McCall Smith Alexander - Kobiec.pdf

(619 KB) Pobierz
McCall Smith Alexander - Kobiec
ALEXANDER MCCALL SMITH
MMA RAMOTSWE I ŁZY
ŻYRAFY
Przełożył: Tomasz Bieroń
 
Książkę tę dedykuję Richardowi Latchamowi
ROZDZIAŁ PIERWSZY
DOM PANA J.L.B. MATEKONIEGO
Pan J.L.B. Matekoni, właściciel warsztatu samochodowego Tlokweng Road
Speedy Motors, nie mógł uwierzyć, że mma Ramotswe, założycielka kwitnącej
Kobiecej Agencji Detektywistycznej Nr l, zgodziła się wyjść za niego. Poprosił ją o
rękę po raz drugi. Za pierwszym podejściem, które wymagało od niego ogromnej
odwagi, dała mu kosza - aczkolwiek delikatnie i nie bez żalu. Uznał wtedy, że mma
 
Ramotswe już nigdy nie wyjdzie ponownie za mąż, że jej krótkie i katastrofalne
małżeństwo z Note Mokotim, trębaczem i wielkim miłośnikiem jazzu, zrodziło w niej
przekonanie, iż małżeństwo niesie ze sobą wyłącznie smutek i cierpienie. Poza tym
była samodzielną kobietą, prowadziła interes i miała wygodny dom przy Zebra Drive.
Po cóż taka kobieta miałaby wiązać się sakramentalnie z mężczyzną, skoro po złożeniu
ślubów i wprowadzeniu się do jej domu mężczyzna ten mógłby się okazać trudny do
okiełznania? Gdyby on był na miejscu mmy Ramotswe, przypuszczalnie odrzuciłby
oświadczyny nawet człowieka tak rozsądnego i szacownego jak pan J.L.B. Matekoni.
Aż tu nagle, w ten po kantowsku niepochwytny zmysłami wieczór, gdy
siedzieli razem na werandzie jej domu po tym, jak on przez całe popołudnie naprawiał
jej furgonetkę, powiedziała „tak”. Odpowiedzi tej udzieliła w sposób tak prosty i
serdeczny, że pan J.L.B. Matekoni utwierdził się w przekonaniu, iż ma do czynienia z
jedną z najlepszych kobiet w Botswanie. Tego wieczoru, po powrocie do swojego
domu w pobliżu starego lotniska, rozmyślał o tym, jak bardzo mu w życiu sprzyja
szczęście. Oto człowiek po czterdziestce, który przed laty po krótkim małżeństwie
został wdowcem, teraz ma się żenić z kobietą podziwianą nad wszystkie inne. Taki
bezmiar szczęścia był prawie niewyobrażalny, toteż pan J.L.B. Matekoni zastanawiał
się, czy nie czeka go nagłe przebudzenie z rozkosznego snu, do którego najwyraźniej
zawędrował.
A jednak była to najszczersza prawda. Następnego ranka, kiedy włączył stojące
przy łóżku radio i usłyszał znajomą symfonię krowich dzwonków, którą Radio
Botswana poprzedzało swoją poranną audycję, zdał sobie sprawę, że to się
rzeczywiście wydarzyło i jeśli mma Ramotswe nie zmieniła zdania, był z nią zaręczony.
Spojrzał na zegarek. Minęła szósta, pierwsze promienie słońca oświetlały
akację za oknem jego sypialni. Powietrze wkrótce wypełni piękny, zaostrzający apetyt
zapach dymu porannych ognisk, rozlegną się głosy ludzi przemierzających labirynt
ścieżek wokół jego domu, okrzyki dzieci idących do szkoły. Zaspani mężczyźni pójdą
do pracy w mieście, kobiety będą się nawzajem nawoływały. Afryka się budzi i
rozpoczyna się nowy dzień. Mieszkańcy Gaborone wstają wcześnie, ale pan J.L.B.
Matekoni postanowił zaczekać około godziny z telefonem do mmy Ramotswe, żeby
miała czas wstać i wypić poranną filiżankę herbaty Rooibos. Wiedział, że po wypiciu
herbaty mma Ramotswe lubi posiedzieć pół godzinki na zewnątrz i poobserwować
urzędujące na jej trawniku ptaki. Czarno - białe dudki dziobią owady jak nakręcane
zabawki, a paradujące dumnie gołąbki czarnogardłe stale uprawiają miłosne gruchania.
 
Mma Ramotswe lubiła ptaki. Gdyby była zainteresowana, to może kupiłby jej
ptaszarnię. Mogliby hodować gołębie, a nawet, jak niektórzy, coś większego, na
przykład myszołowy, chociaż nie miał jasności, co zrobiliby z myszołowami, gdyby już
je odchowali. Oczywiście myszołowy polują na węże, co mogłoby być pożyteczne, ale
do przeganiania węży z podwórza równie dobrze nadaje się pies.
Kiedy pan J.L.B. Matekoni był jeszcze chłopcem w Molepolole, miał psa, który
wyrósł na legendarnego łapacza węży. Było to chude brązowe stworzenie z paroma
białymi łatami i urwanym ogonem. Znalazł je, porzucone i zagłodzone prawie na
śmierć, na skraju wioski i zabrał do domu, w którym mieszkał z babcią. Babcia nie
chciała marnować jedzenia dla zwierzęcia, z którego - jak się wydawało - nie było
żadnego pożytku. Wnuk zdołał ją jednak przekonać i pies został. W ciągu kilku
tygodni dowiódł, że może się na coś przydać, zabijając trzy węże na podwórzu i
jednego w grządce melonów sąsiada. Od tej pory cieszył się renomą pogromcy węży i
jeśli ktokolwiek miał problemy z tymi gadami, sprowadzał pana J.L.B. Matekoniego i
jego psa.
Pies był nieprawdopodobnie szybki. Widząc, jak nadbiega, węże chyba
wyczuwały, że są w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Z nastroszoną sierścią i
pałającym z przejęcia wzrokiem pies zbliżał się do węża osobliwym cwałem -
wyglądało to tak, jakby biegł na czubkach łap. Znalazłszy się o kilka kroków od ofiary,
warczał basowo i wąż odbierał drgania przenoszone przez ziemię. Zdezorientowany
gad zaczynał uciekać i w tym momencie pies rzucał się na niego i wbijał kły tuż za
łbem. W ten sposób przetrącał wężowi grzbiet i było po walce.
Pan J.L.B. Matekoni miał świadomość, że psy polujące na węże nie dożywają
sędziwego wieku. W siódmym, ósmym roku życia ich reakcje ulegają spowolnieniu i
szansę przechylają się na stronę węża. Pies pana J.L.B. Matekoniego w końcu padł
ofiarą kobry paskowanej - zdechł kilka minut po ukąszeniu. Żaden pies nie mógł go
zastąpić, ale teraz... To była jedna z możliwości, jakie się otwierały. Mogli kupić psa i
wspólnie nadać mu imię. Pan J.L.B. Matekoni zamierzał nawet zasugerować, żeby
mma Ramotswe wybrała zarówno psa, jak i imię, ponieważ bardzo zależało mu na
tym, aby nie nabrała przekonania, że on chce o wszystkim sam decydować. Wręcz
przeciwnie - najchętniej podejmowałby jak najmniej decyzji. Mma Ramotswe była
kobietą bardzo zaradną i z całą pewnością zawiadywałaby ich wspólnym życiem ku
obopólnemu zadowoleniu, pod warunkiem że nie próbowałaby wciągnąć pana J.L.B.
Matekoniego w sprawy detektywistyczne. Nie o to mu chodziło. Ona była
 
detektywem, a on mechanikiem i chciał, żeby tak pozostało.
Zadzwonił parę minut przed siódmą. Mma Ramotswe sprawiała wrażenie
ucieszonej i spytała, czy dobrze spał, co w języku setswana jest tradycyjnym zwrotem
grzecznościowym.
- Spałem bardzo dobrze - odparł pan J.L.B. Matekoni - i całą noc śniłem o tej
mądrej i pięknej kobiecie, która zgodziła się za mnie wyjść.
Urwał. Jeśli zamierzała go poinformować, że się rozmyśliła, to teraz był po
temu odpowiedni moment. Mma Ramotswe zaśmiała się.
- Nigdy nie pamiętam, co mi się śniło. Ale gdybym pamiętała, to na pewno
byłby to sen o tym pierwszorzędnym mechaniku, który kiedyś zostanie moim mężem.
Pan J.L.B. Matekoni uśmiechnął się z ulgą. Nie odmieniło się jej, nadal byli
zaręczeni.
- Musimy iść dzisiaj na obiad do hotelu President, żeby uczcić to ważne
wydarzenie - powiedział.
Mma Ramotswe przystała na tę propozycję. Powiedziała, że będzie gotowa o
dwunastej, a później, jeśli jemu by to odpowiadało, chętnie obejrzałaby jego dom.
Dysponowali teraz dwoma domami i musieli wybrać jeden z nich. Jej dom przy Zebra
Drive miał wiele zalet, ale znajdował się dosyć blisko centrum, a wiele przemawiało za
tym, żeby mieszkać trochę dalej. Jego dom, opodal starego lotniska, miał większy
ogród i stał w spokojniejszej okolicy, ale czy w pobliżu nie było więzienia i
zarośniętego cmentarza? Istotny czynnik. Gdyby z jakiegoś powodu mma Ramotswe
musiała sama spędzić w domu noc, bliskość cmentarza by ją deprymowała. Nie była
wprawdzie zabobonna, wyznawała ortodoksyjną teologię, w której nie było miejsca na
upiory i tym podobne, ale...
Mma Ramotswe uważała, że istnieje Bóg, Modimo, który mieszka gdzieś w
niebie, mniej więcej nad Afryką. Bóg jest niezmiernie wyrozumiały, zwłaszcza wobec
takich ludzi jak ona, ale lekceważenie i łamanie jego reguł, którego dopuszcza się
wiele osób, oznacza dopraszanie się o karę. Dobrych ludzi, takich jak ojciec mmy
Ramotswe, Obed, po śmierci Bóg bez wątpienia wita z otwartymi ramionami. Los
innych był dla mmy Ramotswe niejasny, ale sądziła, że są zsyłani w jakieś straszne
miejsce - może trochę przypominające Nigerię - i kiedy wyznają swoje winy, Bóg im
wybacza.
Bóg był dla niej dobry. Obdarował ją szczęśliwym dzieciństwem, nawet jeśli
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin