Cussler Clive - Skarb Czyngis-Chana.pdf

(1191 KB) Pobierz
43483320 UNPDF
CLIVE CUSSLER & DIRK CUSSLER
SKARB CZYNGIS-CHANA
Tytuł oryginału: Treasure of Khan
Warszawa 2007
Wydanie I
Kerry z wyrazami miłości
D. E. C.
CESARSKA NAWAŁNICA
10 sierpnia 1281 roku
Zatoka Hakata, Japonia
Arik Timur wpatrzył się w ciemność, przechylił głowę w stronę burty i nastawił ucha.
Odgłos wioseł przybliżał się. Timur skrył się w mroku. Tym razem intruzi spotkają się z
gorącym powitaniem.
Plusk wioseł ucichł. Łódź dobiła do burty okrętu. Na niebie widniał tylko wąski sierp
księżyca, lecz noc była pogodna i żaglowiec oświetlały gwiazdy. Timur przyklęknął i
obserwował, jak przez nadburcie przechodzi ciemna postać, a za nią następne. W końcu na
pokładzie znalazło się kilkunastu mężczyzn. Intruzi mieli pod skórzanymi zbrojami jaskrawe
jedwabne stroje, szeleszczące przy każdym ruchu. Uzbrojeni byli w katany, ostre jak brzytwa
jednosieczne miecze.
Pułapka została zastawiona, a oni połknęli przynętę. Mongolski dowódca odwrócił się
do chłopca stojącego u jego boku i skinął głową. Majtek natychmiast zaczął bić w ciężki
dzwon z brązu, który trzymał w ręku, i nocną ciszę rozdarł dudniący dźwięk. Zaskoczeni
nagłym alarmem napastnicy zamarli. Z mroku wyskoczyło trzydziestu wojowników
uzbrojonych we włócznie z metalowymi grotami. Natarli na wrogów z zabójczą furią. Połowa
przeciwników zginęła natychmiast, gdy groty przebiły ich zbroje. Pozostali spróbowali stawić
opór, ale szybko zostali pokonani. Po kilku sekundach wszyscy intruzi leżeli martwi lub
konający na pokładzie okrętu. Wszyscy z wyjątkiem jednego.
Mężczyzna w haftowanej czerwonej szacie z jedwabiu i workowatych spodniach
wpuszczonych w buty z niedźwiedziej skóry zaskoczył obrońców swoją szybkością. Odwrócił
się i runął na nich. W mgnieniu oka powalił na pokład trzech ludzi. Jednego niemal przeciął
na pół ciosem miecza.
Widząc to, Timur zerwał się na nogi, dobył miecz i rzucił się naprzód. Napastnik
odparował pchnięcie włócznią, obrócił się i zamachnął się na niego zakrwawionym mieczem.
Mongolski dowódca, który zabił już wielu ludzi i znał się na walce, zrobił zręcznie unik.
Koniec ostrza rozciął mu ubranie na piersi i minął skórę o milimetry. Kiedy miecz
przeciwnika opadł, Timur uniósł swój i ugodził napastnika w bok. Intruz zesztywniał, gdy
klinga przebiła mu serce. Pochylił się lekko w stronę Mongoła, przewrócił oczami i padł
martwy.
Obrońcy wydali okrzyk zwycięstwa, który rozszedł się echem po zatoce, dając znać
reszcie floty mongolskiej, że tej nocy japoński atak się nie powiódł.
- Dzielnie walczyliście - pochwalił Timur swoich ludzi, w większości Chińczyków. -
Wrzućcie ciała Japończyków do morza i zmyjcie ich krew z pokładu. Dzisiejszej nocy
możemy spać spokojnie.
Przyklęknął obok martwego samuraja i wyrwał mu z rąk zakrwawiony miecz. W
słabym świetle latarń okrętowych obejrzał dokładnie japońską broń, podziwiając jej
doskonałe wykonanie i ostrą jak brzytwa klingę. Skinął z satysfakcją głową i wsunął katanę
do pochwy przy swym pasie.
Kiedy zwłoki napastników wyrzucano bezceremonialnie za burtę, do Timura podszedł
kapitan okrętu, Koreańczyk imieniem Jon.
- Doskonale walczyliście - powiedział - ale ile jeszcze ataków na mój okręt będę
musiał znieść?
- Ofensywa lądowa znów nabierze tempa, kiedy tylko przybędzie południowa flota
Jangcy. Przeciwnik zostanie wkrótce pokonany i te nocne napady ustaną. Być może to, co
stało się dzisiaj, podziała na wroga odstraszająco.
Jon chrząknął sceptycznie.
- Mój okręt powinien być już z powrotem w Pusan. Ta inwazja zamienia się w klęskę.
- Przybycie tutaj dwóch flot powinno być lepiej skoordynowane, ale nie ma
wątpliwości co do ostatecznego wyniku walki. Zwyciężymy - odparł gniewnie Timur.
Kiedy kapitan odszedł, kręcąc głową, Timur zaklął pod nosem. Był zdany na
koreański okręt i załogę oraz armię chińskich piechurów. Wiedział, że gdyby wylądowała tu
mongolska konnica, ten wyspiarski kraj zostałby pokonany w tydzień.
Timur musiał jednak przyznać rację kapitanowi. Inwazja istotnie utknęła w martwym
punkcie. Gdyby był przesądny, uważałby, że wisi nad nimi jakaś klątwa. Kiedy wielki
Kubiłaj-chan, cesarz Chin i władca imperium mongolskiego, zażądał od Japończyków
złożenia mu hołdu i spotkał się z odmową, wysłał flotę inwazyjną, żeby ich ujarzmić. Ale
okrętów, które wyruszyły do Japonii w 1274 roku, było o wiele za mało. Zanim flota
mongolska dobiła do brzegu, zdziesiątkował ją potężny sztorm.
Teraz, po siedmiu latach, nie można było popełnić tego samego błędu. Kubiłaj-chan
zorganizował potężne siły inwazyjne, złożone z koreańskiej floty wschodniej i głównej grupy
bojowej z Chin, południowej floty Jangcy. Na japońskiej wyspie Kiusiu miało wylądować sto
pięćdziesiąt tysięcy chińskich i mongolskich żołnierzy, by pokonać wojowniczych władców,
broniących tego kraju. Ale flota inwazyjna nie została jeszcze skonsolidowana. Flota
wschodnia, płynąca z Korei, przybyła pierwsza. Żądni chwały, spróbowali wylądować na
północ od zatoki Hakata, lecz szybko utknęli. W obliczu zażartej obrony Japończyków
musieli się wycofać i czekać na przybycie drugiej floty.
Z rosnącą pewnością siebie Japończycy zaczęli podejmować walkę z flotą mongolską.
Nocami na zatokę wypuszczały się łodzie i atakowały mongolskie okręty, stojące na kotwicy.
Samuraje okaleczali zwłoki, zabierając głowy ofiar jako trofea. Po kilku japońskich atakach
okręty floty inwazyjnej zaczęto wiązać razem dla bezpieczeństwa. Zasadzka Timura polegała
na tym, że zacumował okręt samotnie na krańcu zatoki, żeby zwabić japońskich napastników.
Choć nocne wypady samurajów nie miały znaczenia strategicznego, działały
deprymująco na siły inwazyjne. Po opuszczeniu Pusan żołnierze gnieździli się od niemal
trzech miesięcy na koreańskich żaglowcach. Brakowało żywności, okręty niszczały, szerzyła
się biegunka. Ale Timur wiedział, że przybycie południowej floty Jangcy zmieni sytuację.
Doświadczone i zdyscyplinowane siły chińskie łatwo pokonają słabo zorganizowanych
samurajów, gdy masowo wylądują. Oby tylko przybyły.
Następny poranek był pogodny i słoneczny. Od południa wiał silny wiatr. Z rufy
swojego okrętu kapitan Jon obserwował zatłoczoną zatokę Hakata. Widok floty koreańskiej
robił wrażenie. Na wodzie stało niemal dziewięćset jednostek pływających różnych kształtów
i wielkości. Przeważały szerokie, mocne dżonki. Niektóre miały zaledwie sześć metrów
długości, inne - jak żaglowiec Jona - ponad dwadzieścia cztery. Prawie wszystkie
skonstruowano specjalnie do tej operacji. Ale flota wschodnia to nic w porównaniu z siłami,
które dopiero miały przybyć.
O wpół do czwartej po południu rozległ się okrzyk obserwatora i wkrótce w całej
zatoce zabrzmiały podniecone głosy i bębny. Na horyzoncie pojawiły się pierwsze okręty
południowych sił inwazyjnych, płynące ku japońskim wybrzeżom. Z godziny na godzinę było
ich coraz więcej, rosły w oczach, aż w końcu całe morze wypełniły ciemne, drewniane
kadłuby i krwistoczerwone żagle. Z Cieśniny Koreańskiej wyłoniło się ponad trzy tysiące
okrętów, transportujących sto tysięcy żołnierzy. Tak ogromnej floty inwazyjnej nie widziano
potem przez niemal siedemset lat, do czasu lądowania aliantów w Normandii.
Czerwone jedwabne żagle okrętów wojennych łopotały na horyzoncie. Przez całą noc
i dużą część następnego dnia do wybrzeża zbliżały się kolejne eskadry chińskich dżonek i
zajmowały pozycje w zatoce Hakata i wokół niej, podczas gdy dowódcy wojskowi
opracowywali strategię desantu. Flagi sygnałowe powiewały wysoko na okręcie admiralicji.
Ze swoich stanowisk obronnych za kamienną tamą Japończycy patrzyli ze zgrozą na
potężną flotę. Przeważające siły wroga zwiększały determinację niektórych obrońców. Inni,
załamani, modlili się z rozpaczą do bogów o pomoc z nieba. Nawet najodważniejsi samuraje
zdawali sobie sprawę, że jest mało prawdopodobne, by przeżyli atak.
Ale tysiąc mil morskich na południe pojawiła się siła potężniejsza od floty inwazyjnej
Kubiłaj-chana. Na ciepłych wodach zachodniego Pacyfiku w pobliżu Filipin pojawił się
tajfun. Zapoczątkowała go burza z piorunami, która przerwała front wysokiego ciśnienia,
powodując zderzenie ciepłego powietrza z zimnym. Porywając ciepłe powietrze z
powierzchni morza, wiatr stopniowo przeistoczył się w nawałnicę. Pędził przez ocean,
nabierając niszczycielskiej siły. Jego prędkość rosła, aż przekroczyła dwieście pięćdziesiąt
kilometrów na godzinę. Supertajfun, jak to się teraz określa, posuwał się niemal prosto na
północ, a potem dziwnym trafem skręcił na północny wschód. Dokładnie na jego drodze
znalazły się południowe wyspy japońskie i flota mongolska.
Siły inwazyjne u wybrzeży Kiusiu, obojętne na zbliżającą się nawałnicę, szykowały
się do wspólnego uderzenia.
- Mamy rozkaz dołączyć do zgrupowania na południu - zameldował Timurowi kapitan
Jon, gdy w jego eskadrze wymieniono flagami sygnały. - Pierwsze oddziały lądowe są już na
brzegu i zabezpieczają port do wyładunku następnych. Mamy wypłynąć z zatoki Hakata w
ślad za flotą Jangcy i przygotować się do wysadzenia na ląd naszych żołnierzy jako wsparcia.
- Wreszcie moi ludzie znów staną na twardym gruncie - odrzekł Timur. Jak wszyscy
Mongołowie, przywykł do walki na końskim grzbiecie. Atak z morza był dla Mongołów
czymś nowym. Zastosowano go dopiero w ostatnich latach w celu podbicia Korei i
południowych Chin.
- Wkrótce będziecie mieli okazję powalczyć na lądzie - odparł Jon, zajęty
nadzorowaniem podnoszenia kamiennej kotwicy okrętu.
Gdy wypływali z zatoki Hakata za głównymi siłami floty i kierowali się wzdłuż
wybrzeża na południe, Jon patrzył z niepokojem na pociemniałe niebo. Przesłaniała je rosnąca
w oczach chmura. Zerwał się wiatr i morze się wzburzyło. W dżonkę uderzyły mocno strugi
deszczu. Koreańscy kapitanowie rozpoznali oznaki nadciągającego szkwału i oddalili się od
lądu. Chińczycy, mniej doświadczeni w żeglowaniu na pełnym morzu, dalej płynęli wzdłuż
brzegu.
Timur nie mógł zasnąć na rozkołysanej koi i wyszedł na pokład. Ośmiu jego ludzi
trzymało się nadburcia, cierpiąc na chorobę morską. Nocną ciemność rozjaśniały maleńkie
światełka, pląsające ponad falami - to latarnie na innych okrętach znaczyły pozycję floty.
Wiele żaglowców było nadal powiązanych razem. Timur patrzył, jak małe skupiska ogników
unoszą się i opadają na wzburzonym morzu.
- Nie będę mógł wysadzić twoich żołnierzy na ląd! - krzyknął do niego kapitan. -
Sztorm wciąż przybiera na sile. Musimy wypłynąć na pełne morze, żeby nie rozbić się o
Zgłoś jeśli naruszono regulamin