Emma Goldrick - Podwójne szczęście.pdf

(804 KB) Pobierz
Doubly delicious
Emma Goldrick
Podwójne szczęście
96694823.001.png 96694823.002.png 96694823.003.png 96694823.004.png
1
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Pani Daugherty była jedną z tych kobiet, które zapadają na
zdrowiu zaraz na drugi dzień po śmierci męża. Została wdową
mając czterdzieści lat, a potem chorowała drugie tyle. Przez cały
ten czas opisywała wszystkim szczegółowo swoje bóle, swoje
cierpienia. Doszło wreszcie do tego, że nie było ani jednej
sąsiadki, która chciałaby wysłuchiwać tych narzekań, ani
jednego przyjaciela, który chciałby ją odwiedzić. Żyła więc
samotnie, z emerytury po mężu. Wydzwaniała całymi dniami do
radia, do redakcji, prowadzących audycje z udziałem słuchaczy.
Natomiast nocami pisywała złośliwe listy do gazet.
A potem nagle, niespodziewanie umarła.
Plotkarze w Dartmouth mówili, że nikt nie mógł być tym
bardziej zaskoczony niż sama pani Daugherty. Maggi Brennan
poszła oczywiście na jej pogrzeb. Była jedyną, bliską zmarłej,
sąsiadką, uznała więc to za swoją powinność.
Wiele osób przyszło na pogrzeb. Bardziej z ciekawości niż z
szacunku dla zmarłej, pomyślała Maggi. Gdy pastor skończył
swą przemowę, usłyszała, jak ktoś powiedział cicho: ,,Powinni
wypisać na jej grobie: «Przecież mówiłam, że źle się czuję»".
Wszystko to nieco wytrąciło Maggi z równowagi. Nie czekała
więc dłużej, wsiadła do sfatygowanego jeepa i pojechała w górę
Allen Street. Pod światłami skrzyżowania, przy Slocum Road,
wytworzył się korek. W okolicy były bowiem dwie szkoły
średnie, w których teraz właśnie skończyły się lekcje. Maggi,
stojąc w korku, nie traciła jednak cierpliwości. Z wyjątkiem
kochanej, starej ciotki
Eduardy, w domu nie było nikogo, do kogo należałoby się
spieszyć. Od trzech tygodni nie pojawił się ani jeden klient na
nocleg ze śniadaniem, a wiosenne ulewy zmyły ze stoku
wzgórza całe zasiane tam ziarno. Farma mogła więc także
poczekać.
2
Na skrzyżowaniu rozluźniło się wreszcie. Maggi radośnie
uśmiechnęła się do grupki uczniów, także czekających w swych
kopcących gruchotach na zielone światło. Gdyby nie łaska
boska i dwanaście minionych lat, Meggi Brennan sama byłaby
teraz wśród tych studenciaków. A ściślej mówiąc nie Brennan,
lecz Maggi Paiva, bo tak się w tamtych czasach nazywała.
Nadal uśmiechając się, dojechała szybko do poprzecznej ulicy i
skręciła na południe.
Gospodarstwo Paiva było nieco oddalone od drogi, a
wskazywała na nie tylko samotna reklama: ,,Noclegi ze
śniadaniem u Brennanów". Ogłoszenie wymalowane było
ręcznie, z wyraźnym brakiem talentu. Zawiesiła je przy drodze,
razem z Robertem, pięć lat temu. I serdecznie się wtedy śmiali.
Przez cały miesiąc, a było to w lipcu, mieli nadzieję, że nikt się
nie pojawi i nie zakłóci im cudownych dni. I tak się stało. A
potem Robert wypłynął w morze, jako członek załogi trawlera
,,Katherine Mary".
I nigdy nie wrócił.
Jego nazwisko wypisane zostało w domu modlitwy, na
pamiątkowej tablicy ku czci zaginionych marynarzy. Było w
tym coś rozpaczliwie smutnego. Robert nie miał swego miejsca
na żadnym cmentarzu, gdzie Maggi mogłaby zapłakać. Po
prostu zaginął na morzu pięć lat temu.
Było to jedno ze wspomnień, które łzami napełniały oczy
Maggi. Podobnie jak pogrzeb pani Daugherty, jak opadająca,
nieprzenikniona mgła, jak też fakt, że jej rodzice mieszkali na
dalekiej Florydzie, a dwaj bracia pracowali w równie dalekim
Chicago. Maggi na chwilę zgasiła silnik samochodu, żeby
rozczulić się nad sobą. Ale szybko jej praktyczny umysł wziął
górę nad smutkiem. Wytarła oczy, ruszyła wąską polną drogą i
niebawem zatrzymała się przy starym, wiejskim domu. Przed
nią był kolejny dzień, jeden z nie kończącego się szeregu dni,
który chciała spędzić najlepiej, jak mogła.
3
Wysiadła z jeepa, odgarnęła z twarzy połyskliwe,
kasztanowate, skręcone w loki włosy, opadające jej uparcie na
błyszczące zielone oczy. Ruszyła ku domowi. W parę chwil
potem pojawił się, jakby jadąc jej śladem, jakiś stary samochód
typu campobus - mieszkalny domek na kółkach. Zatrzymał się
przy jej wozie. Wysiadł z niego wysoki, rudy mężczyzna i
podszedł do Maggi, która stała na tylnej werandzie.
- Czy mówię z panną Brennan? - zapytał. - Maggi Brennan?
Maggi po raz pierwszy w tym dniu uśmiechnęła się
serdecznie. Mężczyzna mówił ze wspaniałym irlandzkim
akcentem. Skrywanym, a jednak nadal dostrzegalnym. Jej
Robert był Amerykaninem trzeciej generacji, także irlandzkiego
pochodzenia. Ale popisywał się swym akcentem tylko wtedy,
gdy chciał rozbawić towarzystwo. Natomiast u tego człowieka
akcent brzmiał tak naturalnie, tak przyjemnie.
- Jestem panią Brennan - odparła. - Mar gar et to właśnie ja.
- Niechaj niebiosom będą dzięki - powiedział mężczyzna. -
Pastor wskazał mi panią w czasie pogrzebu, ale nie byłem
pewien. Bogu też dziękować, że pani i tutejsi ludzie jesteście ze
starego kraju.
- Starego kraju?
- Z Irlandii oczywiście.
- Myli się pan - powiedziała Maggi. - Ja jestem Brennan po
mężu. Przed ślubem nazywałam się Paiva. Moja rodzina
pochodzi z Portugalii.
- Ach tak - bąknął bez entuzjazmu, jakby w jego pojęciu
Portugalia leżała na końcu świata. - Nic na to oczywiście nie
można poradzić. Mimo to przyniosę je tutaj.
- Chciałabym jednak wiedzieć, u licha, o co chodzi?
Maggi była zmęczona. W pierwszej chwili ten irlandzki
akcent zaintrygował ją, ale teraz niespodziewanego gościa miała
już dosyć. Chyba, i to byłoby wspaniałe, że szukał on noclegu
ze śniadaniem. Zapytała więc, jakby mimochodem:
- Czy może potrzebuje pan pokoju na noc?
4
- Ja, tutaj? - Nie patrząc na nią, rzucił pogardliwe spojrzenie
na dom. Zbudowany został w 1786 roku. Robił wrażenie
wyraźnie strudzonego upływem czasu. Spłukane deszczem
zewnętrzne ściany były jednolicie szare. Miał kilkanaście pokoi,
ale tylko jedną łazienkę. Na dodatek dach przeciekał.
Gospodarstwo rolne już od dawna nie przynosiło zysku.
Zagubieni wędrowcy, którzy szukali schronienia na noc, trafiali
się rzadko. A byli przecież dla Maggi nieodzowni. Sposób, w
jaki przybysz patrzył na jej dom, sprawiał, że chciała go kopnąć
w kostkę. Nigdy przedtem nie spotkała kogoś ze spojrzeniem
tak pełnym oczywistego niesmaku.
- Mamy bieżącą wodę - powiedziała Maggi sztywno. - Duke
Patterson zatrzymał się u nas kiedyś.
- Irlandzki diuk, to znaczy książę? - Twarz mężczyzny
rozjaśniła się.
- Nie. Ten bokser wagi ciężkiej - warknęła. - Dlaczego, u
licha... - Chciała już powiedzieć dosadnie, co jej zdaniem
nieznajomy powinien zrobić, gdy nagle kolejny samochód
wjechał na podwórze. - Inwazji szarańczy - wymamrotała
Maggi.
- Pani Brennan! Wreszcie zastaję panią w domu! - powiedział
nowy przybysz.
Maggi z trudem nadała swej twarzy obojętny wyraz. Jej matka
zawsze podkreślała, że człowiek powinien być uprzejmy, nawet
wobec ludzi, których nie sposób polubić. Mężczyzna miał około
stu sześćdziesięciu centymetrów wzrostu. Był pulchny,
elegancko ubrany. Znała go zbyt dobrze, żeby cieszyć się ze
spotkania. Byli tego samego wzrostu, ale jej obcasy sprawiały,
że mogła patrzeć na niego z góry.
- To znowu pan, panie Swanson? - Właściwie powinna
wykręcić się na pięcie i odejść, ale było już za późno.
- Zjawia się pan tutaj po raz trzeci w ciągu dwóch tygodni.
Niech pan wreszcie zrozumie, jaka jest moja decyzja.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin