01 - Clive Cussler - Afera śródziemnomorska.pdf

(949 KB) Pobierz
1 - Clive Cussler - Afera œródziemnomorska.rtf
CLIVE CUSSLER
AFERA
Ś RÓDZIEMNOMORSKA
PROLOG
Panował Ŝ ar jak w piekarniku i była niedziela. W wie Ŝ y kontroli ruchu powietrznego dy Ŝ urny Bazy Lotnictwa Wojskowego Brady przypalił
nast ę pnego papierosa, poło Ŝ ył na przeno ś nym klimatyzatorze stopy w skarpetkach i czekał, a Ŝ si ę cokolwiek wydarzy.
Nie bez powodu nudził si ę jak mops: ruch powietrzny był zazwyczaj w niedziele marny, a praktycznie rzecz bior ą c - bliski zera, bo w dni
ś wi ą teczne samoloty bojowe niezmiernie rzadko latały nad Ś ródziemnomorskim Teatrem Operacyjnym, zwłaszcza Ŝ e akurat nie dojrzewały Ŝ adne
napi ę cia mi ę dzynarodowe. Od czasu do czasu siadała lub startowała wprawdzie jaka ś maszyna, zwykle jednak chodziło tylko o uzupełnienie paliwa
w samolocie, którym jaki ś dygnitarz spieszył na konferencj ę gdzie ś w Europie albo Afryce.
Po raz dziesi ą ty od rozpocz ę cia słu Ŝ by kontroler powiódł spojrzeniem po wielkiej tablicy z rozkładem lotów - Ŝ adnych startów, a od 16:30,
przybli Ŝ onego czasu jedynego dzi ś l ą dowania, dzieliło go jeszcze bez mała pi ęć godzin.
Był młody - niewiele po dwudziestce - i stanowił uderzaj ą cy dowód przeciwko tezie, Ŝ e blondyni opalaj ą si ę kiepsko: ka Ŝ dy widoczny kawałek
jego skóry przypominał ciemnoorzechowy fornir, intarsjowany platynow ą paj ę czyn ą włosków. Cztery paski na r ę kawie ś wiadczyły, Ŝ e ma stopie ń
sier Ŝ anta sztabowego, a jego mundurowa koszula koloru khaki była nawet pod pachami sucha jak pieprz, chocia Ŝ temperatura si ę gała 37°C.
Zwyczajem powszechnie tolerowanym w jednostkach Air Force, stacjonuj ą cych w regionach o gor ą cym klimacie, miał rozpi ę ty kołnierzyk i nie nosił
krawata.
Wychylił si ę i ustawił klimatyzator w taki sposób, aby strumie ń chłodnego powietrza owiewał mu nogi. Rad z orze ź wiaj ą cego łaskotania
u ś miechn ą ł si ę , splótł dłonie na karku, rozparł si ę wygodniej i wbił wzrok w metalowy sufit.
Natychmiast przed oczyma jego duszy zamajaczyła towarzysz ą ca mu nieustannie wizja Minneapolis i dziewcz ą t paraduj ą cych po Nicollet Avenue
- znów przeliczył w pami ę ci: jeszcze pi ęć dziesi ą t cztery dni b ę dzie si ę musiał m ę czy ć , zanim w ramach rotacji wróci do Stanów. Ka Ŝ d ą upływaj ą c ą
dob ę odfajkowywał ceremonialnie w noszonym na piersi czarnym notesiku.
Ziewn ą wszy po raz mo Ŝ e dwudziesty wzi ą ł z parapetu lornetk ę i spojrzał na samoloty, które stały na czarnym asfalcie pod budynkiem wie Ŝ y
kontroli.
Lotnisko zbudowano na le Ŝą cej w połnocnej cz ęś ci Morza Egejskiego wyspie Thasos, oddzielonej od kontynentalnej Macedonii greckiej
szesnastomilowym pasem wody, zwanym - jak Ŝ eby inaczej - cie ś nin ą Thasos. L ą dowy masyw Thasos składa si ę z czterystu trzydziestu kilometrów
kwadratowych skał poro ś ni ę tych drzewami. Pełno tu staro Ŝ ytnych ruin, datuj ą cych si ę niekiedy z tysi ę cznego roku przed nasz ą er ą . Baza, skrótowo
okre ś lana przez jej personel mianem Lotniska Brady, została wybudowana pod koniec lat sze ść dziesi ą tych na mocy traktatu pomi ę dzy Stanami
Zjednoczonymi i rz ą dem greckim, a oprócz eskadry my ś liwców zło Ŝ onej z dziesi ę ciu F-105 starfire na stałe stacjonowały w niej tylko dwa
monstrualne transportowce C-133 cargomaster, które połyskuj ą c w o ś lepiaj ą cym egejskim sło ń cu, wygl ą dały teraz jak para spasionych wielorybów.
W daremnym poszukiwaniu jakichkolwiek oznak Ŝ ycia sier Ŝ ant kolejno przygl ą dał si ę u ś pionym maszynom, lotnisko było jednak puste.
Wi ę kszo ść personelu albo krzepiła si ę piwem w pobliskim miasteczku Panaghia, albo za Ŝ ywała na pla Ŝ y k ą pieli słonecznej, albo te Ŝ drzemała w
klimatyzowanych koszarach. Obecno ść ludzi sygnalizowała tylko samotna sylwetka Ŝ andarma, strzeg ą cego bramy głównej, i pozostaj ą ce w
nieustannym ruchu anteny radarowe, obracaj ą ce si ę na dachu betonowego bunkra. Dy Ŝ urny powoli uniósł lornet ę i pobiegł wzrokiem ponad
lazurowymi falami morza: w dniu równie jasnym i bezchmurnym jak dzisiejszy mógł z łatwo ś ci ą dostrzec szczegóły odległego greckiego l ą du. Potem
skierował szkła na wschód, chwytaj ą c fragment linii horyzontu, gdzie ciemny bł ę kit morza stykał si ę z jasnym bł ę kitem nieba, a po chwili z
migotliwej mgiełki rozpalonego upałem powietrza wyłoniła si ę biała plamka statku, stoj ą cego na kotwicy. Sier Ŝ ant zmru Ŝ ył oczy, poprawił ostro ść i
wreszcie z najwy Ŝ szym trudem odcyfrował wymalowane na dziobie mikroskopijne czarne literki: Pierwsze Podej ś cie.
Krety ń ska nazwa, uznał. Nie potrafił dopatrzy ć si ę w niej sensu. Na kadłubie statku widniały równie Ŝ inne oznakowania - ś ródokr ę cie pionow ą
masywn ą krech ą przecinał czarny napis NUMA - Narodowa Agencja Bada ń Morskich i Podwodnych.
Zwieszaj ą ce si ę nad wod ą zakrzywione rami ę ustawionego na rufie Ŝ urawika dobywało z gł ę bi jaki ś podobny do kuli obły przedmiot; na widok
krz ą taj ą cych si ę przy urz ą dzeniu ludzi sier Ŝ ant do ś wiadczył cichej satysfakcji, Ŝ e równie Ŝ cywile musz ą harowa ć w tym niedzielnym skwarze.
Nagle jego obserwacyjne rozrywki uci ą ł dobiegaj ą cy z interkomu odczłowieczony głos: - Wie Ŝ a, tu Radar... Odbiór!
Sier Ŝ ant odło Ŝ ył lornetk ę i wcisn ą wszy guzik uruchomił mikrofon. - Zgłasza si ę Wie Ŝ a Kontrolna, Radar. Kto umarł?
- Mam kontakt mniej wi ę cej szesna ś cie kilometrów na zachód.
- Szesna ś cie kilometrów na zachód? - zagrzmiał sier Ŝ ant. - To przecie Ŝ w gł ę bi wyspy. Praktycznie mamy ten wasz kontakt ju Ŝ nad głow ą . - Raz
jeszcze zerkn ą ł na zapisan ą wielkimi literami tablic ę i upewnił si ę , Ŝ e nie ma prawa oczekiwa ć Ŝ adnego lotu, który byłby zaplanowany. - Nast ę pnym
razem dajcie mi cynk wcze ś niej, dobra?
- Nie mam bladego poj ę cia, sk ą d si ę wzi ą ł - zadudnił głos z bunkra radarowego. - Przez sze ść minionych godzin nie mieli ś my na ekranie w
promieniu stu sze ść dziesi ę ciu kilometrów dosłownie niczego, co by leciało w nasz ą stron ę .
- No to albo przesta ń cie kima ć na słu Ŝ bie - warkn ą ł sier Ŝ ant - albo sprawd ź cie swój cholerny sprz ę t. - Zwolnił przycisk mikrofonu, chwycił
lornet ę , wstał i uwa Ŝ nie popatrzył w kierunku zachodnim.
Był tam... male ń ki ciemny punkcik, sun ą cy zaledwie par ę metrów ponad wzgórzami. Nadlatywał powoli - z szybko ś ci ą najwy Ŝ ej stu czterdziestu
kilometrów na godzin ę . Przez kilka chwil wydawało si ę , Ŝ e trwa w nieruchomym zawieszeniu, ale potem, niemal błyskawicznie, zacz ą ł nabiera ć
konkretnego kształtu i w okularach lornety zarysowały si ę wyrazi ś cie kontury kadłuba oraz skrzydeł. Tak wyrazi ś cie, Ŝ e o pomyłce nie mogło by ć
mowy. Sier Ŝ antowi ze zdziwienia opadła szcz ę ka, gdy suche powietrze wyspy rozdarł terkoc ą co-dudni ą cy hałas silnika stare ń kiego
jednomiejscowego dwupłatu o stałym podwoziu ze szprychowymi kołami.
Dziób, zdeformowany stercz ą cym zgrubieniem rz ę dowego silnika, miał poza tym opływowy kształt, który jednak na wysoko ś ci otwartej kabiny
robił si ę kanciasty. Wielkie drewniane ś migło tłukło powietrze jak stary wiatrak, popychaj ą c antyczn ą maszyn ę z Ŝ ółwi ą ospało ś ci ą , pokryte za ś
płótnem skrzydła o typowych dla wczesnych konstrukcji karbowanych kraw ę dziach spływu płata dygotały i kołysały si ę na wietrze. Od kołpaka
ś migła po koniuszki sterów wysoko ś ci cały samolot był wymalowany na jadowicie Ŝ ółty kolor. Sier Ŝ ant odj ą ł od oczu lornet ę dokładnie w chwili,
gdy maszyna, ukazuj ą c dobrze znany krzy Ŝ malta ń ski, niemieckie oznakowanie samolotów bojowych z czasów I wojny, przemkn ę ła nad wie Ŝą .
Ś ci ś le rzecz bior ą c: przemkn ę ła najwy Ŝ ej półtora metra ponad ni ą . Gdyby co ś takiego wydarzyło si ę w innych okoliczno ś ciach, sier Ŝ ant padłby
zapewne plackiem na podłog ę , zdumienie jednak, wywołane widokiem tego niepoj ę tego rozumowo, a tak przecie Ŝ materialnego ducha spływaj ą cego
z zamglonych niebios nad Frontem Zachodnim sprawiło, Ŝ e stał jak słup soli. Kiedy samolot przelatywał nad wie Ŝą , jego pilot bezczelnie pomachał
ze swojej kabiny. Był tak blisko, Ŝ e sier Ŝ ant zdołał dostrzec jego rysy, przysłoni ę te nieco goglami, i wysłu Ŝ on ą czapk ę -pilotk ę . Widmo z przeszło ś ci
u ś miechało si ę od ucha do ucha, poklepuj ą c kolby zamontowanych na osłonie silnika sprz ęŜ onych karabinów maszynowych.
1
Czy chodziło o jaki ś monstrualny dowcip? Czy facet był szajbni ę tym Grekiem, który urwał si ę z cyrku powietrznego? A w ogóle, sk ą d przyleciał?
Nagle zmysły sier Ŝ anta zarejestrowały fakt, i Ŝ gdzie ś za ś migłem zamigotały dwa ś wietlne punkciki i oto roztrzaskane okna wie Ŝ y kontrolnej
przestały istnie ć .
Czas si ę zatrzymał i na u ś pione Lotnisko Brady wtargn ę ła wojna. Pilot antycznego my ś liwca zataczał kr ę gi wokół wie Ŝ y kontroli lotów, schodz ą c
nad ziemi ę atakował wysmukłe sylwetki leniwie rozpartych na pasie startowym odrzutowców i swymi muzealnymi o ś miomilimetrowymi pociskami
dziurkował jak sito i rwał na strz ę py cienkie kadłuby FS-105. Trzy z nich, trafione w zbiorniki paliwa, natychmiast stan ę ły w ogniu tak gwałtownym,
Ŝ e zdołał przemieni ć asfalt w dymi ą ce kału Ŝ e smoły. Raz za razem lataj ą cy eksponat wznosił si ę nad lotnisko i spadał, sypi ą c ołowianym
niszczycielskim gradem. Po trzech my ś liwcach przyszła kolej na jeden z gigantycznych C-133 cargomasterów, który eksplodował z rykiem płomieni,
si ę gaj ą cych wysoko ś ci stu metrów.
W wie Ŝ y kontrolnej pełni ą cy słu Ŝ b ę sier Ŝ ant patrzył oszołomiony na s ą cz ą c ą si ę z jego piersi czerwon ą stru Ŝ k ę krwi. Delikatnie wyszarpał z
górnej kieszonki czarny notes i z hipnotyczn ą fascynacj ą spojrzał na mał ą , schludn ą dziurk ę w samym ś rodku okładki. Potrz ą sn ą ł głow ą , Ŝ eby zrzuci ć
czarny welon, który przesłaniał mu oczy, a potem z wysiłkiem d ź wign ą ł si ę na kolana i powiódł dokoła t ę pym spojrzeniem.
Dosłownie wszystko - sprz ę t radiowy, umeblowanie, podłog ę - za ś cielały roziskrzone kawałki potłuczonego szkła. Klimatyzator le Ŝ ał na
grzbiecie jak ś miertelnie trafiony mechaniczny zwierzak: sztywne łapy sterczały do góry, a z kilku okr ą głych dziurek wyciekał na podłog ę płyn
chłodz ą cy. Sier Ŝ ant nieprzytomnie popatrzył na, cudownym zbiegiem okoliczno ś ci, nietkni ę te radio i kalecz ą c dłonie i nogi ostrymi odłamkami
poczołgał si ę w jego stron ę . Si ę gn ą ł po mikrofon i chwycił go kurczowo, plami ą c krwi ą plastykow ą r ą czk ę .
Ciemno ść zacz ę ła ogarnia ć my ś li sier Ŝ anta, który zastanawiał si ę : "Jaka jest wła ś ciwa procedura? Co człowiek mówi w podobnej sytuacji?"
Byle co! Byle co!
- Do wszystkich, którzy mnie słysz ą . MAYDAY! MAYDAY! Tu Lotnisko Brady. Zostali ś my zaatakowani przez nie zidentyfikowany samolot.
To nie jest alarm ć wiczebny. Powtarzam: Lotnisko Brady zostało zaatakowane...
2
1
Major Dirk Pitt poprawił kabł ą k słuchawek na swoich ciemnych g ę stych włosach i powoli kr ę c ą c gałk ą cz ę stotliwo ś ci usiłował polepszy ć odbiór.
Potem, z błyskiem zdumienia w oczach koloru akwamaryny, uwa Ŝ nie słuchał przez moment, a na jego ogorzałym czole pojawiły si ę zmarszczki.
Nie o to chodzi, i Ŝ wiadomo ść , jak ą odebrał, była niezrozumiała. Wr ę cz przeciwnie. Ale po prostu nie mógł da ć jej wiary. Jeszcze raz wyt ęŜ
słuch w zgiełku, jaki czyniły dwa silniki wodnosamolotu catalina. Słowa, które dobiegały jego uszu, słabły zamiast nabiera ć mocy. Potencjometr siły
głosu był rozkr ę cony do oporu, od Lotniska Brady za ś dzieliło ich zaledwie czterdzie ś ci osiem kilometrów: w tych okoliczno ś ciach meldunek
kontrolera ruchu powietrznego powinien rozszarpa ć b ę benki Pitta. Albo siada zasilanie na Wie Ŝ y, albo kontroler jest powa Ŝ nie ranny - uznał Pitt.
Dumał mo Ŝ e minut ę , a potem si ę gn ą wszy w prawo potrz ą sn ą ł u ś pion ą sylwetk ą w fotelu drugiego pilota.
- Koniec drzemki, ś pi ą ca królewno. - Jego głos, cichy z pozoru i naturalny, miał w sobie co ś , co sprawiało, Ŝ e z łatwo ś ci ą przebijał si ę przez hałas
dudni ą cego silnika czy zgiełk zatłoczonego pokoju.
Kapitan Al Giordino ze znu Ŝ eniem d ź wign ą ł głow ę i dono ś nie ziewn ą ł. W jego ciemnych podkr ąŜ onych oczach wyra ź nie odbijały si ę trudy
trzynastu godzin, jakie sp ę dził w kabinie starej łodzi lataj ą cej bez przerwy wstrz ą sanej drgawkami. Wyrzucił w gór ę ramiona, nabrał powietrza w
niezwykle pojemne płuca i przeci ą gn ą ł si ę a Ŝ zatrzeszczały stawy. Potem siadł prosto i wysun ą wszy głow ę wbił spojrzenie w przestrze ń rozci ą gaj ą c ą
si ę za szybami kabiny.
- Jeste ś my ju Ŝ nad Pierwszym Podej ś ciem! - wymamrotał znowu ziewaj ą c.
- Prawie - odparł Pitt. - Thasos na wprost przed nami.
- O kurcz ę - mrukn ą ł Giordino, a potem skrzywił usta w u ś miechu. - Mogłem sobie jeszcze pospa ć dobrych dziesi ęć minut. Czemu ś mnie
obudził?
- Przechwyciłem z Brady wiadomo ść , Ŝ e lotnisko zostało zaatakowane przez nie zidentyfikowany samolot.
- Chyba mnie podpuszczasz - powiedział z niedowierzaniem Giordino. - To musi by ć jaki ś kawał.
- Nie, wcale tak nie s ą dz ę . Z głosu kontrolera nie wynikało, Ŝ e wpuszcza mnie w maliny. - Pitt zawahał si ę , cały czas uwa Ŝ nie obserwuj ą c fale,
które przemykały najwy Ŝ ej pi ę tna ś cie metrów pod kadłubem cataliny. Dla wprawy i utrzymania refleksu w dobrej formie, przez ostatnie kilometry
leciał tu Ŝ nad morzem.
- Niewykluczone, Ŝ e Wie Ŝ a Brady mówi zupełn ą prawd ę - stwierdził Giordino, wci ąŜ wpatrzony w okno. -Tylko spójrz tam, na wschodni ą cz ęść
wyspy.
Obaj m ęŜ czy ź ni skoncentrowali cał ą uwag ę na wyłaniaj ą cym si ę z morza kopulastym skrawku stałego l ą du. Opustoszałe pla Ŝ e, granicz ą ce z biał ą
wst ąŜ k ą przyboju, były Ŝ ółte, a stoki łagodnych pagórków pokrywała ziele ń drzew. Kolory te, rozmyte przez fale ciepła, Ŝ ywo kontrastowały z
ę kitem Morza Egejskiego. Gdzie ś z południowego obszaru Thasos biła w bezwietrzne niebo wielka kolumna dymu, tworz ą c nad wysp ą olbrzymi ą ,
spiralnie skr ę con ą czarn ą chmur ę . Gdy dziób cataliny przybli Ŝ ył si ę do Thasos nieco bardziej, Pitt i Giordino dostrzegli migotanie płomieni.
Pitt chwycił mikrofon i wcisn ą ł guziczek na jego r ą czce. - Wie Ŝ a Brady, Wie Ŝ a Brady, tu Papa-Bravo-Yankee-086, odbiór. - Nie było odpowiedzi
i Pitt jeszcze dwukrotnie powtórzył wezwanie.
- Cisza? - zapytał Giordino.
- Grobowa - odparł Pitt.
- Powiedziałe ś : nie zidentyfikowany samolot. Rozumiem, Ŝ e chodziło o jeden?
- Dokładnie takich słów u Ŝ yła przed zamilkni ę ciem Wie Ŝ a Brady.
- To kompletnie bez sensu. Dlaczego jeden samolot miałby atakowa ć baz ę sił powietrznych Stanów Zjednoczonych?
- Bóg raczy wiedzie ć - odrzekł Pitt, poci ą gaj ą c lekko dr ąŜ ek sterowy. - Mo Ŝ e to jaki ś grecki kmie ć , wpieprzony, Ŝ e nasze odrzutowce płosz ą mu
kozy? Tak czy inaczej, nie jest to atak na du Ŝą skal ę , bo w takim razie Waszyngton ju Ŝ by nas powiadomił. Po Ŝ yjemy, zobaczymy. - Pitt potarł oczy,
aby odegna ć z nich senno ść . - Przygotuj si ę , zamierzam wznie ść si ę wy Ŝ ej, zatoczy ć kr ą g nad tymi wzgórkami i maj ą c sło ń ce za sob ą zej ść na dół,
Ŝ eby si ę dokładniej wszystkiemu przyjrze ć .
- Tylko bez Ŝ adnych numerów, zgoda? - poprosił Giordino marszcz ą c brwi i u ś miechaj ą c si ę z powag ą . - Ten stary karawan b ę dzie mocno do
tyłu, je ś li czeka tam na nas odrzutowiec uzbrojony w rakiety.
- Nie bój bidy - powiedział ze ś miechem Pitt. - Mój główny cel w Ŝ yciu polega na tym, Ŝ eby najdłu Ŝ ej, jak to mo Ŝ liwe, uchowa ć si ę w zdrowiu. -
Pchn ą ł manetki przepustnicy i dwa silniki Pratt & Whitney Wasp wyra ź nie zwi ę kszyły obroty, a potem, zr ę cznie manipuluj ą c dr ąŜ kiem skierował w
sło ń ce spłaszczony ryj samolotu; catalina z sekundy na sekund ę zwi ę kszała wysoko ść i nad górami Thasos ruszyła po łuku w stron ę pot ęŜ niej ą cej
chmury dymu.
Nagle w słuchawkach Pitta zahuczał głos - ten sam co przedtem, ale teraz nierównie mocniejszy. Omal nie ogłuszył Pitta, zanim ten zdołał go
wyciszy ć .
- Wzywa Wie Ŝ a Brady. Zostali ś my zaatakowani! Powtarzam: zostali ś my zaatakowani! Odezwijcie si ę ... Błagam, niech si ę ktokolwiek odezwie! -
Głos brzmiał nieomal histerycznie.
- Wie Ŝ a Brady, tu Papa-Bravo-Yankee-086. Odbiór - powiedział Pitt.
- Bogu dzi ę ki - dobiegło w odpowiedzi westchnienie.
- Próbowałem wywoła ć ci ę ju Ŝ wcze ś niej, Wie Ŝ a Brady, ale znikn ą łe ś z eteru.
- Zostałem trafiony podczas pierwszego ataku i... i chyba straciłem przytomno ść . Teraz ju Ŝ czuj ę si ę lepiej. - Głos si ę łamał, lecz słowa były
zrozumiałe.
Jeste ś my w przybli Ŝ eniu pi ę tna ś cie kilometrów od was na wysoko ś ci tysi ą ca o ś miuset metrów - powiedział powoli Pitt, nie powtarzaj ą c swoich
namiarów. - Jak wygl ą da sytuacja?
- Jeste ś my bezbronni. Wszystkie nasze jednostki zostały zniszczone na ziemi. Najbli Ŝ sza eskadra my ś liwców przechwytuj ą cych stacjonuje o
kilkaset kilometrów st ą d. ś adnym cudem nie dotrze tu na czas. Mo Ŝ ecie nam pomóc?
Pitt odruchowo pokr ę cił głow ą . - To nie wchodzi w gr ę , Wie Ŝ a Brady. Nie wyci ą gam nawet trzystu kilometrów na godzin ę i na pokładzie mam
zaledwie dwa karabiny. Walka z odrzutowcem byłaby tylko strat ą czasu.
- Prosz ę , pomó Ŝ cie - powiedział błagalnie głos. - Samolot, który nas zaatakował, nie jest odrzutowym bombowcem, lecz dwupłatem z czasów
pierwszej wojny. Pomó Ŝ cie...
Pitt i Giordino, kompletnie zbici z pantałyku, popatrzyli po sobie i min ę ło pełnych dziesi ęć sekund, zanim Pitt wzi ą ł si ę w gar ść .
3
- Dobra, Wie Ŝ a Brady, lecimy. Miejmy tylko nadziej ę , Ŝ e nie dałe ś plamy z identyfikacj ą napastnika, bo w przeciwnym wypadku dwie siwowłose
matusie pogr ąŜą si ę w cholernej Ŝ ałobie, kiedy ja i mój drugi pilot kopniemy w kalendarz. Bez odbioru. - Potem Pitt odwrócił si ę do Giordino i
zachowuj ą c niewzruszony wyraz twarzy wyrzucił szybko, pewnie i rzeczowo: - Id ź na tył, otwórz luki, we ź karabin i rób za snajpera.
- Nie wierz ę własnym uszom - powiedział oszołomiony Giordino.
Pitt pokr ę cił głow ą . - Ja te Ŝ nie kupuj ę tego bez zastrze Ŝ e ń , ale musimy do chłopaków z ziemi wyci ą gn ąć pomocn ą dło ń . A teraz zasuwaj.
- Zrobi ę to - wymamrotał Giordino - ale wci ąŜ nie wierz ę .
- Praca my ś lowa to nie twoja działka, brachu. - Pitt, z przelotnym u ś miechem, lekko szturchn ą ł Giordino w rami ę . - Powodzenia.
- Tobie te Ŝ si ę przyda. Krwawisz równie łatwo jak ja - odparł przytomnie Giordino, a potem, mrucz ą c pod nosem, wstał z fotela drugiego pilota i
ruszył w gł ą b samolotu. Kiedy znalazł si ę w ładowni, wyj ą ł z szafki ś ciennej karabin kaliber .30 i zało Ŝ ył magazynek z pi ę tnastoma nabojami.
Otworzył luk, a rozgrzane powietrze smagn ę ło go po twarzy i wypełniło cał ą ładowni ę . Raz jeszcze sprawdził bro ń , a gdy zasiadł w oczekiwaniu,
znów pomy ś lał o swym przyjacielu pilotuj ą cym samolot.
Giordino znał Pitta od bardzo dawna. Bawili si ę ze sob ą jako chłopcy, w szkole ś redniej byli członkami tej samej dru Ŝ yny lekkoatletycznej,
umawiali si ę z tymi samymi dziewczynami. ś aden facet na ś wiecie nie znał Pitta tak dobrze jak Giordino... ani, skoro o tym mowa, Ŝ adna kobieta. W
Picie mieszkało dwóch ró Ŝ nych ludzi. Był zatem ów kompetentny perfekcjonista Dirk Pitt, który rzadko popełniał bł ę dy, a zarazem - co stanowi
doprawdy niecz ę st ą kombinacj ę przymiotów - nie miał w sobie szczypty zarozumiało ś ci, za to mnóstwo humoru i wielk ą łatwo ść nawi ą zywania
kontaktów i zawierania przyja ź ni. Ale był jeszcze ten drugi Pitt, melancholijny Pitt, który na długie godziny zamykał si ę w sobie i jak gdyby
pogr ąŜ ony bez reszty w jakiej ś fantastycznej mrzonce, stawał si ę człowiekiem nieprzyst ę pnym i wyniosłym. Musiał wprawdzie istnie ć klucz, zdolny
otworzy ć drzwi, dziel ą ce tych dwóch Pittów, ale Giordino nigdy go nie znalazł. Wiedział tylko, Ŝ e - odk ą d w minionym roku opodal Hawajów Pitt
stracił ukochan ą kobiet ę - znacznie cz ęś ciej ni Ŝ kiedy ś popadał w zmienne nastroje.
Giordino przypomniał sobie jeszcze jedn ą przemian ę : otó Ŝ na moment przed wyj ś ciem z kabiny pilotów spostrzegł, Ŝ e ciemnozielone oczy Pitta
staj ą si ę w obliczu niebezpiecze ń stwa ś wietli ś cie jasne. Takie oczy widział dot ą d tylko raz w Ŝ yciu; zerkn ą ł na swoj ą praw ą dło ń , w której brakowało
palca, i z lekka si ę wzdrygn ą ł. Potem oderwał my ś li od wspomnie ń i wróciwszy do tera ź niejszo ś ci odbezpieczył karabin. I wtedy - rzecz osobliwa -
poczuł si ę niczym nie zagro Ŝ ony.
Twarz siedz ą cego w kabinie Pitta mogłaby stanowi ć rze ź biarskie studium m ę sko ś ci. Pitt nie był przystojniakiem w typie amanta filmowego,
wr ę cz przeciwnie, i kobiety z rzadka - je ś li w ogóle - z własnej inicjatywy padały mu do stóp. Zazwyczaj w jego obecno ś ci nieco strwo Ŝ one i
zakłopotane, wyczuwały szóstym zmysłem, i Ŝ nie jest m ęŜ czyzn ą skłonnym czyni ć zado ść niewie ś cim zachciankom czy te Ŝ wdawa ć si ę w głupawe
kokieteryjne gierki. Pitt przepadał za damskim towarzystwem i mi ę kko ś ci ą kobiecych ciał, a zarazem chorobliwie nie znosił owych sztuczek,
kłamstewek oraz innych krety ń skich zabiegów, do jakich trzeba si ę uciec, aby uwie ść przeci ę tn ą samic ę . Nie brakowało mu kunsztu w sztuce
zwabiania kobiet do łó Ŝ ka - zasługiwał w tej mierze na miano eksperta - po prostu musiał pokona ć w sobie ogromne opory wewn ę trzne, by podj ąć t ę
gr ę . Preferował kobiety bezpo ś rednie i szczere, które jednak były towarem niezmiernie trudno dost ę pnym na rynku.
Pitt pchn ą ł dr ąŜ ek sterowy i catalina obni Ŝ yła dziób, schodz ą c płytkim lotem nurkowym w kierunku piekła, jakie rozp ę tało si ę na Lotnisku Brady;
białe wskazówki wysoko ś ciomierza cofaj ą c si ę po swojej czarnej tarczy rejestrowały powolne opadanie. Pitt wyostrzył k ą t schodzenia i
dwudziestopi ę cioletni samolot - skonstruowany z my ś l ą o niezawodno ś ci, du Ŝ ym zasi ę gu i powolnych lotach zwiadowczych, nie za ś rekordach
szybko ś ci - zacz ą ł wyczuwalnie wibrowa ć .
Pitt wyst ą pił o zakup tej maszyny, kiedy na Ŝą danie admirała Jamesa Sandeckera, został - zachowuj ą c stopie ń majora - oddelegowany z Air Force
do NUMY na okres, wedle dokumentów, nie okre ś lony. Oficjalna nazwa jego funkcji - L ą dowo-Pokładowy Specjalista ds. Bezpiecze ń stwa - to,
zdaniem Pitta, wył ą cznie wydumany eufemizm. Pitt stał si ę bowiem trzpieniem od wszelkich kłopotów. Ilekro ć takie czy inne przedsi ę wzi ę cie
rozbijało si ę o jak ąś przeszkod ę b ą d ź problem natury nienaukowej, wła ś nie on miał usun ąć trudno ś ci i przywróci ć status quo ante. I st ą d wzi ą ł si ę
postulat kupna wodnosamolotu. Catalina-086 P była, powolna wprawdzie jak Ŝ ółw, mogła jednak bez trudu przewozi ć pasa Ŝ erów i ładunki, a tak Ŝ e -
co istotniejsze, skoro bez mała dziewi ęć dziesi ą t procent operacji NUMY miało miejsce na otwartym morzu - l ą dowa ć na wodzie i z niej startowa ć .
Nagle uwag ę Pitta przykuł barwny błysk na czarnym tle chmury. Był to jaskrawo Ŝ ółty samolot, który nagle skr ę cił ostro i zanurkował w obłok
dymu. Pitt cofn ą ł manetki przepustnicy, Ŝ eby zredukowa ć pr ę dko ść , z jak ą obni Ŝ ała lot catalina, i nie przemkn ąć zbyt szybko obok niezwykłego
przeciwnika. ś ółty samolot niczym diabeł z pudełka wyprysn ą ł z chmury po jej przeciwnej stronie i - co było doskonale widoczne - ponowił atak na
Lotnisko Brady.
- Niech mnie wszyscy diabli - zahuczał dono ś nie Pitt. - To stary niemiecki my ś liwiec typu Albatros.
Catalina nadlatywała wprost od strony sło ń ca i pochłoni ę ty bez reszty swym niszczycielskim zaj ę ciem pilot albatrosa nie mógł jej widzie ć . Pitt
zbli Ŝ aj ą c si ę do przeciwnika u ś miechn ą ł si ę ironicznie. Ubolewał jedynie, Ŝ e w dziobie cataliny nie drzemi ą kaemy, gotowe rzygn ąć ogniem. Lekko
przycisn ą ł lewy orczyk i odszedł w bok, Ŝ eby Alowi Giordino otworzy ć lepsze pole ostrzału. Catalina, wci ąŜ niepostrze Ŝ enie, nadlatywała z rykiem
silników, przez który jednak przebił si ę nagle odgłos karabinowych wystrzałów.
Znajdowali si ę prawie nad albatrosem, kiedy stercz ą ca z otwartej kabiny głowa w skórzanej pilotce zacz ę ła si ę obraca ć ; byli tak blisko, Ŝ e Pitt
dostrzegł, jak na widok nadlatuj ą cego od strony sło ń ca wodnosamolotu opadła szcz ę ka faceta za sterami Ŝ ółtej maszyny - my ś liwy stał si ę ofiar ą .
Zanim wzi ą ł si ę w gar ść i przewaliwszy albatrosa na grzbiet zdołał uciec w bok, Giordino opró Ŝ nił w jego kierunku cały magazynek.
Pos ę pny, absurdalny dramat, rozgrywaj ą cy si ę na zasnutych dymem niebiosach ponad Lotniskiem Brady wszedł w nowy etap, kiedy
wodnosamolot z czasów drugiej wojny ś wiatowej stawił czoło my ś liwcowi z pierwszej wojny. Catalina była szybsza, albatros jednak miał przewag ę ,
jak ą daj ą dwa karabiny maszynowe i nieporównanie wi ę ksza manewrowo ść . Mniej znany ni Ŝ współczesny mu fokker, był wszak Ŝ e doskonałym
samolotem my ś liwskim i w latach 1916-1918 prawdziwym wołem roboczym Cesarskiej Floty Powietrznej.
Albatros wykonał nagły zwrot z półbeczki i zaatakował catalin ę . Pitt zareagował błyskawicznie: szarpn ą ł do siebie dr ąŜ ek sterowy i modl ą c si ę
gor ą co, aby skrzydła nie oderwały si ę od kadłuba, wprowadził wodnosamolot w p ę tl ę . Zapomniał o wszelkiej ostro Ŝ no ś ci i powszechnie stosowanych
zasadach pilota Ŝ u; krew zawrzała w nim uniesieniem, jakie towarzyszy tylko walce jeden na jednego. Nieomal słyszał trzask nitów, kiedy łód ź
lataj ą ca przewaliła si ę na grzbiet. Jego nietypowy zwód kompletnie zaskoczył przeciwnika i bli ź niacze nitki ognia z dziobu Ŝ ółtego samolotu poszły
Panu Bogu w okno.
Wykonawszy ostry skr ę t w lewo albatros znalazł si ę z catalin ą na kursie kolizyjnym: Pitt widział ogniki pocisków smugowych mniej wi ę cej trzy
metry poni Ŝ ej swojej kabiny. Dzi ę ki Bogu, Ŝ e facet jest kiepskim strzelcem, pomy ś lał, czuj ą c jednak, w miar ę jak samoloty zbli Ŝ ały si ę do siebie,
narastaj ą cy skurcz w Ŝ ą dku.
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin