Clive Cussler - Złoto Inków (1994) Inca Gold.pdf

(1938 KB) Pobierz
CLIVE CUSSLER
1
CLIVE CUSSLER
ZŁOTO INKÓW
(Przełożył: Ziemowit Andrzejewski)
AMBER 1999
2
Pełnomorski statek Inków A.D. 1533 Zapomniane morze
Nadciągnęli z południa wraz z porannym słońcem, a kiedy sunęli po roziskrzonej wodzie, sprawiali
wrażenie migotliwych zjaw w pustynnym mirażu. Kwadratowe bawełniane żagle flotylli tratew
zwisały bezwładnie pod łagodnym lazurem nieba, wiosła rytmicznie pogrążały się w wodzie,
chociaż ani jeden okrzyk komendy nie zburzył niesamowitej ciszy. Wysoko w górze sokół to
wznosił się, to opadał, jak gdyby wiodąc sterników ku jałowej wysepce, sterczącej w samym
środku śródlądowego morza. Tratwy były skonstruowane z powiązanych i podgiętych na obu
końcach wiązek sitowia; sześć takich wiązek składało się na jeden kadłub, wzmocniony więźbą i
kilem z bambusa. Wygięte dzioby i rufy miały kształt węży o psich pyskach, które szczerzyły kły
ku niebu, przez co mogło się zdawać, że wyją do księżyca. Na zaostrzonym dziobie tratwy
płynącej przodem, w fotelu przypominającym tron siedział dostojnik dowodzący flotyllą. Nosił
bawełnianą tunikę, zdobną turkusowymi cekinami, i wełniany płaszcz, haftowany w wielobarwny
wzór. Głowę okrywał mu pióropusz, twarz zaś - złota maska; żółtawo migotały w słońcu także
jego kolczyki, masywny naszyjnik i naramienne bransolety, ba, nawet trzewiki wielmoży
wykonano ze złota. Członkowie załogi, i to czyniło widok jeszcze bardziej zdumiewającym, byli
wystrojeni z nie mniejszym przepychem. Z trwogą i podziwem przyglądali się tubylcy intruzom,
którzy wtargnęli na ich wody. Nie podejmowali prób obrony swych terytoriów, byli bowiem
prostymi myśliwymi i zbieraczami, którzy chwytali w paści króliki, łowili ryby i wypełniali kosze
zerwanymi lub wygrzebanymi z ziemi darami natury. Prymitywni, w zastanawiającym kontraście
do tworzących rozległe imperia sąsiadów z południa i wschodu, żyli i umierali ani myśląc o
wznoszeniu olbrzymich świątyń. Teraz jak zahipnotyzowani przyglądali się sunącemu po wodzie
niewiarygodnemu bóstwu, jednomyślnie postrzegając wydarzenie jako cudowne przybycie z
zaświatów wojowniczych bogów. Zagadkowi przybysze, całkowicie ignorując lud okupujący
brzegi, nieznużenie wiosłowali ku celowi swej podróży; spełniali uświęconą misję, nie zwracali
zatem uwagi na sprawy mało istotne - w stronę tubylców nie padło ani jedno spojrzenie. Zmierzali
wprost ku stromym skalistym zboczom góry, której szczyt, wznoszący się na dwieście metrów
ponad powierzchnię morza, tworzył nie zamieszkaną i prawie pozbawioną roślinności wysepkę,
zwaną przez tuziemców Martwą Olbrzymką, długi bowiem i niski grzbiet wzniesienia
przypominał ciało kobiety pogrążonej w kamiennym śnie.
Złudzenie to zwiększała jeszcze nieziemska aureola, skrzesana ze skał przez słoneczne promienie.
Wnet świetliście wystrojeni żeglarze osadzili tratwy na usianej kamykami niewielkiej plaży,
przechodzącej w wąski kanion; spuścili z masztów bawełniane płachty, zdobne - co skutecznie
potęgowało lęk i szacunek tubylczych gapiów - wielkimi haftami wyobrażającymi fantastyczne
zwierzęta, i przystąpili do wyładunku ogromnych trzcinowych koszy oraz ceramicznych dzbanów.
Przez cały dzień układali ładunek w stos potężny wprawdzie, lecz uładzony, wieczorem natomiast,
kiedy słońce skrywało się za zachodnim horyzontem, utonęli w mroku, przewiercanym tylko
migotliwymi płomykami. Gdy zaczął wstawać nowy dzień, okazało się, że tratwy wciąż
spoczywają na brzegu jak martwe ryby, ładunek zaś leży na poprzednim miejscu. Tymczasem
kamieniarze, nie szczędząc potu, z pasją zaatakowali skalisty szczyt góry mosiężnymi dłutami i
łomami, i przez sześć najbliższych dni tak uporczywie kuli i obłupywali kamień, że przybrał
wreszcie przeraźliwą postać skrzydlatego jaguara o wężowym łbie. Kiedy dobiegły końca ostatnie
prace rzeźbiarskie i polerownicze, odnosiło się wrażenie, iż groteskowa bestia gotuje się, by dać
susa ze skały, w której ją wykuto. Przez cały ten czas kosze i dzbany stopniowo znikały z plaży, aż
wreszcie ani jeden nie pozostał.
Potem, gdy pewnego ranka starym już zwyczajem miejscowi ponad wodą sięgnęli wzrokiem ku
wyspie, znaleźli ją pustą. Tajemniczy lud, przybyły tu z południa na tratwach, rozwiał się jak sen,
a o tym, że nie był ułudą, zaświadczał potężny jaguar z wężowym łbem, który obnażał kły i
szczelinami oczu omiatał wzgórza, ciągnące się aż po horyzont na brzegu śródlądowego morza.
Ciekawość rychło przemogła strach i już nazajutrz po południu czterech śmiałków z największej
wsi, dodawszy sobie odwagi krzepkim miejscowym piwem, zepchnęło na wodę czółno wydłubane
3
z jednego pnia drzewa i machając wiosłami popłynęło na wyspę. Widziano z lądu, jak dobijają do
brzegu i znikają w wąskim kanionie prowadzącym w głąb góry. Do późnej nocy i przez cały
następny dzień krewni i sąsiedzi oczekiwali ich powrotu - daremnie. Zaginął po nich wszelki ślad i
zniknęła nawet dłubanka. Pierwotny lęk tubylców zwielokrotnił się jeszcze, kiedy nagle na małe
morze spadł straszliwy sztorm, zmieniając je we wrzący kocioł. Słońce raptownie zgasło, niebo
okryło się czernią, jakiej nie pamiętali najstarsi ludzie; owym przejmującym zgrozą ciemnościom
towarzyszył świszczący wiatr, co spienił fale i dokonał spustoszeń w nabrzeżnych wioskach.
Mogło się zdawać, iż żywioły toczą ze sobą wojnę, smagając przy okazji ląd, bądź też - i w tej
kwestii mieszkańcy tamtejszych okolic żywili zupełną pewność - że wiedzeni przez jaguara o
wężowym łbie bogowie nieba i ciemności wywierają zemstę na pobratymcach zuchwalców, którzy
poważyli się wtargnąć w ich domenę. Poszeptywano o klątwie rzuconej na intruzów.
A potem sztorm zniknął za horyzontem równie nagle, jak zza niego napłynął, wiatr zamarł
zupełnie, pogrążając świat w ciszy, która wydawała się aż nienaturalna, słońce roziskrzyło
powierzchnię morza równie spokojnego jak dawniej. Nadleciały mewy i jęły zataczać kręgi nad
czymś, co podczas burzy fale cisnęły na wschodni brzeg. Zaciekawieni ludzie ostrożnie ruszyli w
tę stronę, przystanęli niepewnie, podeszli bliżej - i wtedy zbiorowe sapnięcie wyrwało się z ich ust,
pojęli bowiem, że na piasku plaży spoczywają zwłoki jednego z cudzoziemców przybyłych z
południa. Miał na sobie tylko ozdobną, haftowaną tunikę; po złotej masce, pióropuszu i
bransoletach nie było śladu. W przeciwieństwie do ciemnoskórych i kruczowłosych tuziemców,
topielec miał jasne włosy i białą skórę, jego niewidzące oczy były błękitne. Stojąc, byłby o dobre
pół głowy wyższy od najroślejszego z ludzi, którzy przyglądali mu się teraz w bezbrzeżnym
zdumieniu. Dygocąc ze strachu, ostrożnie zanieśli go i złożyli do czółna, wytypowali ze swego
grona dwóch najśmielszych, ci zaś dowieźli zwłoki na wyspę, spiesznie położyli je na plaży i
wściekle machając wiosłami, wrócili na ląd. Długo jeszcze po śmierci najstarszych świadków
niezwykłego zdarzenia grzęznący w piasku szkielet słał swe złowróżbne ostrzeżenie, by trzymać
się od wyspy z daleka...
Krążyły słuchy, że skrzydlaty strażnik złotych wojowników, jaguar z wężowym łbem, pożarł
wścibskich intruzów; nikt zatem nigdy nie podjął ryzyka, by stawiając nogę na wyspie narazić się
na jego gniew. Wyspa zresztą roztaczała aurę tak niesamowitą, a nawet upiorną, że stała się
niebawem miejscem świętym, o którym zwyczajowo mówiło się przyciszonym głosem. Kim byli
odziani w złoto wojownicy i skąd przypłynęli? Dlaczego skierowali swe tratwy w głąb
śródlądowego morza i co tu robili? Świadkowie pogodzili się z faktem, że nie znajdą żadnego
wyjaśnienia dla tego, co ujrzeli; z niewiedzy rodzą się mity - urodziły się zatem, a nawet zdążyły
okrzepnąć, zanim okolicę nawiedziło potężne trzęsienie ziemi, obracając w perzynę wszystkie
pobliskie wioski. Kiedy po pięciu dniach wstrząsy wreszcie ustały, śródlądowe morze zniknęło, a
jedynym po nim śladem był szeroki pas muszel wzdłuż dawnej linii brzegowej. Z legend wnet
przeniknęli tajemniczy intruzi do wierzeń religijnych, zyskując status bogów. Zrazu gadki o ich
cudownym objawieniu i zniknięciu krążyły szeroko, potem, coraz uboższe w fakty, wracały
rzadziej, aż wreszcie stały się przekazywaną z pokolenia na pokolenie cząstką folkloru ludu
zamieszkującego prześladowaną przez duchy krainę, nad którą niepojęte rozumem fenomeny
wiszą jak dym nad obozowym ogniskiem.
4
KATAKLIZM
l marca 1578
U zachodnich wybrzeży Peru
Kapitan Juan de Anton, posępny Kastylijczyk o starannie przystrzyżonej czarnej brodzie i
zielonych oczach, raz jeszcze spojrzał na podążający za nim zagadkowy statek i w zadumie
zmarszczył czoło. "Przypadek - zapytał sam siebie - czy też zaplanowane przechwycenie?".
Na ostatnim odcinku trasy z Callao de Lima nie spodziewał się spotkań z innymi galeonami
zdążającymi w stronę Panamy, gdzie ich ładunek - przeznaczone dla króla skarby - miał trafić na
grzbiety mułów, które przeniosą go przez międzymorze do atlantyckich portów, skąd na pokładach
innych statków wyruszy w swą docelową podróż ku składom i kufrom Sewilli.
De Anton miał wrażenie, iż w takielunku i kształcie kadłuba statku odległego jeszcze o półtorej
mili dostrzega cechy właściwe jednostkom floty francuskiej... Żeglując po Morzu Karaibskim,
byłby się zapewne wystrzegał podobnych spotkań, tu jednak czuł się zdecydowanie pewniej; jego
podejrzliwość zmalała jeszcze bardziej, gdy dostrzegł ogromną flagę, powiewającą na rufie
tamtego galeonu, dokładnie taką samą jak jego własna bandera - z czerwonym krzyżem na białym
tle. Wciąż jednak odrobinę zbity z pantałyku zapytał swego zastępcę i pierwszego nawigatora,
Luisa Torresa:
- No i co o nim sądzisz, Luis?
Torres, gładko wygolony Galicyjczyk, wzruszył ramionami.
- Za mały jak na galeon ze złotem. Handlarz winem, na moje oko, co z Valparaiso płynie, jak i my,
ku Panamie.
- Tedy nie sądzisz, że jakimś cudem jest wrogiej bandery?
- Rzecz wykluczona. Żaden nieprzyjacielski okręt nie odważył się dotąd opłynąć Ameryki
Południowej zdradzieckim labiryntem Cieśniny Magellana.
Uspokojony de Anton skinął głową.
- Skoro zatem nie obawiamy się, iż to Anglicy albo Francuzi, zróbmy zwrot i przekażmy im
pozdrowienia. Torres wydał rozkaz sternikowi, który z pokładu skrzyniowego, spoglądając nad
działowym, pilnował kursu i korygował go ruchami pionowego drążka połączonego długim
trzonem z piórem steru. "Nuestra Seńora de la Concepción", największy i najpyszniejszy z
galeonów tworzących pacyficzną armadę, przechylił się na bakburtę, a kiedy zatoczywszy krąg
wszedł na przeciwny do tymczasowego kurs południowo-wschodni, rześka bryza od brzegu
wypełniła jego dziewięć żagli i pchnęła pięćsetsiedemdziesięciotonową masę z przyzwoitą
prędkością pięciu węzłów.
Mimo majestatycznej sylwetki i delikatnej snycerki oraz kunsztownej polichromii, zdobiącej
wysoki kasztel i dziobówkę, stanowił twardy orzech do zgryzienia. Niezwykle solidnie
skonstruowany i łatwy w nawigacji, był pośród jednostek oceanicznych owych czasów
prawdziwym koniem pociągowym, a w razie potrzeby potrafił obnażyć zęby, aby przed
najwaleczniejszymi nawet korsarzami, jakimi mogłoby go poszczuć łupieżcze państwo morskie,
obronić skarby w swojej ładowni.
Na pierwszy rzut oka "Concepción" sprawiała wrażenie uzbrojonego po zęby okrętu wojennego,
bliższy jednak ogląd zdradzał jej naturę statku handlowego. Wprawdzie na pokładach działowych
było niemal pięćdziesiąt furt dla czterofuntowych armatek, skoro jednak Hiszpanie żywili wiarę, iż
Morza Południowe są czymś w rodzaju ich prywatnej ogrodowej sadzawki, a ponadto nie zdarzyło
się dotychczas, by któraś z ich jednostek została napadnięta i zdobyta przez wraży okręt,
uzbrojenie galeonu "Nuestra Seńora de la Concepción" sprowadzało się do dwóch zaledwie dział,
co ograniczyło tonaż i pozwoliło przewozić cięższe ładunki. Kapitan de Anton zatem, przekonany,
że jego statkowi nie grozi niebezpieczeństwo, przysiadł na niewielkim taborecie, obserwując przez
5
lunetę gwałtownie przybliżającą się jednostkę. Nawet przez myśl mu nie przeszło, aby - chociaż ot
tak, na wszelki wypadek - postawić załogę w stan gotowości.
Skąd mógł wiedzieć, skąd mógł mieć choćby niejasne przeczucie, że wykonał zwrot tylko po to,
aby ruszyć na spotkanie "Złotej Łani", dowodzonej przez niestrudzonego "psa morskiego" Anglii,
kapitana Francisa Drake'a, który teraz, stojąc na pokładzie rufowym, również przyglądał się przez
lunetę de Antonowi zimnym wzrokiem rekina zdążającego śladem świeżej krwi.
- Diablo to uprzejmie z jego strony, że nam wyszedł na spotkanie - mruknął Drake.
Był kędzierzawym rudzielcem o posturze kogucika bojowego, miał maleńkie oczka i ostrą brodę
poniżej płowego wąsika.
- A miał jakieś inne wyjście, skorośmy od dwóch tygodni deptali mu po piętach? - zapytał
retorycznie Thomas Cuttill, nawigator "Złotej Łani".
- Tak jest, pryz wszelako wart tego, żeby się za nim pouganiać - odparł Drake.
"Złota Łania", wyładowana po burty sztabami srebra, kosztownymi płótnami i jedwabiami, a nadto
szkatułą pełną kamieni szlachetnych - łupem zdobytym, odkąd jako pierwszy angielski statek
wpłynęła na Ocean Spokojny, na co najmniej tuzinie hiszpańskich galeonów - cięła fale z
nieustępliwością ogara, który ściga lisa. Zwana uprzednio "Pelikanem", była dzielnym i krzepkim
okręcikiem, długim na trzydzieści jeden metrów i liczącym sto czterdzieści ton wyporności.
Dobrze ciągnęła z wiatrem i znakomicie reagowała na ster, a chociaż jej kadłub i maszty miały już
swoje lata, długotrwały remont w Plymouth uczynił ją zdolną sprostać rejsowi, który - jak się w
końcu okazało - potrwał trzydzieści pięć miesięcy i po przebyciu pięćdziesięciu tysięcy
kilometrów doprowadził do opłynięcia kuli ziemskiej.
- Mamy przeciąć jej kurs i przy okazji przetrzepać trochę te hiszpańskie hieny? - zapytał Cuttill.
Drakę opuścił drugą lunetę, pokręcił głową i uśmiechnął się od ucha do ucha.
- Zachowamy się bardziej szarmancko, jeśli strymujemy żagle i pozdrowimy ich, jak na
prawdziwych dżentelmenów przystało.
Stropiony Cuttill wlepił wzrok w zuchwałego dowódcę.
- A jeśli pierwsi otworzą ogień?
- Do czarta, mało to prawdopodobne, żeby jej kapitan odgadł, kim jesteśmy.
- Ale statek ze dwa razy większy niż nasz - zauważył Cuttill.
- Aliści, wedle tego, co nam rzekli marynarze pochwyceni opodal Callao de Lima, ma na
pokładzie ledwie dwa działa. Cóż to jest wobec osiemnastu armatek "Łani"?
- Ci Hiszpanie! - prychnął Cuttill. - Jeszcze gorsi z nich łgarze niż z Irlandczyków.
- Milsza hiszpańskim kapitanom ucieczka aniżeli walka - przypomniał Drakę swojemu
zapalczywemu zastępcy.
- Czemu więc nie przygrzać im z dział i zmusić do kapitulacji?
- A po cóż ryzykować, że przy okazji pójdą na dno z całym ładunkiem? Jeśli powiedzie się mój
plan, przyoszczędzimy prochu, oddając wszystko w ręce naszych krzepkich chłopców, którzy aż
rwą się do walki.
Cuttill ze zrozumieniem pokiwał głową.
- Myślisz brać galeon abordażem?
Drake przytaknął.
- Wedrzemy się na pokład, zanim chociaż jeden zdoła wymierzyć do nas z muszkietu. Jeszcze tego
nie wiedzą, ale żeglują w pułapkę, co ją sami na siebie zastawili. Ledwie minęła trzecia po
południu, gdy "Nuestra Seńora de la Concepción" ponownie wykonała zwrot i po wejściu na
dawniejszy kurs północno-zachodni zrównała się ze "Złotą Łanią", mając ją po prawej burcie.
Torres wdrapał się po drabince na kasztel dziobowy i wrzasnął ponad wodą:
- Co to za statek?!!
Numa de Silva, portugalski pilot, którego Drake przeciągnął na swoją stronę po zdobyciu u
wybrzeży Brazylii jego statku, odkrzyknął po hiszpańsku:
- "San Pedro De Paula" w drodze z Valparaiso!
Niewielki galeon o tej nazwie Drake zdobył mniej więcej trzy tygodnie temu. Z wyjątkiem kilku
ludzi ubranych na modłę hiszpańską, cała załoga Drake'a - opancerzona, uzbrojona w piki,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin