Ann Maxwell - Risk Ltd 1 - Rubin.pdf

(870 KB) Pobierz
Ann Maxwell RUBIN
1
L aurel Swann delikatnie dotknęła błyszczącego kamienia. Miał gładką i chłodną powierzchnię, zupełnie jak
ocean. Żałowała, że jej życie nie było choć w połowie tak wspaniale jak ten kamyk.
Agat przypominał jej o dawnych smutkach i o obecnej niepewności. Barwę kamienia łamała pojedyncza
bursztynowa smużka. Taki sam kolor miały oczy ojca, jej zresztą też. Laurel zaczęła wspominać Jamiego Swanna.
Zastanawiała się, gdzie teraz jest, czy jest zdrowy, czy choruje, czy jest szczupły, czy przytył, czy jest wolny, czy
może złapano go w jakimś dalekim kraju, którego nazwa ciągle się zmienia.
- Nie myśl o tym - nakazała sobie podniesionym głosem, jak ktoś kto spędza większość czasu samotnie. - Nic na
to nie poradzisz. Jest już w takim wieku, że powinien mieć własny rozum. Do diabła, mógłby już spokojnie pójść
na emeryturę, sprawić sobie kota i pisać wspomnienia.
Ta myśl ją rozbawiła. Tak jak jej zmarła matka, Laurel nie umiała przestać martwić się o mężczyznę, którego
pogodny uśmiech i czujne spojrzenie ukształtowały jej życie.
Wciąż uśmiechnięta, uniosła agat i obróciła go powoli. Światło wpadające przez pomocne okno zalało stół w
pracowni. Kamień nabrał takiego blasku, jakby go gromadził przez setki lat, unoszony przez fale wzdłuż plaż
Kalifornii.
Laurel była projektantką biżuterii. Miała o wiele cenniejsze kamienie: brylanty, rubiny, opale, szafiry, cytryny.
Trzymała je w sejfie. Ale wciąż cieszyła się jak dziecko, kiedy zdarzało jej się odkryć naturalny, czysty agat na
plaży koło domu.
Dla Laurel agat znaleziony na plaży był darem od samego Boga, pamiątką po siłach, które nadały ostateczny
kształt Ziemi, symbolem trwałości skal i burzliwości oceanu.
Ten agat był wspaniały. Gdy oglądała jego wnętrze, miała wrażenie, że przez magiczne okno zagląda do zupełnie
innego świata. Złotawożółty, połyskujący agat przepuszczał tylko część światła. Nie był idealnie przezroczysty.
Maleńkie, ciemne skazy stanowiły świadectwo jego historii. Dzięki tym plamkom wydawał się Laurel bardziej
interesujący niż idealnie czysty okaz. Obracając go powoli i przyglądając mu się pod światło, odruchowo zaczęła
projektować w wyobraźni złotą oprawę - naturalne opływowe kształty, które wyeksponowałyby piękno agatu.
Kamienie są tak samo niepowtarzalne, jak ludzie. Oprawa może podkreślić i uwydatnić ich naturalne piękno albo je
unicestwić.
Tworzenie biżuterii było dla Laurel czymś niezwykle fascynującym. Każdy projekt był indywidualną
odpowiedzią na nieme wyzwania stawiane jej przez szlachetne kamienie, dla których wymyślała oprawy, równie
niezwykłe i trwałe jak ich piękno.
Turkot ciężarówki skręcającej na stromy podjazd przed domem wyrwał Laurel z zamyślenia. Marszcząc brwi,
odłożyła agat i wyjrzała przez okno na parterze. Silnik samochodu dostawczego pracował na wolnych obrotach.
Kierowca podjechał pod garaż, oszczędzając Laurel wycieczki na górę do drzwi frontowych. Ale nie była
zachwycona jego pojawieniem.
- A to co, u diabła - wymamrotała pod nosem. - Nie składałam żadnych nowych zamówień. Nie oczekuję żadnych
zwrotów. Ale chyba muszę odebrać tę przesyłkę.
Wyszła z pracowni i otworzyła małe drzwi do garażu. Część mieszkalna domu znajdowała się wyżej, na tym
samym poziomie, co ulica. Nieco dziwaczny rozkład był typowy dla tutejszych domów, które na ogół
rozpoczynały swój żywot jako domki letniskowe. Kiedy jednak ceny ziemi gwałtownie skoczyły w górę,
większość z nich zaadaptowano na całoroczne rezydencje.
Laurel widziała, jak kierowca zeskoczył z ciężarówki i ruszył w kierunku drzwi garażowych. W prawej dłoni
trzymał notatnik, a pod lewym ramieniem niósł duże prostokątne pudełko, które nie sprawiało wrażenia ciężkiego,
- Cześć, Tom - powiedziała Laurel.
- Dzień dobry, panno Swann.
Tom próbował zachowywać się swobodnie, ale zbyt długo przyglądał się Laurel. Jej czarnym lśniącym włosom,
luźnemu męskiemu podkoszulkowi, zawiązanemu na supeł. Wreszcie przesunął wzrok na dżinsy, sprane i niezwy-
kle obcisłe.
Laurel nie patrzyła na Toma. Ale i tak była kobietą, która zmysłowością biła na głowę piersiaste blondynki, od
których roiło się w Kalifornii.
- Dziś są pani urodziny? - zapytał Tom.
- Nie.
- To może w tym tygodniu?
- Nie.
Uśmiechała się uprzejmie, ale nie dodała nic więcej.
Tom westchnął. Zrozumiał, że ta znajomość pozostanie ściśle służbowa. Zaczął przewracać papiery. W końcu
znalazł ten, który miała podpisać Laurel.
Czekała cierpliwie, ale wyczuła, że Tom, jak większość mężczyzn, którzy przewinęli się przez jej życie, pragnął
bardziej osobistego kontaktu. Przywykła do trzymania mężczyzn na dystans. Robiła to odruchowo.
1
Ann Maxwell RUBIN
Przez wiele lat przyglądała się, jak jej rodzice borykali się z miłością, złością, rozgoryczeniem i rozpaczą, zanim
doprowadziło ich to do rozwodu. Dlatego uznała, że wieczne mogą być tylko brylanty, bo związki między dwoj-
giem ludzi z pewnością nie. A skoro tak, nie warto dla nich cierpieć.
- To chyba pani szczęśliwy dzień - powiedział Tom. - Ktoś przesyła pani wspaniały prezent.
Laurel tylko coś mruknęła. Tak jak większość projektantów biżuterii, przesyłała swoje prace w zwykły sposób.
Pakowała wyroby ze złota i drogocennych kamieni w pudełka, owijała je szarym papierem i taśmą klejącą.
Ostatnio otrzymała paczkę ze złotem od pewnego ormiańskiego handlarza metalami szlachetnymi i w tej chwili
nie czekała na żadną przesyłkę.
- Proszę bardzo - powiedział Tom.
Laurel chwyciła pudełko w obie dłonie. Pięć kilogramów. Może odrobinę więcej, ale z pewnością nie mniej.
- Może pomóc? - spytał Tom.
- Nie, dziękuję. Radzę sobie z dużo cięższymi przedmiotami na co dzień.
Spojrzała na nalepkę z adresem. Miała nadzieję, że nie są to nie sprzedane wyroby od jednego z jej klientów z
Seattle czy z San Francisco. Reputacja zawodowa Laurel wciąż rosła, klientela była coraz znakomitsza, ale zawsze
musiała liczyć się z takim ryzykiem.
List przewozowy nie zawierał jednak adresu zwrotnego.
- Niech to szlag! Mam nadzieję, że nie będę musiała tego odsyłać.
- Dlaczego?
- Bo brakuje adresu zwrotnego. Możesz mi powiedzieć, skąd to przyszło?
Tom z zapałem pochylił się nad paczką, zadowolony, że może przedłużyć rozmowę. Sprawdził dokładnie list
przewozowy przyklejony do paczki i upewnił się, że Laurel ma rację. Burknął coś na temat zatrudniania na pół
etatu osób, których zakres obowiązków znacznie przekracza obowiązującą normę.
- Proszę chwilkę zaczekać.
Wrócił do ciężarówki i chwycił leżący na desce rozdzielczej skaner rozszyfrowujący kody kreskowe i odczytał
kod przylepiony do paczki.
- No, no - powiedział.
- Coś nie tak?
- List przewozowy jest krajowy, ale kod podaje numer międzynarodowej przesyłki. Wysłano ją z daleka. Zna
pani kogoś w Tokio?
- Nikogo.
Odpowiedź była błyskawiczna, ale nieprawdziwa. Ostatni list od ojca przyszedł właśnie z Tokio, ale Laurel z
nikim nie rozmawiała o Jamiem Swannie. Zawsze była małomówna. Poza tym już w dzieciństwie wpojono jej, że
nikt, nawet matka, nie wie, gdzie podziewa się Jamie Swann. Wszelkie pytania dotyczące ojca były zawsze
ignorowane, przemilczane lub zbywane banalnymi kłamstwami. Kiedy ciekawski stawał się nachalny, matka
wykręcała pewien zastrzeżony numer i w ten sposób ukręcała łeb sprawie.
- Paczka musiała przejść przez odprawę celną - powiedział powoli Tom. - Wczoraj wysłano ją z
międzynarodowego lotniska w Los Angeles.
Laurel jeszcze raz pogrzebała w pamięci, ale nie przypominała sobie, żeby zamawiała coś zagranicą.
W milczeniu zastanawiała się, czy przypadkiem ojciec znowu nie jest w drodze do jej domu i niebawem tu
wpadnie, żeby jeszcze raz wywrócić jej życie do góry nogami, wykorzystując swój czar i posępne spojrzenie.
Czasem rozmyślała, co robi ojciec podczas długich nieobecności. Ale na ogół cieszyła się, że nie ma o tym bladego
pojęcia.
- Dziękuję - powiedziała do kierowcy. - Jestem pewna, że w środku jest jakiś list.
- Jeśli nie, proszę do mnie zadzwonić.
- Mhm - odpowiedziała.
Uśmiechnęła się zdawkowo i wróciła do domu. Drzwi wejściowe zatrzasnęła ramieniem. Znów spojrzała na
paczkę.
Nic się nie zmieniło. Nadal była to tylko zwykła przesyłka bez adresu zwrotnego.
Nagle przyszło jej do głowy rozwiązanie: to musi być urna z prochami matki. Na tę myśl całe ciało Laurel
pokryło się gęsią skórką.
Szybko pobiegła do pracowni. Pracowała właśnie nad dużą elegancką broszą z giętych złotych pręcików dla żony
klienta, choć podejrzewała, że klejnot naprawdę trafi do jego kochanki. To jeszcze jeden powód, dla którego nie
chciała mieć do czynienia z mężczyznami. Nie można było im ufać, nawet jeśli ciągle nie wyjeżdżali.
Zdjęła ze stołu jubilerskie narzędzia, żeby zrobić miejsce dla tajemniczej przesyłki. Zerwała taśmę klejącą
nożem. A kiedy zdarła kolejne warstwy tektury i folię zabezpieczającą, jej oczom ukazała się drewniana szkatułka.
To nie był zwyczajne pudełko na przesyłki.
- Co u diabła?
Szkatułka okazała się prawdziwym dziełem sztuki. Była wykonana z bardzo jasnego drewna i grubo lakierowana.
Piękne słoje nie przypominały Laurel niczego, co do tej pory widziała.
2
- To chyba brzoza - mruknęła. - Wielki Boże, wygląda prawie jak kość słoniowa. Coś mi to przypomina. Chyba
widziałam coś podobnego w muzeum.
Ale nie była pewna.
Z bliska przyjrzała się konstrukcji szkatułki. Rogi były połączone na ukos i dodatkowo wzmocnione. Wzdłuż
dłuższego boku dostrzegła łączenie, de umiejscowienie zamknięcia dowodziło, że całość powinna stać pionowo.
Ustawiła szkatułkę prawidłowo i otworzyła ją. Przednia ścianka rozdzieliła się na dwie części i rozsunęła jak
drzwiczki precyzyjnie wykonanej gablotki.
- Mój... Boże.
Laurel zamrugała kilka razy, potrząsnęła głową i znów zamrugała.
Jej oczom ukazało się istne dzieło sztuki, szczyt jubilerskiego kunsztu.
Zaskoczona uśmiechnęła się mimo woli na widok niewyobrażalnego piękna. Jajo stało na jasnokremowej satynie
kontrastującej ze szkarłatnym lakierem, który częściowo je pokrywał. Klejnot wysadzany był szlachetnymi ka-
mieniami, otoczonymi delikatną złotą siateczką, która idealnie przylegała do jego kształtu.
Arcydzieło było wielkości strusiego jaja i tak kunsztownie wykonane, że Laurel nie mogła uwierzyć w jego
prawdziwość. Zdumiona dotknęła go opuszkami palców, tak jak przed chwilą agatu. Tak jak agat, jajo było
chłodne i jak najbardziej rzeczywiste.
Przez chwilę Laurel wlepiała pełen szacunku i uwielbienia wzrok w to nieziemskie cudo. W końcu rozsądek
wziął górę. Musi dokładnie obejrzeć szkatułkę.
Pochyliła się i powąchała ją. Nie wyczuła nawet wspomnienia po zapachu drewna czy kleju, które mogłyby
świadczyć o tym, że wykonano je niedawno w jednej z tysięcy bezimiennych azjatyckich fabryczek, gdzie ludzie
pracowali prawie za darmo. Im dłużej przyglądała się szkatułce, tym bardziej utwierdzała się w tym, że jej
wykonanie wymagało niemal tyle samo pracy i kunsztu, co jaja.
Wiedziała, że artysta chciał zaskoczyć i wprawić w zachwyt każdego, kto zetknie się z jego dziełem. Jako
projektantka, zdawała sobie sprawę, że prawdziwe dzieło sztuki zdobniczej to coś więcej niż garstka błyszczących,
drogocennych kamieni połączonych złotem. Prawdziwe dzieło sztuki powinno zapierać dech w piersi swoim
pięknem.
Uznała, że jajo jest wręcz nieprawdopodobne. Patrząc na nie, miała wrażenie, że doskonałością przewyższa
wszystko, co do tej pory widziała. Zastanawiała się, ilu ludzi przed nią miało okazję je oglądać i jak długo
ukrywano je w prywatnych zbiorach.
- To nie może być to, o czym myślę. On nigdy nie zrobił czegoś takiego.
Pochyliła się nad jajem, by przyjrzeć mu się dokładniej. Siateczka ze złota była perfekcyjna. Jeśli projekt lub
wykonanie miało jakieś niedociągnięcia, nie mogła ich dostrzec bez szkła powiększającego. Szkarłatna emalia
pokrywała skorupkę z perfekcją, na jaką pozwalała ludzka ręka. Drobne kamienie dobrane z niezwykłą precyzją
zadziwiały taką przejrzystością i czystością, że można było zwątpić w ich autentyczność.
Odruchowo sięgnęła po jubilerską lupę. Obejrzała dokładnie kamień po kamieniu przez dziesięciokrotnie
powiększające szkło. Kilka drobnych rysek i pyłków, niewidocznych gołym okiem, stanowiło dowód, że musiała
stworzyć je natura.
Pod lupą odkryła coś jeszcze. Nieregularne szlify musiały powstać przed erą komputerów. W dzisiejszych
czasach kamienie obrabiano elektronicznie. Były idealne, ale chyba właśnie dlatego nie podobały się Laurel
- Fabergé ! - wyszeptała. - To musi być jego dzieło.
Nie mogła uwierzyć, że to szkarłatne jajo stworzono w pracowni największego jubilera Europy.
Ale to może być falsyfikat.
Zmarszczyła brwi i raz jeszcze obejrzała jajo. Wyprostowała się, westchnęła i odłożyła lupę. Nawet jeśli to
falsyfikat, jest tak dobry, że można go uznać za osobne, niezależne dzieło.
Jeszcze raz zerknęła na list przewozowy, na którym widniało jej imię i nazwisko. Zadrżała.
Zdarzało się, że Swann przesyłał jej kamyki z różnych stron świata. Drobiazgi na odczepnego, żeby zagłuszyć
ojcowskie sumienie. Nawet gdyby zsumowała ich łączną wartość, nie stanowiłyby jednej tysięcznej wartości jaja.
- Jest warte co najmniej milion dolarów - wymamrotała. - Może nawet dużo więcej, gdyby udało się ustalić
autentyczność i legalnie je sprzedać. - Ale Laurel nie była naiwna. Wiedziała, że takiego skarbu nie sprzedaje się
na wolnym rynku jak mięsa na targu.
Jamie Swann też nie był naiwny.
- Tato, gdzie do diabła jesteś, kiedy cię potrzebuję?
Echo powtórzyło jej słowa w pustym pokoju, skrzywiła się.
Głupie pytanie. Jesteś tam gdzie zawsze, kiedy cię potrzebuję, czyli gdzie indziej.
Zastanawiała się, dlaczego ojciec wysłał jej prezent wart milion dolarów bez jednego słowa i bez adresu
zwrotnego. Im dłużej myślała, tym bardziej była pewna, że gdzieś w odległej części kuli ziemskiej Jamie Swann
miał poważne problemy.
A teraz miała je także ona.
3
2
K iedy pager przy pasku zaczął brzęczeć, Cruz Rowan siedział w dziurze wielkości świeżo wykopanego grobu.
Pracował bardzo ciężko, wyrzucając gruz spod skały.
Pager wciąż dzwonił.
Cruz zaklął, wyłączył pager i kopał dalej. Jedyną osobą, która znała numer pagera była jego szefowa, Cassandra
Redpath. Nie miał ochoty teraz z nią rozmawiać. Był zajęty czymś innym.
Spory kilof w jego rękach wyglądał, jakby nic nie ważył. Ilekroć uderzał nim w skałę, grudy ziemi i odłamki
kamieni strzelały mu prosto w twarz. Nie zwracał na to uwagi. Drobne niedogodności nie miały żadnego
znaczenia. Nic nie mogło go odwieść od zbadania szczeliny. Chciał się dowiedzieć, czy pęknięcie nastąpiło rok, sto
lat czy całe wieki temu.
Po kilkudziesięciu uderzeniach zrobił sobie krótką przerwę. Ręcznikiem otarł pot z czoła. Jego krótkie ciemne
włosy, mokre od potu, wydawały się prawie czarne. Był nagi do pasa, jego plecy połyskiwały wilgocią. Kiedy zno-
wu podjął pracę, słońce grzało jego opalone barki jak rozżarzona lampa. Nie był specjalnie wysoki, miał niecałe
metr osiemdziesiąt. Za to mógł się poszczycić mocną budową ciała.
Po jakimś czasie odłożył kilof, przeciągnął się, otarł pot spływający do oczu i sięgnął po leżącą obok łopatę.
Swobodnymi ruchami, zdradzającymi ogromną siłę, zabrał się do usuwania odłamków skał.
Nie zwracał uwagi na upał, tumany piasku ani na ból ramion. Nauczył się rezygnować z wygody na rzecz
odkrywania prawdy naukowej, prawdy o oszustach i przestępcach, których ścigał.
Mimo koszmarnego upału, bólu pleców i ramion, mimo opornej skały, Cruz nieprzerwanie machał kilofem,
usiłując odkryć choć fragment geologicznej prawdy o szczelinie, która była już stara na długo przed jego
przyjściem na świat.
Cieszył go każdy kolejny krok. Szczeliny w ziemi fascynowały go tak samo jak rysy na ludzkich duszach. Teraz
próbował się dostać w głąb drobnego uskoku długości kilkudziesięciu centymetrów, który widział w kamiennej
skale. Potem zamierzał usunąć skalne odłamki.
Szczelina intrygowała Cruza, bo pojawiła się nie tam, gdzie powinna. Drugą stronę tej bezimiennej doliny,
położonej na południowy zachód od morza Salton, przecinało całe mnóstwo pęknięć. Wszystkie były
odgałęzieniami słynnej szczeliny San Andreas.
Ale ta, nad którą Cruz wyciskał z siebie siódme poty, nie miała z nimi nic wspólnego. Znalazł ją w wysuszonym
słońcem kanionie, który przecinał podnóże gór Santa Rosa i znajdował się w odległości kilku mil od San Andreas.
Małe, ledwie widoczne pęknięcie świadczyło o nowej aktywności pod nabrzmiałą skorupą Ziemi. Cruz zareagował
na odkrycie jak pies, któremu rzucono świeżą kość. Pasjonował się znajdowaniem nowych śladów aktywności
sejsmicznej. Uważał, że jeśli poświęci się temu dość czasu, wysiłku fizycznego i umysłowego, można zgłębić
tajemnicę każdej szczeliny. Nie da się tego samego powiedzieć o ludziach, w szczególności o kobietach.
Pustynna rzeczywistość diametralnie różniła się od świata, w którym przebywał na co dzień. Nie było tu zegarów
i wyścigu z czasem. O życiu nie decydowały ułamki sekund, w których trzeba było zdecydować, czy zabić i prze -
żyć, czy zginąć samemu. Tutaj nie prześladowały go odrażające i obłudne typy z prasy.
Na pustyni nie było gazet. Czasem pojawiały się anonimowe ślady na piasku błyskawicznie zasypywane przez
wiatr. Nikt nie sprzedawał tu reklam i nie zmuszał go do komentowania kolejnych aktów przemocy. Ci, którzy
przeżyli, zostawiali ślady, ci którym się nie udało, własne kości. Taka była pustynia.
Jedyny znak orientacyjny stanowiły cienie, które w miarę jak zbliżało się południe, stawały się coraz krótsze, a
gdy nadchodził wieczór równie leniwie się wydłużały. Nocą na całym terytorium królowała ciemność.
Cruz uwielbiał noc podobnie jak palące słońce. Uwielbiał stać na pustyni i chłonąć jej ciszę. Wspaniale było
poczuć czasami wewnętrzny spokój. Tylko dzięki pustyni nie zwariował, kiedy wszyscy, którym ufał i na których
liczył, rzucili się na niego jak wściekłe psy. W końcu zaczął nienawidzić siebie niemal tak jak oni,
Długo balansował na krawędzi. Nadal bywały chwile, kiedy zastanawiał się, czy to wszystko ma już poza sobą, a
jeśli tak, czy warto było zapłacić taką wysoką cenę.
Zdarzało się, że pędził na pustynię i wsłuchiwał się w ciszę tak długo, aż przeszłość, teraźniejszość i przyszłość
przestawały istnieć. Dla Cruza pustynia była błogosławieństwem zesłanym przez samego Boga.
Pager przy pasku znów zaczął brzęczeć.
- Cholera!
Wbił łopatę w stertę gruzu i wyłączył pager. Wydostał się z dołu i zaczął przygotowywać do powrotnej drogi.
Cassandra Redpath nie była głupia ani kapryśna. Jeśli Cruz dał jej wyraźnie do zrozumienia, że nie życzy sobie,
aby mu przeszkadzano, a akurat wydarzyło się coś ważnego, dzwoniła raz. Jeżeli nie zareagował, akceptowała to.
Dwie próby oznaczały sytuację wyjątkową. Pośpiesznie narzucił koszulkę w kolorze khaki.
Kiedy będzie miał czas, wróci tutaj, szczelina na niego poczeka. Ta myśl pomogła mu odzyskać spokój.
Błyszczący odrzutowiec Grumman Gulfstream zmierzający w kierunku Karroo przeleciał mu nad głową. W
Karroo był jedyny pas startowy w okolicy. Miał tysiąc osiemset metrów długości. Należał do Risk Limited,
prywatnej agencji detektywistycznej, której właścicielką była Cassandra Redpath.
Nietypowy kształt kadłuba odrzutowca zdradził Cruzowi, że to samolot Risk Limited. Wszystko jasne. Nowy
klient zaraz będzie na miejscu. Pewnie dlatego Cassandra wzywała go dwukrotnie.
4
Jeszcze raz z żalem popatrzył na swoją skalną szczelinę i wyjął butelkę wody z brezentowej torby. Napił się,
przetarł twarz i klatkę piersiową wodą. Od razu poczuł się lepiej.
Pozbierał rzeczy, ale zostawił kilof i łopatę. Nigdy nie odkrył śladów cudzej obecności w tym opuszczonym,
wyludnionym kanionie. Jeśli ktoś się tu pojawi i zechce skorzystać z kilofa czy łopaty, bardzo proszę. Zdarzało się,
że drobniejsze rzeczy decydowały o życiu i śmierci. Cruz napatrzył się na śmierć w swoim życiu.
Wdrapał się na zdezelowany trójkołowy motocykl i zapalił silnik. Kiedy pokonał skaliste dno kanionu, docisnął
gaz i ruszył w dół zbocza z prędkością sześćdziesięciu pięciu kilometrów na godzinę. Zastanawiał się, co się stało.
Możliwości były praktycznie nieograniczone. Ostatnio kiedy Cassandra wzywała go dwukrotnie, chodziło o
negocjacje z porywaczami syna pewnego włoskiego biznesmena. Chłopak wyszedł z tego cało. Na pamiątkę
wydarzenia zostały mu tylko ślady od sznura na nadgarstkach. Cruz nie miał tyle szczęścia. Wykaraskał się i już
nie kulał, ale przy każdej zmianie pogody rwało go kolano.
Podjeżdżając na miejsce, zahamował gwałtownie, wzbijając w górę tuman kurzu i żwiru. Cassandra czekała na
niego w cieniu ramady. Wybudowała ją własnymi rękami. Ramada miała konstrukcję otwartą ze wszystkich stron,
która zapewniała stały przewiew. Kryła ją strzecha, dająca zbawiony cień.
Cassandra Redpath była niezwykłą kobietą. Ramada zaintrygowała ją do tego stopnia, że napisała krótką
monografię na temat tej nazwy. Dowodziła w niej, że Indianie Sobba przejęli nazwę od hiszpańskiego słowa
ramada. W hiszpańskim pojawiło się ono jako zapożyczenie z arabskiego ramadan, czyli miesiąc upałów.
Hiszpanie przejęli słowo od Maurów, a następnie przemierzyli pół świata, żeby nazwać nim prehistoryczną
budowlę indiańską, która była miejscem obrzędów, ale okazała się również bardzo praktycznym wynalazkiem.
Cassandra ubóstwiała takie zaskakujące odkrycia. Umacniały ją w przekonaniu, że rodzaj ludzki stanowi jedność
dzięki językowi i wspólnym potrzebom, mimo że dzielą go polityka i chciwość.
- Co się stało? - spytał Cruz, wchodząc w obręb postrzępionego cienia ramady.
Cassandra zmrużyła oczy. Była szczupłą, opaloną kobietą w bawełnianych spodniach i podkoszulku, o zielonych
oczach i krótkich, rudych włosach, gdzieniegdzie przeplatanych srebrem. Cassandra Redpath przekroczyła
pięćdziesiątkę, a może nawet sześćdziesiątkę. Cruz nigdy nie był pewien, ale nie interesowało go to aż tak, żeby
pytać.
Wiedział, że zaczynała karierę jako wykładowca historii. Specjalizowała się w życiu codziennym i obyczajach
innych epok. Dzięki temu odkryła schematy rządzące współczesnym światem. W rezultacie przez trzydzieści lat
zajmowała się analizą, a następnie została jednym z szefów CIA. Po odejściu z CIA mianowano ją ambasadorem
Stanów Zjednoczonych przy ONZ. Po zakończeniu czteroletniej kadencji założyła Risk Limited.
- Zasłaniasz mi widok. Gdybyś się odsunął, mogłabym zobaczyć, co się stało - powiedziała.
Cruz przesunął się i obejrzał. Upał sprawiał, że asfaltowy pas startowy, na którym czekał firmowy mercedes
lekko falował przed oczami. Samolot wyglądał jak chimera z teatru grozy. Drzwi samolotu otworzyły się.
Wysunięto schody.
W drzwiach pojawiła się jakaś postać. Zawahała się przez moment.
Cassandra się uśmiechnęła.
- Pustynia Mojave przeraża niektórych ludzi - mruknęła pod nosem.
- I bardzo dobrze - skwitował Cruz. - Tych, którzy tu są i tak jest zbyt wielu.
Cassandra przemilczała ten komentarz.
Przybysz zszedł po schodach na rozgrzany asfalt. Dwa kroki za nim, jak dobrze wytresowany pies albo
niewolnik, szedł inny mężczyzna. Był wyższy i ubrany na czarno. Nawet z tej odległości dało się zauważyć, że jest
silny i trochę się garbi.
Cruz nie wiedział, kto wystąpił w roli komitetu powitalnego w imieniu Cassandry Redpath, dopóki nie zbliżył się
do samolotu. Zobaczył potężnego sierżanta-majora Ranulpha Gillespiego, byłego operatora i instruktora Dwu-
dziestego Drugiego Pułku Sił Powietrznych armii brytyjskiej, zawodowego żołnierza i jednego z najlepszych
antyterrorystów na świecie.
Sierżant-major posadził pasażerów na tylnym siedzeniu mercedesa, usiadł za kierownicą i powoli ruszył wzdłuż
rozedrganego pasa startowego w kierunku siedziby głównej Karroo.
Cassandra mruknęła z satysfakcją jak kocica i odwróciła się do Cruza. Zadowolenie znikło z jej twarzy. W
brudnych dżinsach i pociemniałym od potu podkoszulku Cruz wyglądał jak górnik, który właśnie zszedł ze zmiany.
Nie przypominał wykształconego i gruntownie przeszkolonego zawodowca, którym był w rzeczywistości. Włosy
miał przykurzone, nie golił się od kilku dni i na pewno potrzebował kąpieli. Zmrużone bladoniebieskie oczy
ostrzegały, że nie jest w najlepszym nastroju.
Podobnie jak Cassandra.
Cruz zauważył, że zaciska wargi. Wiedział, co ją rozzłościło. Redpath wymagała od swoich pracowników
schludności. A Cruz nie spełnił jej oczekiwań.
- Nie jestem na służbie - skwitował. - Zapomniałaś?
- Szkoda, że nie zadzwoniłam po Carsona Walkera.
- Skoro chciałaś najlepszego, musisz pogodzić się z moim wyglądem. Nasz klient też.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin