej, księżniczko... zaopiekuj się młodszymi braćmi i pomóż matce zabrać mniejsze torby. - Wyjął kluczyki ze stacyjki, wysiadł i ruszył w stronę bagażnika. - Gdzie jest Louise?

-Nie będzie jej chyba aż do wtorku. Pamiętaj, że przyjechaliśmy trzy dni wcześniej. Dałam jej wolne do naszego spodziewanego powrotu.

Cardone skrzywił się. Myśl, że obowiązki kucharki przejmie żona, nie była zbyt przyjemna. - Zjemy coś na mieście.

- Będziemy musieli, przynajmniej dzisiaj. Za długo by trwało rozmrażanie produktów - odparła Betty Cardone, wchodząc po kamiennych schodkach i wyciągając z torebki klucze do drzwi wejściowych.

Joe puścił mimo uszu jej słowa. Lubił dobrze zjeść, ale niestety nie smakowały mu posiłki przyrządzone przez własną żonę. Trudno było się zresztą spodziewać po panience z dobrego domu, że będzie gotować jak włoskie gospodynie z Filadelfii.

Godzinę później klimatyzatory usunęły zaduch z nie wietrzonego od dwóch tygodni domu i można było nareszcie swobodnie odetchnąć. Cardone przywiązywał wielkie znaczenie do takich rzeczy. Był byłym sportowcem i człowiekiem sukcesu - zarówno towarzyskiego, jak i finansowego. Wyszedł na werandę i spojrzał na dużą wierzbę rosnącą pośrodku otoczonego półkolistym podjazdem trawnika. Ogród utrzymany był w doskonałym stanie. Nic dziwnego, wziąwszy pod uwagę pieniądze, jakie płacił ogrodnikom. Pieniądze nie stanowiły już dla niego problemu.

Nagle pojawił się ponownie. Samochód policyjny. Widział go po raz trzeci, odkąd zjechał z autostrady.

- Hej, wy tam! Zaczekajcie!

Dwaj siedzący w samochodzie policjanci wymienili między sobą krótkie spojrzenia, zastanawiając się, czy zostać, czy odjechać. Ale Cardone dobiegł już do krawężnika.

- Hej!

Samochód zatrzymał się.

-Słucham, panie Cardone?

-Dlaczego krążycie po okolicy? Wydarzyło się coś złego?

- Nic szczególnego, panie Cardone. Jest czas wakacji. Sprawdzamy po prostu, na podstawie naszych danych, kiedy wracają poszczególni mieszkańcy. Miał pan wrócić do domu dzisiaj po południu, więc chcieliśmy się po prostu upewnić, czy już pan jest. Możemy skreślić pana z naszej listy.

Joe zmierzył uważnym wzrokiem policjanta. Wiedział, że kłamie, a policjant wiedział, że on wie.

- Bardzo się staracie.

-Robimy, co możemy.

-Jestem o tym przekonany.

-Do widzenia panu.

Joe popatrzył za odjeżdżającym samochodem. Miał zamiar zjawić się w kancelarii dopiero w połowie tygodnia, ale teraz zmienił zdanie. Pojedzie do Nowego Jorku już jutro.

W niedzielne popołudnie między godziną piątą i szóstą Tanner zwykł zamykać się w swoim wyłożonym orzechową boazerią gabinecie, włączać trzy stojące tam telewizory i oglądać jednocześnie trzy telewizyjne programy.

Alice wiedziała, że dla jej męża to twardy obowiązek. Będąc dyrektorem programów informacyjnych Standard Mutual, musiał wiedzieć, co w trawie piszczy. Mimo to nie ukrywała, że siedzący samotnie w zaciemnionym pokoju i wpatrujący się jednocześnie w trzy telewizyjne ekrany facet sprawia dość niesamowite wrażenie i stale się z niego w związku z tym naśmiewała.

Wcześniej tego samego dnia Tanner przypomniał żonie, że w przyszłą niedzielę nie będzie mógł zasiąść przed telewizorami, w przyszłą niedzielę bowiem mieli przyjechać do nich Bernie i Leila, a nic nie mogło zakłócić weekendu z Ostermanem. Siedział więc w zaciemnionym pokoju, wiedząc doskonale, co zobaczy.

Każdy dyrektor programu informacyjnego dowolnej sieci telewizyjnej ma swój ulubiony program, taki, któremu poświęca najwięcej uwagi. Dla Tannera był to program Woodwarda, półgodzinny, emitowany w niedzielne popołudnie show, podczas którego najlepszy w swoim fachu publicysta przeprowadzał wywiad z jedną osobą, na ogół kimś kontrowersyjnym, kto znalazł się w ostatnim tygodniu na czołówkach gazet.

Dzisiejszy rozmówca Woodwarda, podsekretarz Ralph Ashton z Departamentu Stanu, występował niejako w zastępstwie. Sam sekretarz okazał się nagle nieosiągalny, na żer rzucono więc Ashtona.

Była to ze strony Departamentu Stanu gigantyczna wpadka. Ashton to tępy, pozbawiony polotu były biznesmen, którego główny atut stanowiła umiejętność robienia pieniędzy. Samo uznanie, iż taki facet może reprezentować rząd, było z czyjejś strony poważnym błędem. Chyba że ktoś zrobił to specjalnie.

Woodward nie powinien zostawić na nim suchej nitki.

Przysłuchując się wykrętnym, pustym odpowiedziom Ashtona Tanner zdał sobie sprawę, że za parę chwil zacznie telefonować do siebie w Waszyngtonie wielu ludzi. Grzeczny ton Woodwarda nie był w stanie ukryć rosnącej niechęci, jaką budził w nim podsekretarz. Urażony został jego honor dziennikarza; wkrótce ton Woodwarda stanie się lodowaty i Ashton położy głowę pod topór. Kat będzie uprzedzająco grzeczny, to pewne, ale nic nie odwlecze egzekucji.

Takie właśnie rzeczy Tanner oglądał z zakłopotaniem.

Włączył fonię drugiego telewizora. Moderator przedstawiał akurat pompatycznym nosowym tonem ekspertów, którzy mieli zadawać pytania przedstawicielowi Ghany w ONZ. Czarny dyplomata wyglądał, jakby właśnie prowadzono go na gilotynę, a eksperci co do jednego podobni byli kubek w kubek do madame Defarges. Do bardzo białej i dobrze opłacanej madame Defarges.

Program nie umywał się do Woodwarda.

Program na trzecim kanale był lepszy, ale nie do tego stopnia, żeby stanowić konkurencję dla pierwszego.

Tanner uznał, że zobaczył już dosyć. Za wcześnie było, żeby się martwić - puści sobie taśmę z Woodwardem jutro rano. Zegar wskazywał dopiero dwadzieścia po piątej i basen wciąż jeszcze skąpany był w słońcu. Słyszał krzyki swojej córki, która wróciła właśnie z klubu, i głosy niechętnie żegnających się z Raymondem jego kolegów. Rodzina była w komplecie. Cała trójka siedziała najprawdopodobniej na dworze, czekając, aż on skończy oglądać telewizję i zapali ogień, w którym upieką się steki.

Tym razem ich zaskoczy.

Wyłączył telewizory i odłożył na biurko ołówek i blok do pisania. Nadszedł czas na drinka.

Otworzył drzwi i przeszedł do salonu. Przez okno zobaczył Alice, bawiącą się z dziećmi na skraju trampoliny w "rób to, co przewodnik". Wszyscy się śmieli i byli wyjątkowo odprężeni.

Alice zasłużyła sobie na to. Chryste! Naprawdę sobie na to zasłużyła.

Obserwował przez dłuższą chwilę swoją żonę. Skoczyła, obciągając palce nóg, do wody i szybko wynurzyła się, żeby sprawdzić, czy ośmioletnia Janet poradziła sobie ze skokiem.

Zadziwiające! Po wszystkich tych latach kochał żonę bardziej niż kiedykolwiek.

Przypomniał sobie policyjny samochód, a potem odsunął od siebie irracjonalną obawę. Policjanci szukali po prostu jakiegoś odosobnionego miejsca, żeby odpocząć albo posłuchać spokojnie meczu. Słyszał, że robią takie rzeczy w Nowym Jorku. Więc dlaczego nie w Saddle Valley? W Saddle Valley było znacznie bezpieczniej niż w Nowym Jorku.

Saddle Valley było chyba najbezpieczniejszym miejscem na ziemi. Tak się w każdym razie wydawało tego niedzielnego popołudnia Johnowi Tannerowi.

Richard Tremayne wyłączył telewizor dziesięć sekund po tym, jak John Tanner zgasił trzy swoje. Metsi mimo wszystko wygrali.

Nękający go ból głowy ustąpił i razem z nim zdenerwowanie. Ginny miała rację, pomyślał. Był po prostu przewrażliwiony. Nie ma powodu niepokoić rodziny. Żołądek już go nie bolał. Lekki posiłek postawi go na nogi. Może zadzwoni do Johnny'ego i Alice i pojadą razem z Ginny popływać w basenie Tannerów.

Ginny wciąż dopominała się o własny. Publiczną tajemnicą było, że mają dochód kilkakrotnie wyższy od Tannerów. Ale Tremayne dobrze wiedział, dlaczego nie chce ulec żonie.

•Basen to byłaby po prostu przesada. Za dużo na faceta, który ma tylko czterdzieści cztery lata. Wystarczyło, że przenieśli się do Saddle Valley, kiedy miał zaledwie trzydzieści osiem. Dom za siedemdziesiąt cztery tysiące w wieku trzydziestu ośmiu lat. Z pięćdziesięcioma tysiącami rocznego dochodu. Z basenem zaczeka do swoich czterdziestych piątych urodzin. Wtedy nie powinno to nikogo razić.

Oczywiście ludzie - jego klienci - nie pamiętali o tym, że ukończył wydział prawa w Yale, mieszcząc się w pięciu procentach najlepszych absolwentów roku, że potem był aplikantem i że przez trzy lata pracował na najniższych stanowiskach w swojej obecnej firmie. Dopiero później zaczęły do niego płynąć prawdziwe pieniądze, i to szerokim strumieniem.

 

Tremayne wyszedł na patio. Ginny, razem z ich trzynastoletnią córką Peg, przycinała róże obok białej altanki. Na całym liczącym prawie pół akra terenie za domem rozciągał się wspaniały, zadbany ogród. Wszędzie rosły kwiaty. Ogród był dla Ginny rozrywką, hobby i powołaniem - zaraz po seksie, który stanowił jej pasję. Tak naprawdę nic nie zastąpi seksu, pomyślał, śmiejąc się w duchu, Tremayne.

-Hej! Idę wam pomóc! - krzyknął, zbliżając się do córki i żony.

-Poczułeś się lepiej - stwierdziła, uśmiechając się, Virginia.

-Popatrz na te róże, tato! Czy nie są przepiękne? - zapytała Peg, wyciągając ku niemu bukiet czerwonych i żółtych kwiatów.

-Są urocze, mój skarbie.

-Nie mówiłam ci, Dick? W przyszłym tygodniu przylatują Bernie i Leila. Będą tutaj w piątek.

-Wiem od Johnny'ego. Czeka nas kolejny weekend z Ostermanem. Muszę szybko wrócić do formy.

- Wydawało mi się, że ostro nad tym pracowałeś zeszłej nocy.

Tremayne roześmiał się. Nigdy nie przepraszał za to, że się upił, zdarzało się to niezbyt często i nigdy nie był szczególnie kłopotliwy. A poza tym zeszłej nocy naprawdę tego potrzebował. Miał za sobą paskudny tydzień.

Cała trójka ruszyła z powrotem w stronę patio. Virginia wzięła pod rękę męża. Peggy uśmiechnęła się promiennie. Robi się całkiem wysoka, pomyślał jej ojciec. Zadzwonił stojący na patio telefon.

- Ja odbiorę! - zawołała Peg, skacząc do przodu.

-Oczywiście - odparł ojciec, udając rozdrażnienie. - Do nas nigdy nikt nie dzwoni.

-Musimy jej po prostu kupić własny telefon - odparła Virginia Tremayne, szczypiąc żartobliwie męża w ramię.

-Wyląduję przez was na zasiłku.

-To do ciebie, mamo. Pani Cardone - powiedziała Peggy i zasłoniła dłonią mikrofon. - Proszę, nie rozmawiaj zbyt długo. Carol Brown obiecała, że zadzwoni do mnie, gdy tylko wróci do domu. Wiesz, mówiłam ci. Chodzi o tego chłopaka Choate'ow.

Virginia Tremayne uśmiechnęła się ze zrozumieniem. Wymieniły z córką konspiracyjne spojrzenia.

Carol nie ucieknie ze swoim ukochanym, wpierw ci o tym nie mówiąc. Nie wiem zresztą, czy starczy jej kieszonkowego.

Richard przyglądał się im z rozbawieniem. Widok żony i córki sprawiał mu jednocześnie radość i dodawał otuchy. Virginia umiała postępować z dziećmi. Nikt nie mógł temu zaprzeczyć. Wiedział, że niektórzy krytykują Ginny, mówiąc, że ubiera się trochę zbyt... ekstrawagancko. Słyszał to słowo, oznaczające jeszcze coś innego. Ale dzieci były wszystkie w Ginny zakochane. W tych czasach to bardzo ważne. Może jego żona wiedziała coś, o czym nie miały pojęcia inne kobiety.

Sprawy układały się pomyślnie. Nawet ta, od której zależało ich pełne bezpieczeństwo - jeśli można było wierzyć Berniemu Oster-manowi.

Życie było piękne.

Jeżeli Ginny i Betty skończą kiedykolwiek tę rozmowę, podejdzie do telefonu, żeby zamienić parę słów z Joem. A potem zadzwoni do Johna i Alice, kiedy Tanner przestanie oglądać swoje programy. Może wybiorą się całą szóstką na kolację do klubu.

Pomyślał o policyjnym samochodzie, ale już po chwili odsunął od siebie wszelkie obawy. Był zdenerwowany, przewrażliwiony i skacowany. Spójrzmy prawdzie w oczy, pomyślał. Jest niedzielne popołudnie, a rada miejska zaleciła, żeby w niedzielne popołudnia policja skrupulatnie patrolowała dzielnicę willową.

Zabawne. Nie sądził, że Cardone'owie wrócą tak wcześnie. Na pewno Joe dostał wezwanie z biura, żeby stawić się do roboty już w poniedziałek. W tych dniach ceny na giełdzie skakały jak oszalałe. Zwłaszcza na rynku towarowym, w którym specjalizował się Cardone.

Betty kiwnęła twierdząco głową w odpowiedzi na pytanie zadane jej przez rozmawiającego przez telefon męża. Problem kolacji wydawał się rozwiązany. Kuchnia w klubie była całkiem niezła, mimo że nie mieli tam pojęcia, jak się robi dobre spaghetti. Joe ciągle powtarzał kierownikowi, że powinni używać oryginalnego genueńskiego salami, a nie tego produkowanego przez firmę Hebrew National, ale kucharz zawarł już wcześniej umowę z żydowskim dostawcą, więc cóż mógł w tej sytuacji począć skromny członek klubu? Nawet taki członek jak  Joe,  który  był  prawdopodobnie  najbogatszy z  nich wszystkich. Nie należało jednak zapominać, że był Włochem - nie katolikiem co prawda, lecz mimo to Włochem - a upłynęło dopiero dziesięć lat, odkąd do Saddle Valley Country Club przyjęto pierwszego makaroniarza. Któregoś dnia zaczną przyjmować i Żydów - trzeba będzie to jakoś uczcić.

To właśnie ta cicha, nigdy nie wypowiedziana na głos nietolerancja sprawiała, że Cardone'om, Tannerom i Tremayne'om specjalnie zależało, żeby pokazać się w klubie razem z Berniem i Leilą Ostermanami za każdym razem, kiedy ci ostatni przyjeżdżali na wschód. Jedną rzecz można było o całej szóstce powiedzieć na pewno: nie byli bigotami.

To dziwne, pomyślał Cardone, odkładając słuchawkę telefonu i ruszając w stronę małej, przylegającej do domu salki gimnastycznej, dziwne, że poznali się wszyscy przez Tannerów. To właśnie John i Alice Tannerowie przyjaźnili się z Ostermanami w Los Angeles w czasach, kiedy John rozpoczynał swoją karierę. A teraz... Joe zastanawiał się, czy John i Alice zdają sobie sprawę z powiązań, jakie łączą z nim i Dickiem Tremayne'em Berniego Ostermana. Były to powiązania, o których nie mówiło się przy obcych.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin