Mrówczyński Bolesław - Bartochowie 01 - Bitwa o Pilarzinho.doc

(1597 KB) Pobierz
BOLESŁAW MRÓWCZYNSKI

 

 

 

BOLESŁAW MRÓWCZYŃSKI

 

 

 

 

 

BITWA O PILARZINHO

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

WYDAWNICTWO ŚLĄSK KATOWICE 1968


Projekt obwoluty i okładki oraz ilustracje Bogdan Zieleniec

 

Redaktor książki: Czesław Ślęzak

Redaktor techniczny: Maria Dziubowa

Korektor: Elżbieta Serwinowa

 

 

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

 

 

 

 

 

Wydawnictwo Śląsk, Katowice 1968

 

 

 

 

 

 

 

Wyd. II. Nakład 20 140 egz. Ark. wyd. 16,9. Ark. druk. 18. Format A5. Papier druk sat. V 70 g. 61X86 cm. Oddano do składu 20. V. 67. podpi­sano do druku 5. IV. 68. Druk ukoń. w maju 68 r. Symbol 31387. Cena t. I/II w oprawie broszurowej zł 47,— t/II w oprawie płóciennej zł 54,— Katowicka Drukarnia Dziełowa, Katowice, 3 Maja 12. Zam. 3/2. I. 1968. K-15.


 

Bartochowie

 

Opowieść brazylijska o rodzie śląskim, który na drugiej pół­kuli budował nową ojczyznę

 

BITWA O PILARZINHO

              OSADA NAD SREBRNYM POTOKIEM

             


 

Strach

 

I

 

— Stwierdzam z przyjemnością: chętnie, rozważnie i bardzo sumiennie wypełniał pan zawsze swe obowiązki. Jako zwierzch­nik żegnam więc pana z głębokim żalem. Ale jako dobry oby­watel cieszę się, że pan ode mnie odchodzi. Wstępuje pan prze­cież na najbardziej zaszczytną drogę: w służbę jego królewskiej mości!...

Było południe. Ostatni interesanci opolskiego urzędu poczto­wego odeszli niedawno, drzwi wejściowe zamknięto. Pracownicy jednak nie śpieszyli się jeszcze na obiad, przemawiał bowiem naczelnik tego urzędu żegnając królewsko-pruskiego rekruta. Był nim Sebastian Woś. Szczupły, niskiego wzrostu młodzieniec słu­chał w pełnej szacunku postawie i wydawało się, że te słowa spra­wiają mu żywą przyjemność. Niewątpliwie było w nich dużo życzliwości. Zresztą i ich treść nie raziła go zbytnio. Wypowia­dał je przecież Niemiec, dla którego król pruski był najwyższą świętością. Rozumiał jego uczucia i nie miał do niego pretensji. A przy tym cenił. Był to wprawdzie człowiek w pracy bardzo wymagający, lecz na wskroś przyzwoity i sprawiedliwy, a jemu oddał szczególną usługę. Gdy przed kilkoma miesiącami usu­nięto go z seminarium duchownego za udział w tajnych polskich zebraniach, nie tylko nie zawahał się podać mu pomocnej ręki, ale i zatrudnił w swoim urzędzie.

— Gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy — naczelnik, jakby wyczuwając bieg jego myśli, poruszył ten właśnie temat i uśmiechnął się dobrodusznie — miał pan zaszarganą opinię. Nie przejąłem się nią; młodzież musi się wyszumieć, wiadomo. Po raz drugi na pewno nie palnie pan głupstwa. Zresztą wojsko przed nami! — wesoło zatoczył ręką. — Źle tam nie będzie, gdyż pójdzie teraz za panem moja opinia. I chyba pomoże w szybkim awansie. Serdecznie życzę więc powodzenia.

Woś podziękował, mocno uścisnął wyciągniętą ku niemu dłoń, pożegnał się z kolegami i wyszedł. Oszołomiło go w pierw­szej chwili jaskrawe marcowe słońce. Tam wewnątrz nie wy­czuwało się tego blasku i ciepła, nawet światło sączące się ską­po poprzez zakratowane okna przyćmiewali często interesanci. Tutaj jarzyło się wszystko. Popatrzył spod przymrużonych po­wiek na sople lodu zwisające z dachów, na skrzące się ściany budynków i sklepowe witryny, na nadspodziewanie pogodne twarze przechodniów i naraz zmarszczył brwi. Zrobiło mu się jakoś nieswojo, trochę niepewnie rzucił okiem na czarno-białą tablicę pocztowego urzędu. Przyzwyczaił się do niego. Praca była wprawdzie monotonna i nie brakowało jej nigdy, lecz czuł się za to bezpiecznie, znalazł tu pewną ostoję. Teraz miał zniknąć ten chwilowy spokój. Przecież jutro odjedzie rannym pociągiem do pułku i właśnie dlatego zwolniono go wcześniej, aby miał czas przygotować się do podróży. W dowód szczególnej łaski dla pruskiego rekruta...

Niewesołe obiegły go myśli. Powlókł się powoli przed sie­bie i jak gdyby na przekór pięknu tego marcowego poranka i wiosennej atmosferze ulicy twarz mu chmurniała, zaciskające się coraz mocniej usta świadczyły o narastającym wzburzeniu. Dopiero gdy znalazł się na Ozimskiej, w zmatowiałych oczach ukazało się coś w rodzaju zdziwienia. Znał doskonale to miasto, przez wiele lat chodził tutaj do szkoły. A jednak to, na co pa­trzył w tej chwili, wydało mu się jakieś dziwne i obce. Gdzie przed rokiem było pusto, dziś wznosiły się domy; na placach, jeszcze pokrytych śniegiem, uwijali się robotnicy i wyznaczali miejsca pod nowe budynki. Nie ulegało wątpliwości: miasto zaczynało wchodzić w okres rozwoju. Ktoś tam w rządzie po­myślał nareszcie o tej urodzajnej wprawdzie, lecz zapomnianej dotychczas, duszącej się z nadmiaru ludności ziemi opolskiej, z której śmierć głodowa zabierała corocznie liczne ofiary. Obec­nie dymiły już dwie cementownie, dudniły dzień i noc tory przeprowadzonej niedawno kolei. Sporo więc ludzi znalazło jakieś zajęcie, sporo też znajdowało je przy nowych budowlach. Było ich dużo: całkowicie gotowych i takich, pod które w jesieni założono fundamenty, i takich wreszcie, dla których dopiero szukano miejsca.

Woś rzucił okiem za siebie: wyniosłe ongiś Stare Miasto jakby obecnie zmalało, ginęło w cieniu czynszowych kamienic. Odwrócił głowę i na twarz znowu spłynęła chmura. Przyszło mu na myśl, że zarówno te budynki, jak i kolej i cementownie sta­nowią tylko krople w morzu potrzeb, że nie są zdolne do usu­nięcia opolskiej nędzy. Sam pochodził ze wsi, toteż znał dosko­nale tamtejsze braki. Ziemię dzielono ciągle. Jej niewielkie skrawki nie mogły już wyżywić rodzin, coraz większe więc tłu­my wyjeżdżały w głąb Niemiec w poszukiwaniu zarobku. Nie wątpił, że działo się to za wiedzą i wolą króla pruskiego. Zmuszał on w ten sposób ludność od odrywania się od ziemi ojczystej, starał się ją wymieszać w niemieckim kotle, aby jak najszyb­ciej zatraciła poczucie swej odrębności. I mimo woli nasunął się wniosek: chociaż w tej chwili Opole rozwija się, jego wzrost musi zakończyć się szybko. Król przecież nie może dopuścić, aby zbyt wielu Polaków znalazło tutaj oparcie...

Woś uniósł nerwowo głowę. Gdzieś z boku dały się słyszeć twarde, żołnierskie kroki, a wkrótce wypłynęła na Ozimską kompania piechoty: równa jak starannie wymierzony prostokąt, zatrważająco martwa w bezbłędnej jednolitości stroju, broni i ruchów, jak skrami błyskawic rozmigotana blaskiem bagnetów. Na przechodniach sprawiła wielkie wrażenie. Rozległy się do­koła huczne oklaski, kilka niemieckich dziewcząt wzniosło pełne entuzjazmu okrzyki. Dowodzący oficer rzucił na nie swawolnie okiem i nabrał naraz wielkiej fantazji.

Achtung! — rozbrzmiało jak na paradzie.

Sprężyły się żołnierskie sylwetki, znieruchomiała broń, jak głuchy łoskot bębna zadudnił krok.

Augen rechts!

Buty zaczęły rąbać ziemię, jakby chciały obrócić ją w pył. Niknęły szczątki śniegu, bryzgało błoto, jakiś przechodzący obok Niemiec wpadł nagle w radosny szał. Oficer nie był jednak jesz­cze zadowolony ze swych żołnierzy. Odskoczył w bok, zwymyślał, popędził kolumnę szybciej.

Eins, zwei, drei, vier! — padały wściekłe rozkazy. — Schneller! Schneller!...

Wkrótce zarządził znowu paradny krok, lecz Woś nie zwra­cał już na niego uwagi, za to w jakimś wielkim skupieniu przy­glądał się maszerującym na końcu. Tam, na czele, szły chłopy na schwał, poganiani ostrym rozkazem wydłużali wciąż krok. Ci tutaj, najniżsi, starali się dorównać im za wszelką cenę, ale kosztowało ich to dużo wysiłku. Rozdyszały się ciężko piersi, roz­płomieniły twarze, po policzkach spływał coraz obficiej pot...

Powlókł się dalej jakoś bardzo leniwie, a chociaż wkrótce ko­lumna zniknęła w bocznej uliczce, nadal nie mógł od niej ode­rwać myśli. Widział wciąż siebie w tych szeregach, ze względu na swój wzrost właśnie na końcu. I widział też karabin na swoich plecach. Ciężki karabin z bagnetem, którym miał władać w przy­szłości jak precyzyjna maszyna, jak bezmyślne narzędzie bijące w każdego, kogo wskaże mu pruski oficer...

Gdzieś naprzeciw odezwał się zegar kościelny. Woś jakby się ocknął i przyśpieszył natychmiast kroku. Odmienił się: zniknęło bez śladu jego dotychczasowe przygnębienie, z postawy i ruchów przebiła niespodziewanie energia. Musiał znać teraz doskonale cel swej wędrówki. Najkrótszą drogą dotarł do rynku, minął go, wyszedł na trakt wrocławski i po pewnym czasie skręcił na bocz­ną, z lekka tylko przetartą dróżkę, prowadzącą ku Odrze. Robiło mu się coraz goręcej. Zdjął więc płaszcz, zarzucił go na ramiona i ruszył raźniej. Daleko za nim pozostały zabudowania Opola, zniknęły nawet podmiejskie wyrobnicze lepianki, jak odgłos za­mierającego echa zanikał stopniowo gwar. Przed nim słała się coraz szerzej pokryta wciąż jeszcze śniegiem, skrząca się w słoń­cu płaszczyzna. Ktoś tam kroczył po niej od strony Czarnowąsów, kilka osób wędrowało za nim tą samą drogą. Nie interesował się tym, za to starannie pilnował butów. Ślizgały się często w roz­miękłej po wierzchu ziemi, w każdej chwili mogły się zapaść w rozlanych gęsto kałużach. Im bliżej rzeki, tym było ich wię­cej. Przeskakiwał je z coraz większym rozmachem, jak gdyby pragnął przypomnieć sobie czasy dzieciństwa, coraz więcej serca wkładał w tę swawolną zabawę. Lubił przestrzeń i ruch, a że w mieście, zwłaszcza w ostatnich czasach, miał do tego niewiele okazji, używał sobie teraz w najlepsze. Zarumienił się z wysiłku, nabrał wielkiej prężności, zapomniał o wszystkim, co go przed­tem męczyło. Oczy rozbłysły mu wesołością. Jak rozhukany żak pędził beztrosko naprzód, dbając już tylko, aby nie przemoczyć ubrania.

Pociemniało naprzeciw. Oderwał oczy od ziemi: przed nim wy­rósł olchowy gaj, spoza którego prześwitywały bezlistne jeszcze, lecz gęsto rosnące krzewy. Odra była tuż. Skupił się, zaczął sta­wiać bardzo ostrożnie kroki. Ukazał się brzeg. Tutaj nie tylko czuło się, ale wyraźniej aniżeli gdzie indziej widziało się wiosnę. Wezbrane silnie, pełne szczątków drzew wody parły naprzód niby taran potężny, pragnący gdzieś tam w dali wymieść przed sobą wszystko. Jeszcze często ukazywała się na nich kra, jeszcze tafle lodu bielą zimy triumfalnie rozbłysły w słońcu. Ginęły jednakże szybko. Jakaś niewidzialna siła porywała je w głąb, rozbijała na części, szczątki niespodziewanie ciskała w górę. Tajały w oczach pod wpływem ciepła. A niektóre przepadały na zawsze.

Dróżka skręciła w prawo i prawie zrównała się z nurtem. Woś wkrótce przystanął. Wyłoniła się przed nim grupka mło­dzieży, przywitał się więc bez słowa i jak inni zapatrzył się w wo­dę. Cisza była zastanawiająca. Nikt się nie odzywał, nikt nie oka­zywał zniecierpliwienia czy ochoty do żartów. Najwyraźniej na kogoś jeszcze czekano. Jakoż rzeczywiście ktoś tam jeszcze do­chodził od czasu do czasu, tak samo bez słowa i tak samo nie­znacznie, aż wreszcie zebrali się także ci wszyscy, którzy porusza­li się przedtem w różnych punktach po zaśnieżonej równinie.

Woś odwrócił się bez pośpiechu.

— Dwóch brakuje — rzekł przyglądając się bacznie twarzom. — No cóż, nie będziemy chyba czekali... Nikogo więcej nie widać?

Nie.

Więc zaczynamy. Franek obejmie wartę.

Widocznie nie po raz pierwszy gromadzili się w tak niezwy­kłych warunkach i orientowali się dobrze, co ma za chwilę na­stąpić, nikt bowiem nie potrzebował bardziej szczegółowych wy­jaśnień. Franciszek Moćko, po Wosiu najstarszy, posłusznie wsu­nął się między drzewa i ustawił tak, aby mieć przed oczyma i Czarnowąsy, i trakt, i całe Opole. Reszta skupiła się szybko, tworząc naprzeciw rzeki półkole.

Koledzy! — przemówił Woś zajmując miejsce pośrodku. — Stoimy nad Odrą, na odwiecznie polskiej, piastowskiej ziemi. Zebraliśmy się, aby znów przypomnieć sobie tę prawdę. I przy­pomnieć także, że dziś właśnie, 20 marca 1867 roku, przypada dziewiętnasta rocznica zbrojnego powstania przeciwko pruskiej przemocy. Gdy ono wybuchło, była też wiosna, Wiosna Ludów. Rozbudziła ona wówczas nie tylko nasze nadzieje...

Mówił bez pośpiechu, niegłośno, lecz z żarem, każde słowo było przepojone głębokim uczuciem. Toteż trafiał do serc. Sły­szano go niejednokrotnie, gdyż w ciągu roku obchodzono nie­jedną taką rocznicę, jednak dziś przemawiał jakoś inaczej. Do wypowiadanych dobitnie słów zakradała się coraz częściej jakaś niespotykana dotąd, burzliwa nuta. Niewątpliwie ten rekrut, który nazajutrz miał się zgłosić do wrogiej mu armii, buntował się przeciwko temu gwałtowi, wbrew jego woli czuło się w tonie tłumioną zaciekłość. Szybko udzielała się ona innym. Przecież jeszcze rok, jeszcze dwa, a każdy z nich będzie musiał wziąć ka­rabin do ręki i na rozkaz króla pruskiego, zaborcy i ciemiężyciela, dokonywać nowych podbojów...

Woś skończył. W tym gronie nie było nigdy oklasków, a jedy­nie skupione twarze słuchaczy świadczyły, że mówca osiągnął cel. Nikt też nie zapowiadał poszczególnych punktów programu, chętni zgłaszali się sami. A było ich wielu. Jeden i drugi zadekla­mował wiersz patriotyczny, ktoś opowiedział zwięźle o przebiegu powstania, ktoś zanucił wezwanie do boju. Aż wreszcie buchnął ze wszystkich ust hymn narodowy i, mocny jak ten entuzjazm młodzieńczych serc, popłynął w dal wraz ze wzburzoną falą na Odrze.

Koledzy! — Woś, wzruszony do głębi, przemówił znowu. — Była Polska, ale uległa przemocy trzech potężnych zaborców. Walczymy ciągle; tam po sąsiedzku, za granicą rosyjską, dopiero co wygasło powstanie. Z takiego przelewu krwi musi w końcu narodzić się Nowa Polska! Jeśli...

Urwał raptownie. Zza drzew wyskoczył Moćko i biegł ku nim, tonąc co chwila z nadmiernego pośpiechu w śniegowych zaspach.

Cisza! — ostrzegł głosem zduszonym. — Niemcy!...

Wojsko? — Woś wysunął się naprzód.

Żandarmi. Wyskoczyli znienacka od traktu i mostu i roz­sypali się w tyralierę. Wygląda to na obławę.

Na nas?...

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin