A.Schopenhauer-O śmierci i jej stosunku do nieśmiertelności samej naszej istoty-ostatnie zajęcia.doc

(292 KB) Pobierz

 

Arthur Schopenhauer
ŚWIAT JAKO WOLA I PRZEDSTAWIENIE
tom II
tłum. Jan Garewicz

 

Schopenhauer cytaty przytacza w językach oryginałów.
Zastąpiłem je tłumaczeniami na język polski, umieszczając je w nawiasach kwadratowych. W. S.

Rozdział 41
O śmierci i jej stosunku do nieśmiertelności samej naszej istoty

 

Śmierć jest właściwym geniuszem inspirującym filozofię lub jej drogowskazem i dlatego Sokrates zdefiniował ją jako ["Przygotowanie do śmierci"] (Fedon 81a). Bez śmierci trudno byłoby nawet filozofować. Dlatego będzie całkiem na miejscu, jeśli tutaj, na początku ostatniej, najpoważniejszej i najważniejszej z naszych ksiąg, znajdą się specjalne na jej temat rozważania.

Zwierzę żyje nie znając właściwie śmierci; dlatego osobnik zwierzęcy cieszy się niejako całą nieprzemijalnością gatunku, albowiem samo uświadamia sobie siebie jako istotę nieskończoną. U człowieka razem z rozumem pojawiła się nieuchronnie przerażająca pewność śmierci. Lecz tak jak w przyrodzie stale każdemu złu przydany jest środek zaradczy lub przynajmniej jego namiastka, tak ta sama refleksja, która spowodowała poznanie śmierci, doprowadziła też do stanowisk metafizycznych, które przynoszą pociechę, a których zwierzę nie potrzebuje ani nie jest do nich zdolne. Głównie do tego celu zmierzają wszystkie religie i systemy filozoficzne, są więc przede wszystkim odtrutką na pewność śmierci, którą tworzy automatycznie refleksyjny rozum. Ten cel osiągają one jednak w bardzo rozmaitym stopniu, a przede wszystkim jakaś religia lub filozofia znacznie bardziej niż inne sprawia, że człowiek potrafi spokojnie patrzeć śmierci w oczy. Bramanizm i buddyzm, które uczą, by człowiek uważał siebie samego za praistotę, brahmę, której obce jest wszelkie powstawanie i wszelki kres, sprawią tu znacznie więcej niż inne [religie], które głoszą, że powstał z nicości i każą, by jego egzystencja, nadana mu przez kogoś, zaczynała się od narodzin. Zgodnie z tym odnajdujemy w Indiach tak ufny spokój i taką pogardę dla śmierci, o jakiej się nie śni w Europie. Budzi naprawdę wątpliwości wczesne wpajanie człowiekowi w tej ważnej kwestii pojęć słabych i nie do obrony oraz uniemożliwianie mu przez to na zawsze zdobycia słuszniejszych i dających się obronić. Np. uczyć go, że dopiero niedawno powstał z nicości, czyli przez wieczność całą był niczym, a mimo to trwać ma w przyszłości bez zmian, to tak właśnie, jak uczyć go, że chociaż jest w całości dziełem kogoś innego, to jednak ma odpowiadać przez całą wieczność za wszystko, co uczyni i czego zaniedba. Jeśli później mianowicie, gdy duch jego dojrzeje i nastąpi zastanowienie, dojdzie do wniosku, że nauki takie są nie do przyjęcia, nie będzie miał nic lepszego, czym mógłby je zastąpić, co więcej, nie zdoła już tego zrozumieć i przez to straci pociechę, jaką przyroda jemu także przeznacza w zamian za pewność śmierci. Na skutek takiego procesu widzimy jak dziś (1844) w Anglii między zepsutymi robotnikami fabrycznymi socjaliści, a w Niemczech między zepsutymi studentami młodohegliści ześlizgują się na absolutnie fizyczne stanowisko, które w rezultacie prowadzi do: ["Jedzcie, pijcie, po śmierci nie ma rozkoszy”], co można nazwać bestialstwem.

Tymczasem po wszystkim, czego dotąd uczono o śmierci, nie da się zaprzeczyć, że przynajmniej w Europie mniemania ludzkie, ba, nieraz nawet mniemania tego samego człowieka oscylują nieraz między ujęciem śmierci jako absolutnego zniszczenia i założeniem, że niejako od stóp do głów jesteśmy nieśmiertelni. Jedno i drugie jest równie błędne; nie o to jednak chodzi, byśmy znaleźli dobre miejsce w środku, lecz raczej o zdobycie wyższego punktu widzenia, gdzie poglądy takie odpadną same przez się.

W rozważaniach tych chciałbym wyjść najpierw od stanowiska zupełnie empirycznego. - Przede wszystkim jest faktem niezaprzeczalnym, że zgodnie z naturalną świadomością człowiek nie tylko bardziej niż czegokolwiek innego boi się śmierci, gdy o niego samego chodzi, lecz płacze także nad śmiercią bliskich, i to nie tylko egoistycznie, z powodu własnej straty, ale niewątpliwie ze współczucia z wielkim nieszczęściem, jakie ich spotkało, i dlatego gani się kogoś, kto w takim przypadku nie płacze i nie okazuje zmartwienia, jako człowieka twardego serca i niezdolnego do miłości. W parze z tym idzie, że kiedy żądza zemsty osiąga stopień najwyższy, dąży do śmierci przeciwnika jako do największego zła, jakie można wyrządzić.

Poglądy zmieniają się wraz z czasem i miejscem, ale natura przemawia zawsze i wszędzie jednym głosem, dlatego też trzeba ten głos brać przede wszystkim pod uwagę. Tutaj chyba powiada on głośno, że śmierć jest wielkim nieszczęściem. W języku przyrody śmierć oznacza zniszczenie. A że ze śmiercią sprawa poważna, można poznać choćby po tym, że - jak każdemu wiadomo - życie nie jest zabawą. Widać nie warciśmy niczego prócz tych obojga.

W rzeczywistości lęk przed śmiercią jest niezależny od wszelkiego poznania; albowiem zwierzę odczuwa go, chociaż nie zna śmierci. Cokolwiek się rodzi, przychodzi już z nim na świat. Ale ten aprioryczny lęk przed śmiercią jest tylko odwrotną stroną woli życia, którą wszyscy jesteśmy. Dlatego każde zwierzę odczuwa wrodzony lęk przed śmiercią, tak jak wrodzona jest mu troska o zachowanie życia; a więc nie samo uniknięcie cierpienia, lecz one przejawiają się w lękliwej ostrożności, z jaką zwierzę siebie samo, a bardziej jeszcze swe potomstwo usiłuje zabezpieczyć przed każdym, kto mógłby być dla niego groźny. Czemu zwierzę ucieka, czemu drży i usiłuje się ukryć? Gdyż jest tylko wolą życia, ta zaś jako taka podlega śmierci i chciałaby zyskać na czasie. Tak samo jest naturalnie z człowiekiem. Największym złem, najgorszą rzeczą, jaka gdziekolwiek grozić może, jest śmierć, nastraszliwszym lękiem - lęk przed śmiercią. W niczym nie bierzemy tak żywego udziału, jak w zagrożeniu cudzego życia; nie ma nic straszniejszego niż wykonanie wyroku śmierci. Niemożliwe jednak, aby bezgraniczne przywiązanie do życia, jakie się tu przejawia, wynikało z poznania i namysłu; w ich świetle wydaje się raczej niemądre, gdyż obiektywna wartość życia przedstawia się bardzo niedobrze i jest rzeczą co najmniej wątpliwą, czy należy je przedkładać nad nieistnienie - co więcej, nieistnienie musi chyba odnieść zwycięstwo, gdy do głosu dojdą doświadczenie i namysł. Gdyby zapukać do grobów i zapytać zmarłych, czy chcieliby ponownie zmartwychwstać, pokiwaliby przecząco głowami. Do tego zmierzają też poglądy Sokratesa w apologii Platona, a nawet wesoły i miły Wolter nie może się powstrzymać od powiedzenia: ["Kocha się życie; ale nicość ma też swe dobre strony"] oraz ponownie: "Nie wiem, co to życie wieczne, ale obecne jest kiepskim dowcipem". Ponadto życie w każdym razie musi się niebawem skończyć, a niewiele lat, przez jakie człowiek będzie może jeszcze istniał, musi ustąpić całkiem w obliczu nieskończonego czasu, kiedy nas już nie będzie. Tak więc dla refleksji śmieszna jest nawet taka troska, taki lęk, gdy własne lub cudze życie ulega zagrożeniu, i układanie tragedii, w której okropność polega tylko na strachu przed śmiercią. Potężne przywiązanie do życia jest więc nierozsądne i ślepe; wyjaśnić można je tylko tym, że cała nasza istota jest już wolą życia, dla której wobec tego życie musi być najwyższym dobrem, niezależnie od tego, że jest tak gorzkie, krótkie i niepewne, oraz że ta wola jest sama w sobie i pierwotnie wyzbyta poznania i ślepa. Natomiast poznanie, które bynajmniej nie jest źródłem owego przywiązania do życia, działa nawet przeciwnie, odkrywa bowiem bezwartościowość życia i przezwycięża przez to lęk przed śmiercią. - Jeśli ono zwycięży, jeśli więc człowiek wyjdzie śmiało i spokojnie naprzeciw śmierci, oddajemy temu cześć uznając w tym wielkość i szlachetność; świętujemy wtedy zwycięstwo poznania nad ślepą wolą życia, która jest przecież jądrem nas samych. Podobnie gardzimy człowiekiem, którego poznanie ulega w tej walce, a zatem który jest bezwzględnie przywiązany do życia, broni się do ostatka przed zbliżającą się śmiercią, przyjmuje ją z rozpaczą ["Jeśli bowiem zwykle czujemy na igrzyskach odrazę do gladiatorów lękliwych i błagających na kolanach o życie, to pragniemy uchronić [od śmierci] dzielnych i odważnych, którzy sami się na śmierć narażają". Cyceron, Mowa w obronie Milona], a przecież wyraża się w nim tylko pierwotna istota nas samych i przyrody. Można by tu zapytać mimochodem, jak mogą wyznawcy wszelkiej religii uznać bezgraniczne umiłowanie życia i dążenie do zachowania go, póki tylko się da, za marne, godne pogardy, niegodne religii, skoro jest ono darem łaskawych bogów, za który należy się podzięka? jak zlekceważenie go może wtedy wydawać się wielkie i szlachetne? - Dla nas natomiast rozważania te potwierdzają: 1) że wola życia jest samą istotą człowieka, 2) że jest ona sama w sobie pozbawiona poznania, ślepa, 3) że poznanie jest obcą jej zasadą, do niej dodaną, 4) że kłóci się ono z wolą, a nasz sąd przyklaskuje zwycięstwu poznania nad wolą.

Gdyby powodem, dla którego śmierć jest dla nas tak straszna, była myśl o niebycie, to musielibyśmy z takim samym drżeniem myśleć o czasie, kiedy nas jeszcze nie było. Jest bowiem rzeczą niepodważalnie pewną, że niebyt po śmierci nie może różnić się od niebytu przed narodzeniem, nie jest więc też bardziej godny ubolewania. Upłynęła cała nieskończoność, kiedy nas jeszcze nie było; ale to bynajmniej nas nie smuci. Natomiast to, że po chwilowym intermezzo efemerycznego istnienia miałaby nastąpić druga nieskończoność, w której już nas nie będzie, jest dla nas ciężkie, ba, nieznośne. Czyżby takie pragnienie, by istnieć, powstało przez to, żeśmy istnienia teraz zakosztowali, i że było tak miłe? Powyżej powiedzieliśmy już pokrótce: na pewno nie, raczej dokonane doświadczenie powinno było zrodzić bezgraniczną tęsknotę za utraconym rajem niebytu. Z nadzieją na nieśmiertelność duszy wiąże się zawsze również nadzieja "lepszego świata" - znak dowodny, że obecny niewiele jest wart.

Nie bacząc na to, pytanie o nasz stan po śmierci rozważano w książkach i ustnie na pewno dziesięć tysięcy razy częściej niż pytanie o nasz stan przed narodzeniem. Teoretycznie jednak pierwszy problem jest równie ważki i uprawniony jak drugi; ten zaś, kto rozwiązałby jeden, miałby zapewne też jasność co do drugiego. Bywają piękne deklamacje na temat, jak gorszące byłoby, gdyby duch ludzki, który ogarnia ziemię i ma tak wiele wspaniałych myśli, zeszedł wraz z nami do grobu; o tym jednak, że duch ten pozwolił upłynąć całej nieskończononości, zanim powstał z takimi właściwościami, i że równie długo świat musiał się bez niego obywać - nie słychać nic. Mimo to żadne pytanie nie narzuca się poznaniu nie przekupionemu przez wolę w bardziej naturalny sposób niż następujące: upłynął nieskończony czas przed moim urodzeniem; czym byłem przez cały ten czas? - Metafizycznie można by może odrzec: "Ja zawsze byłem 'Ja'; mianowicie wszyscy, którzy przez ten czas mówili o sobie 'Ja' byli mną". Ale abstrahujemy od tego na naszym, chwilowo jeszcze całkiem empirycznym stanowisku i przyjmujemy, że mnie by w ogóle nie było. Wtedy mogę jednak pocieszać się, jeśli idzie o nieskończony czas, jaki nastąpi po mojej śmierci, że jest to stan dobrze znany i naprawdę bardzo przyjemny. Albowiem nieskończoność a parte post [potem] beze mnie tak samo nie może być straszna jako nieskończoność a parte ante [przedtem] beze mnie, gdyż obie nie różnią się niczym oprócz istnienia między nimi efemerycznego snu o życiu. Wszystkie dowody na istnienie pośmiertne dają się też równie dobrze obrócić in portem ante, gdzie wykazują potem istnienie przed życiem; przyjmują je też bardzo konsekwentnie Hindusi i buddyści. Wszystkie te zagadki rozwiązuje tylko kantowska idealność czasu; ale o tym jeszcze nie mówimy. Z tego, co powiedziano, tyle jednak wynika, że żal z powodu czasu, w którym nas już nie będzie, jest równie absurdalny, jak byłby żal z powodu czasu, w którym nas jeszcze nie było; obojętne bowiem, czy czas, którego życie nasze nie wypełnia, odnosi się do czasu, które wypełnia jako przyszłość czy jako przeszłość.

Ale również abstrahując całkiem od tych rozważań o czasie, czystym absurdem jest uważanie niebytu za zło, gdyż wszelkie zło, podobnie jak dobro, ma za przesłankę istnienie, ba, nawet świadomość, ta zaś kończy się wraz z życiem, podobnie jak podczas snu i przy omdleniu, i dlatego jej nieobecność jest nam dobrze, poufnie znana jako coś, w czym nie kryje się żadne zło, zaś śmierć pojawia się momentalnie. Pod tym kątem rozpatrywał śmierć Epikur i dlatego słusznie powiedział: ["Śmierć [...] wcale nas nie dotyczy"], dodając: "bo gdy my istniejemy, śmierć jest nieobecna, a gdy tylko śmierć się pojawi, wtedy nas już nie ma" (Diog[enes] Laert[ios], X, 27). Utrata czegoś, czego brakować nie może, oczywiście nie jest złem; dlatego przyszłe nieistnienie tak samo nas nie obchodzi, jak nieistnienie przeszłe. Z punktu widzenia poznania nie ma zatem żadnego powodu, by bać się śmierci; na poznaniu zaś polega świadomość, więc dla niej śmierć nie jest złem. I rzeczywiście, śmierci nie boi się poznająca część naszego Ja, lecz fuga mortis [ucieczka przed śmiercią], której pełne jest wszystko, co żyje, pochodzi wyłącznie od ślepej woli. Ją jednak, jak już wspomniałem, istotnie cechuje, a to dlatego właśnie, że jest wolą życia, której cała istota polega na dążeniu do życia i istnienia, a poznanie nie towarzyszy jej od początku, lecz przychodzi dopiero na dodatek wskutek jej uprzedmiotowienia w osobnikach zwierzęcych. Jeśli teraz poprzez nich postrzega ona śmierć jako koniec zjawiska, z którym się utożsamia i wobec tego uważa, że do niego się ogranicza, cała jej istota stawia śmierci opór ze wszech sil. Czy rzeczywiście ma się czego obawiać, zbadamy poniżej i wtedy przypomnimy sobie o wykazanym tu właściwym źródle lęku przed śmiercią oraz odpowiednim rozróżnieniu chcącej i poznającej części naszej istoty.

Stosownie do tego śmierć jest dla nas tak straszna nie z powodu końca życia, nikomu bowiem nie wyda się ono tak godne opłakiwania, lecz raczej zniszczenia organizmu; właściwie dlatego, że jest nim sama wola, która ukazuje się jako ciało. Odczuwamy jednak naprawdę to zniszczenie tylko w postaci dolegliwości choroby lub starości; natomiast śmierć sama jest dla podmiotu tylko tą chwilą, w której znika świadomość, gdyż zamiera czynność mózgu. Jeśli potem to zamarcie rozciąga się na wszystkie pozostałe części organizmu, to jest to już właściwie zdarzenie pośmiertne. Obiektywnie śmierć dotyczy więc tylko świadomości. Czym zaś jest zanik świadomości, każdy może do pewnego stopnia ocenić na podstawie zapadania w sen; zaś jeszcze lepiej zna go ten, kto kiedyś naprawdę zemdlał, gdyż wtedy przejście nie następuje stopniowo ani nie odbywa się za pośrednictwem snów, lecz najpierw, jeszcze przy pełnej świadomości, przestaje się widzieć, a bezpośrednio potem następuje głęboka utrata świadomości; przy czym póki się odbiera to wrażenie, nie jest ono bynajmniej przykre i niewątpliwie tak jak sen jest bratem, tak omdlenie bliźniakiem śmierci. Nagła śmierć też nie może być bolesna, gdyż z reguły nie czuje się w ogóle nawet ciężkich ran od razu, lecz dopiero po chwili, a często spostrzega się rany tylko po objawach zewnętrznych; jeśli śmierć następuje szybko, to świadomość znika zanim się je odkryje; jeśli zaś rany zabijają później, to jest z tym tak jak przy innych chorobach. Jak wiadomo wszyscy, którzy stracili przytomność w wodzie, na skutek zaczadzenia lub powieszenia mówią także, że nastąpiło to bez męki. A wreszcie śmierć z powodów właściwie naturalnych, na skutek starości, eutanazja - jest stopniowym zanikiem i porzucaniem istnienia w sposób niedostrzegalny. Stopniowo zamierają na starość namiętności i pożądania razem z wrażliwością na ich przedmioty, uczucia nie znajdują już żadnych podniet; albowiem siła wyobraźni słabnie coraz bardziej, jej obrazy są coraz mniej wyraźne, wrażenia już nie przykuwają uwagi, mijają bez śladu, dni biegną coraz szybciej, zdarzenia tracą swe znaczenie, wszystko blednie. Człowiek bardzo stary krąży dokoła lub spoczywa w swym kącie - już tylko cień, mara dawnej istoty. Cóż ma jeszcze śmierć zniszczyć? Pewnego dnia następuje ostatnia drzemka, a jej sny są... Są to te sny, o które pyta Hamlet w słynnym monologu. Chyba śnimy je teraz właśnie.

Tutaj miejsce jeszcze na uwagę, że chociaż podtrzymywanie procesu życia ma podstawę metafizyczną, nie odbywa się bez oporów, a więc bez wysiłku. Organizm ulega mu co wieczór i dlatego mózg przerywa działalność, a niektóre sekrecje, oddychanie, puls i przemiana materii następują wolniej. Należy stąd wnioskować, że całkowite ustanie procesu życia musi być dla jego siły napędowej cudowną ulgą; może to nadaje twarzy większości zmarłych wyraz słodkiego zadowolenia. W ogóle chwila umierania przypomina zapewne przebudzenie z ciężkiego, koszmarnego snu.

Dotąd okazywało się, że chociaż śmierć budzi taki lęk, właściwie nie może być złem. Często zaś pojawia się nawet jako dobro, coś pożądanego, śmierć-przyjaciel. Wszystko, co w istnieniu lub w swych dążeniach napotyka nieprzezwyciężone przeszkody, co cierpi na nieuleczalną chorobę lub ma zmartwienie, bez możliwości pociechy, ma jako ostatnią ucieczkę, która najczęściej otwiera się sama, powrót na łono przyrody, z którego wyłoniło się na krótki czas, tak jak wszystko inne, które złudziła nadzieja warunków życia pomyślniejszych od tych, jakie przypadły mu w udziale, i przed którym teraz ta sama droga stoi otworem. Tym powrotem jest cessio bonorum [zdanie majątku] człowieka żywego. Lecz i tu wkracza się na tę drogę dopiero po fizycznej lub moralnej walce; tak silny opór stawia bowiem wszystko przed powrotem tam, skąd tak łatwo i ochoczo weszło w życie, które do zaofiarowania ma tyle cierpień i tak mało radości. - Hindusi dają bogu śmierci, Yamie, dwa oblicza: jedno straszliwe, budzące grozę, drugie radosne i dobrotliwe. Rozważania dokonane przed chwilą już po części to wyjaśniają.

Na stanowisku empirycznym, na którym wciąż jeszcze stoimy, nasuwa się też sama przez się następująca uwaga, która zasługuje wobec tego na dokładne określenie i w ten sposób sprowadzenie do właściwych granic. Widok zwłok pokazuje mi, że wrażliwość, pobudliwość, krwiobieg, reprodukcja itd. dobiegły tutaj końca. Wynika stąd na pewno, że coś, co je dotąd wywoływało, mnie zaś nigdy nie było znane, teraz ich już nie wywołuje, czyli je opuściło. - Gdybym jednak dodał, że było to coś, co znałem tylko jako świadomość, a zatem jako inteligencję (dusza), to byłby to wniosek nie tylko nieuprawniony, ale wręcz błędny. Świadomość objawiała mi się bowiem zawsze nie jako przyczyna, lecz jako produkt i wynik życia organicznego, gdyż rosła i malała na skutek niego, mianowicie w rozmaitych okresach życia, w zdrowiu i chorobie, we śnie, w omdleniu, przebudzeniu itd., występowała więc zawsze jako skutek, nigdy jako przyczyna życia organicznego; zawsze okazywała się czymś, co powstaje, ginie i znów powstaje, póki istnieją po temu warunki, lecz czego poza tym nie ma. Co więcej, widywałem też, że całkowite zniszczenie świadomości, obłęd, nie tylko nie zmniejsza i nie tłumi zarazem pozostałych sił ani nie zagraża życiu, lecz przeciwnie, znacznie zwiększa pobudliwość lub siłę mięśni, a życie raczej przedłuża niż skraca, o ile nie kolidują z tym inne okoliczności. - Dalej: indywidualność znałem dotąd jako właściwość każdego organizmu, a jeśli wie on o sobie, to również jego świadomości. Wnioskować stąd teraz, że indywidualność mieści się w owej nieznanej mi zgoła zasadzie nadającej życie, która znikła - do tego nie ma żadnej podstawy tym bardziej, iż widzę, że w przyrodzie każde poszczególne zjawisko jest dziełem siły powszechnej, działającej w tysiącach jednakowych przejawów. - Ale powodów do wyciągania wniosku, że skoro ustało tu życie organiczne, zatem zniweczeniu uległa też owa wywołująca je dotąd siła, nie ma; tak jak z tego, że kołowrotek się nie obraca, nie można wnioskować o śmierci prządki. Jeśli wahadło odnajduje swój punkt ciężkości i wreszcie zatrzymuje się w miejscu, czyli skończyło się jego pozorne życie indywidualne, to nikt nie będzie się łudził, że zlikwidowany został teraz ciężar, lecz każdy pojmuje, że nadal działa w niezliczonych zjawiskach. Oczywiście, można zgłosić do tego porównania zastrzeżenie, że tu, w tym wahadle ciężar też nie przestał działać, lecz jedynie jego działanie nie przejawia się naocznie; kto się przy tym upiera, niech sobie zamiast tego pomyśli jakieś ciało naelektryzowane, w którym po rozładowaniu elektryczność naprawdę przestała działać. Chciałem pokazać tylko w ten sposób, że my sami przyznajemy bezpośrednio najniższym siłom przyrody wieczność i wszechobecność, a nie przeszkadza nam w tym ani na chwilę przemijanie ich ulotnych przejawów. Tym bardziej więc nie powinno przychodzić nam na myśl, żeby uznawać koniec życia za zniszczenie ożywczej zasady, a więc śmierć - za całkowitą zagładę człowieka. Na podstawie tego, że nie ma już silnego ramienia Odyseusza, które przed trzema tysiącami lat napięło jego łuk, żaden myślący prawidłowo umysł nie uzna za zniszczoną bez reszty siłę, która tu tak energicznie działała, ale też z tego powodu nie przyjmie, zastanawiając się dalej, że siła, która dziś napina łuk, zaczęła istnieć dopiero razem z tym ramieniem. Znacznie bliższa jest myśl, że siłą wprawiającą w ruch życie, które już uleciało, była ta sama siła, która czynna jest w życiu kwitnącym obecnie, co więcej, myśl ta narzuca się niemal nieuchronnie. Wiemy jednak na pewno, a zostało to wykazane w księdze drugiej, że przemija tylko to, co mieści się w łańcuchu przyczynowym; są to zaś tylko stany i formy. Nietknięte natomiast przez zmiany spowodowane ich przyczynami są z jednej strony materia, z drugiej zaś siły natury; albowiem są to przesłanki wszystkich tych zmian. Ale ożywiającą nas zasadę musimy sobie pomyśleć przynajmniej jako siłę natury, dopóki głębsze zbadanie nie pozwoli nam poznać, czym jest sama w sobie. Już wtedy więc, kiedy uznaje się ją za siłę natury, zmiany form i stanów spowodowane ciągiem przyczyn i skutków nie naruszają siły życiowej, a doświadczenie uczy, że tylko te zmiany powstają i zanikają. O tyle więc można już dowieść w sposób niewątpliwy, że nasza właściwa istota nie przemija. Ale oczywiście nie zadowoli to wymagań stawianych dowodom naszego dalszego pośmiertnego istnienia, ani nie przyniesie pociechy oczekiwanej po takich dowodach. Niemniej jest to już coś, a kto obawia się śmierci jako kompletnego zniszczenia, nie powinien zlekceważyć całkowitej pewności, że nie dotyczy ona najgłębszej zasady jego życia. - Co więcej, można by sformułować paradoks, że i bezwzględna trwałość drugiego czynnika - którego, podobnie jak sił natury, nie dotyczy nieustanna zmiana stanów spowodowana przyczynowością - czyli materii, zapewnia nam niezniszczalność, dzięki czemu może pocieszać się już jakąś nieprzemijalnością ten, kto nie potrafi pojąć żadnej innej. "Jak to?" powie ktoś, "czyż mamy uznać trwałość prochu tylko, prymitywnej materii, za wieczne trwanie naszej istoty?" Oho, czyżbyście znali ten proch? Czy wiecie, czym jest i co potrafi? Poznajcie go, zanim wzgardzicie nim. Ta materia, która teraz istnieje jako proch i popiół, rozpuszczona w wodzie wystrzeli niebawem kryształem, zabłyśnie jako metal, rzucać będzie iskry elektryczne, objawi w galwanicznym napięciu siłę, która rozsadzając najtrwalsze związki wytrąci z soli metale; co więcej, sama przez się przekształci się w roślinę i zwierzę, a z jej tajemniczego łona wyrośnie to życie, którego w swej ciasnocie tak się lękacie utracić. Czyż więc trwanie jako taka materia naprawdę nic nie znaczy? Tak jest, twierdzę poważnie, że już owa trwałość materii daje świadectwo niezniszczalności naszej prawdziwej istoty, choć tylko jako obraz i przenośnia lub raczej tylko zarys. Aby to zrozumieć, wystarczy przypomnieć sobie rozważania nad materią w rozdziale 24, z których wynikało, że li tylko bezkształtna materia - nigdy sama przez się nie dostrzegana, ale stale zakładana jako trwała przesłanka świata empirycznego - jest bezpośrednim odblaskiem, ogólną widocznością rzeczy samej w sobie, czyli woli, i dlatego do niej odnosi się to, co przysługuje po prostu woli, gdy pojawia się ona w warunkach doświadczenia, i oddaje prawdziwą wieczność woli w postaci nieprzemijalności w czasie. Ponieważ przyroda, jak już była mowa, nie kłamie, to żaden pogląd zrodzony z czysto obiektywnego jej ujęcia i konsekwentnie wywiedziony nie może być całkiem błędny, a tylko w najgorszym przypadku jest jednostronny i niekompletny. Ale takim poglądem jest też niewątpliwie konsekwentny materializm, np. materializm Epikura, podobnie jak przeciwstawny mu absolutny idealizm, np. Berkeleya, a w ogóle każdy podstawowy pogląd filozoficzny, który wyrasta ze słusznego apperçu [pomysłu] i jest rzetelnie zbudowany. Tyle tylko, że są to ujęcia w najwyższym stopniu jednostronne, prawdziwe równocześnie, każde mianowicie z określonego punktu widzenia; ale jeśli wznieść się ponad nie, okażą się już tylko względnie i warunkowo prawdziwe. Tylko najwyższy punkt widzenia, z którego można dokonać przeglądu wszystkich [stanowisk] i poznać ich względną jedynie prawdziwość, może być o tyle punktem widzenia prawdy absolutnej, o ile jest ona w ogóle osiągalna. Zgodnie z tym, jak wykazano przed chwilą, nawet we właściwie bardzo prymitywnym i wobec tego bardzo starym zasadniczym stanowisku materialistycznym wyrażona niezniszczalność samej naszej prawdziwej istoty jest tylko jej cieniem, mianowicie jako nieprzemijalność materii, tak jak w naturalizmie wyżej już stojącej fizyki - przez wiekuistość i wszechobecność sił natury, a przecież siłę życiową przynajmniej do nich należy zaliczyć. A zatem nawet te prymitywne poglądy obejmują wypowiedź, że żywa istota nie zostaje całkowicie zniszczona przez śmierć, lecz istnieje nadal w całej przyrodzie i razem z nią.

Rozważania, które nas tu doprowadziły i do których nawiązywały dalsze dywagacje, wychodziły od uderzającego spostrzeżenia, że wszystkie żywe istoty przepełnia lęk przed śmiercią. Teraz chcielibyśmy jednak zmienić punkt widzenia i rozpatrzyć, jak w przeciwieństwie do pojedynczej istoty zachowuje się wobec śmierci cała przyroda, przy czym jednak pozostaniemy wciąż jeszcze na gruncie empirycznym.

Nie znamy co prawda gry o większą stawkę niż gra o życie lub śmierć; każdej decyzji w tej sprawie przyglądamy się z największym napięciem, udziałem i lękiem; w naszych oczach chodzi tu o wszystko i we wszystkim. - Natomiast przyroda, która przecież nigdy nie kłamie, lecz jest uczciwa i szczera, wypowiada się na ten temat zupełnie inaczej, mianowicie tak, jak Kriszna w Bhagawad-Gicie. Jej wypowiedź brzmi: od życia lub śmierci jednostki nie zależy nic. Wyraża to w ten sposób, że wydaje życie każdego zwierzęcia a także człowieka na pastwę najbłahszych przypadków i nie przychodzi mu na ratunek. - Popatrzcie na owada na waszej drodze: malutki, nieznaczny ruch waszej nogi zadecyduje o jego życiu lub śmierci. Popatrzcie na ślimaka leśnego, który nie ma żadnego środka ucieczki, obrony, zmylenia [przeciwnika] lub schowania się: gotowy łup dla każdego. Spójrzcie na rybę igrającą jeszcze w rozpostartej sieci, na żabę, którą gnuśność powstrzymuje od ucieczki, jaka mogłaby ją uratować, na ptaka, który nie dostrzega unoszącego się nad nim sokoła, na owce, które wilk obserwuje i śledzi z zarośli. Wszystkie te zwierzęta, nie nawykłe do ostrożności, poruszają się nic nie podejrzewając w okolicznościach, które w każdej chwili grożą ich życiu. Skoro więc przyroda swoje tak niewymownie kunsztowne organizmy wydaje bez zastrzeżeń nie tylko na łup silniejszych od nich, lecz także na pastwę ślepego przypadku, złego humoru każdego błazna oraz swawoli każdego dziecka, to wyraża w ten sposób, że zguba jednostek jest jej obojętna, że ich jej nie żal, że nic dla niej nie znaczą, i że w owych przypadkach skutek jest równie nieważny jak przyczyna. Mówi o tym bardzo wyraźnie i nie kłamie nigdy; tyle tylko, że nie komentuje swoich wypowiedzi - raczej przemawia lakonicznym stylem wyroczni. Jeśli zatem wszechmatka tak beztrosko wysyła swe dzieci naprzeciw tysiącom zagrożeń bez żadnej obrony, to może się tak dziać tylko dlatego, ponieważ wie, iż jeśli zginą, spadną z powrotem na jej łono, gdzie są bezpieczne, i dlatego upadek ich jest tylko żartem. Człowieka traktuje nie inaczej niż zwierzęta. Jej wypowiedź rozciąga się więc także na niego; życie lub śmierć jednostki są dla niej obojętne. Zgodnie z tym powinny być w pewnym sensie obojętne i dla nas; bo przecież przyrodą my sami jesteśmy. Gdybyśmy potrafili uzyskać wgląd dostatecznie głęboki, z pewnością zgodzilibyśmy się z przyrodą i traktowalibyśmy życie i śmierć równie obojętnie jak ona. Chwilowo na skutek refleksji musimy interpretować ową niefrasobliwość i obojętność przyrody wobec życia jednostek w ten sposób, iż zniszczenie takiego zjawiska nie dotyczy w najmniejszym stopniu jego prawdziwej i właściwej istoty.

Jeśli dalej zważymy, że od najbłahszych przypadków zależy nie tylko, jak rozważaliśmy przed chwilą, życie i śmierć, ale że w ogóle istnienie istot organicznych jest efemeryczne, że zwierzę i roślina dziś jest a jutro ginie, zaś życie i śmierć na przemian następują szybko po sobie, podczas gdy niepomiernie niżej stojącemu światu nieorganicznemu zapewnione jest trwanie bez porównania dłuższe, natomiast w nieskończoność trwa tylko absolutnie bezkształtna materia, której trwanie takie przyznajemy nawet a priori - wtedy, sądzę, po takim empirycznym jedynie, ale obiektywnym i nieuprzedzonym ujęciu tego porządku rzeczy musi pojawić się samorzutnie myśl, że jest to tylko fenomen zewnętrzny, że takie nieustanne powstawanie i ginięcie nie dociera do korzeni rzeczy, że musi być jedynie względne, ba, pozorne i nie narusza właściwej, skądinąd zawsze wymykającej się naszemu spojrzeniu najgłębszej istoty każdej rzeczy, ta zaś trwa nadal bez zakłóceń, jeśli nawet nie potrafimy ani dostrzec, ani pojąć, jak się to dzieje, i dlatego możemy sobie to pomyśleć tylko ogólnie, jako swego rodzaju tour de passe-passe [ekwilibrystykę]. Albowiem jeśli to, co najmniej doskonałe, najniższe, nieorganiczne trwa bez przeszkód, a tymczasem właśnie istoty najdoskonalsze, żywe, których organizacja jest nieskończenie skomplikowana i niewyobrażalnie kunsztowna, wciąż powstają ponownie od początku, by po pewnym upływie czasu rozpłynąć się kompletnie w nicość i ustąpić znów miejsca nowym, wyłaniającym się z nicości, podobnym do nich - to jest to tak widomy absurd, że w żaden sposób nie może to być prawdziwy porządek rzeczy, lecz raczej tylko kryjąca go powłoka, a ściślej - fenomen uwarunkowany właściwościami naszego umysłu. Co więcej, cały byt i niebyt nawet tych pojedynczych istot, w odniesieniu do którego śmierć i życie są przeciwieństwem, może sam być jedynie względny; język przyrody, w którym byt i niebyt dany nam jest jako absolutny, nie może być więc prawdziwym i ostatecznym wyrazem właściwości rzeczy i porządku świata, lecz naprawdę tylko patois du pays [prowincjonalnym dialektem], tj. czymś względnie tylko prawdziwym, rzekomym, czymś, co należy rozumieć cum grano salis lub, lepiej mówiąc, czymś uwarunkowanym przez umysł.

Powtarzam: tego rodzaju bezpośrednie, intuicyjne przeświadczenie, jakie usiłowałem opisać tu słowami, narzuci się każdemu; prawda, że tylko każdemu, czyj duch nie jest całkiem pospolitego gatunku, gdyż jedynie taki potrafi poznać coś pojedynczego i całkiem jako takie, i podobnie jak umysł zwierzęcy w poznaniu swym ogranicza się wyłącznie do zjawisk jednostkowych. Kto natomiast dzięki choćby nieco tylko większym zdolnościom umysłowym zaczyna dostrzegać to, co w pojedynczych istotach ogólne, ich idee, temu też w jakimś stopniu przypadnie w udziale wspomniane przeświadczenie, i to jako przeświadczenie bezpośrednie, i dlatego niewątpliwe. I rzeczywiście, tylko małe, ograniczone umysły na serio obawiają się śmierci jako swego zniszczenia; natomiast lęki takie nie niepokoją wcale umysłów zdecydowanie wyróżnionych. Platon słusznie oparł całą filozofię na nauce o ideach, tj. na dostrzeżeniu tego, co ogólne w jednostkowym. Wyjątkowo żywe musiało być jednak opisane tu, wyrastające wprost z ujęcia przyrody przeświadczenie u owych wzniosłych twórców Upaniszad w Wedach, których wręcz trudno uznać za zwykłych ludzi, albowiem z niezliczonych ich wypowiedzi przeświadczenie to przemawia do nas tak natarczywie, że musimy przypisać tę bezpośrednią iluminację ducha jaśniejszemu i głębszemu uchwyceniu istoty rzeczy przez owych mędrców, którzy stali bliżej narodzin naszego rodzaju, niż mogło to uczynić pokolenie już słabsze, ["tak jak są dziś śmiertelni”]. Ale sprzyjała też ich ujęciu przyroda Indii, nieporównanie bujniejsza niż na naszej Północy.

Ale do takiego samego wyniku prowadzi nas też inną drogą refleksja, której dokonał wielki duch Kanta pouczając nas, że umysł nasz, w którym ukazuje się ów tak szybko zmieniający się świat, nie ujmuje prawdziwej, ostatecznej istoty rzeczy, lecz tylko ich zjawiska, gdyż - mój to dodatek - jest pierwotnie przeznaczony do podsuwania naszej woli motywów, tj. do służenia jej, kiedy zmierza ona do swych małostkowych celów.

Kontynuujmy jednak nasze obiektywne i nieuprzedzone rozważania nad przyrodą.

Kiedy zabijam jakieś zwierzę: psa, ptaka czy żabę, lub choćby owada, to przecież właściwie trudno sobie wyobrazić, że ta istota - lub raczej ta prasiła, dzięki której tak godne podziwu zjawisko jeszcze przed chwilą przejawiało całą swą energię i chęć do życia - mogła zostać unicestwiona przez mój złośliwy lub lekkomyślny czyn. - Aż drugiej znów strony zupełnie niemożliwe, by miliony przeróżnych zwierząt wszelkiego rodzaju, pełnych sił, uporczywie do czegoś dążących, które w każdej chwili wchodziły w życie, mogły nie istnieć przed aktem ich spłodzenia i z nicości wychodząc dotarły do absolutnego początku.

Skoro więc widzę, jak jedno w moich oczach znika, a ja nigdy się nie dowiem, dokąd poszło, a drugie pojawia się, a ja nigdy się nie dowiem, skąd przyszło, a ponadto oba mają tę samą postać, tę samą istotę, ten sam charakter, a tylko nie tę samą materię, którą jednak podczas swego istnienia też stale zmieniają i odnawiają, to przecież naprawdę uznać, że to, co ginie, i to, co pojawia się zamiast niego, jest jedną i tą samą istotą, w której zaszła tylko niewielka zmiana, której postać się odnowiła i wobec tego śmierć jest dla gatunku tym, czym sen u jednostki - uznać to, powiadam, tak łatwo, że nie można nie powziąć takiej myśli, o ile tylko głowy nie obałamucą wpojone we wczesnej młodości zasadniczo błędne poglądy i jeśli nie ucieka się przed nią z daleka z zabobonną trwogą. Natomiast, na odwrót, uznanie, że jakieś zwierzę rodząc się powstaje z nicości, i że zgodnie z tym jego śmierć jest absolutnym zniszczeniem, a ponadto, że człowiek również powstał z nicości, a mimo to ma istnieć wiecznie, i to obdarzony świadomością, podczas gdy psa, małpę słonia śmierć unicestwi - jest to przecież myśl, która musi zbulwersować zdrowy rozsądek i zostać uznana za absurd. - Jeśli, co powtarzano do znudzenia, probierzem prawdziwości jakiegoś systemu jest porównanie jego wyników z tym, co głosi zdrowy rozsądek, to zwolennicy owego zasadniczego poglądu, który po Kartezjuszu odziedziczyli przedkantowscy eklektycy, ba, który wyznają dziś jeszcze ogromne rzesze wykształconych Europejczyków, powinni wreszcie zastosować ów probierz.

Prawdziwym symbolem przyrody jest zawsze i wszędzie koło jako schemat powrotu; jest on rzeczywiście najogólniejszą formą przyrody, powtarzaną wszędzie, poczynając od ruchu gwiazd aż po śmierć i powstawanie istot organicznych, i tylko dzięki niemu możliwe jest trwałe istnienie z całą jego treścią w niepowstrzymanym przepływie czasu, czyli przyroda.

Kiedy jesienią ogląda się malutki świat owadów i widzi, jak jeden z nich szykuje sobie łoże, by przespać w nim długi sen zimowy, inny zawija się w kokon, by przezimować jako poczwarka i kiedyś na wiosnę obudzić się odmłodzony i doskonały, a wreszcie, jak większość, zamierzając zaznać spokoju w objęciach śmierci, dobiera tylko starannie stosowne miejsce dla swych jaj, by kiedyś znów z nich się wykluć - to nieśmiertelność przyrody daje nam w ten sposób wielką lekcję, że nie ma radykalnej różnicy między snem i śmiercią, jednak ani on, ani ona nie zagraża istnieniu. Troskliwość, z jaką owad przyrządza sobie komórkę, niszę lub gniazdo, składa w nim swe jajo oraz pokarm dla wykluwąjącej się z niego na wiosnę gąsienicy, a potem spokojnie umiera, przypomina całkiem staranność, z jaką człowiek składa wieczorem ubranie i przygotowuje śniadanie na następny poranek, a potem spokojnie kładzie się spać - zaś w gruncie rzeczy [owa trwożliwość] nie miałaby w ogóle miejsca, gdyby umierający jesienią owad nie był sam w sobie i w swej prawdziwej istocie równie tożsamy z wylęgającym się wiosną, jak człowiek kładący się spać z tym, który wstaje.

Jeśli po tych rozważaniach powrócimy teraz do rodzaju ludzkiego i wybiegniemy wzrokiem daleko w przód, w przyszłość, usiłując uzmysłowić sobie miliony osobników przyszłych pokoleń z innymi obyczajami i w obcych strojach, i jeśli wtedy wtrącimy pytanie: skąd się wszyscy wezmą? - gdzie są obecnie? - gdzie jest przebogate łono brzemiennej światami nicości, w którym dotąd się kryją owe nadchodzące pokolenia? - to czyż prawdziwą odpowiedzią z uśmiechem nie będzie: gdzież miałyby być, jeśli nie tam, gdzie zawsze była i będzie rzeczywistość: w teraźniejszości i jej treści, a więc u ciebie, który skołowany pytasz i nie rozpoznając własnej istoty przypominasz liść, który, żółknąc na drzewie jesienią, żali się, nim spadnie, że ginie, nie pocieszony zaś perspektywą świeżej zieleni, która na wiosnę przystroi drzewo, jęczy: "To przecież nie ja! To całkiem inne liście!" - O głupi liściu! Do czego zmierzasz? Skąd miałyby wziąć się inne? Gdzie jest otchłań nicości, której się lękasz? - Rozpoznajże własną istotę, tak żądną istnienia, rozpoznaj ją ponownie w ukrytej we wnętrzu, tajemnej sile, która sprawia wzrost drzewa - stale jednej i tej samej we wszystkich pokoleniach liści, nienaruszonej powstawaniem ani przemijaniem. A teraz

["Jako się liście rodzi, tak i ludzkie plemię."]

Czy mucha bzykająca teraz koło mnie zaśnie wieczorem i jutro znów bzykać będzie, czy też wieczorem umrze, a wiosną bzykać będzie wykluta z jajka inna mucha, to w istocie nie czyni różnicy; ale dlatego właśnie takie poznanie, w którym obie ukazują się jako dwie rzeczy zasadniczo różne, jest tylko poznaniem względnym, poznaniem zjawiska, a nie rzeczy samej w sobie. Mucha jest z rana znów, na wiosnę też jest znowu. Czym różni się dla niej zima od nocy? W Physiologie Burdacha, 1.1, par 275, czytamy: "Do 10 rano nie widać jeszcze (w naparze) żadnej cercaria ephemera (rodzaj pierwotniaka), a o 12 kłębi się od nich w wodzie. Wieczorem umierają, a następnego rana powstają ponownie. Nitzsch oglądał to po kolei przez sześć dni."

Tak więc wszystko trwa tylko przez chwilę i szybko zmierza ku śmierci. Roślina i owad umierają pod koniec lata, zwierzę i człowiek po latach niewielu; śmierć niestrudzenie zbiera żniwo. Lecz nie bacząc na to, ba, tak jakby tego wcale nie było, wszystko jest zawsze obecne, we właściwym czasie i miejscu, tak jakby nic nie przemijało. Roślina zawsze się zieleni i kwitnie, owad bzyka, zwierzę i człowiek niespożycie są młodzi, a wiśnie zjedzone już tysiąckrotnie stoją każdego lata znów przed nami. Narody też istnieją stale jako nieśmiertelne jednostki, choć czasem zmieniają imię; nawet ich czynności, ich krzątanina i cierpienia są zawsze takie same, chociaż historia udaje, że opowiada za każdym razem co innego; jest bowiem jak kalejdoskop, w którym przy każdym obrocie widać nowe konfiguracje, gdy tymczasem mamy właściwie stale to samo przed oczami. Natarczywie narzuca się więc myśl, że owo powstawanie i ginięcie nie dotyczy właściwej istoty rzeczy, lecz pozostaje ona nietknięta, a więc nie przemija, gdyż wszystko i każdy, kto chce istnieć, istnieje też naprawdę nieustannie i bez k...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin