Kava Alex - Maggie O'Dell 05 - Zło konieczne.pdf

(1370 KB) Pobierz
Microsoft Word - Kava Alex - Maggie O'Dell 05 - Zło konieczne.doc
Alex Kava
Zło Konieczne
(A Necesary Evil)
Przełożyła Katarzyna Ciążyńska
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Piątek, 2 lipca
Lotnisko Eppley
Omaha, Nebraska.
Wielebny William O’Sullivan był przekonany, że nikt go nie
rozpoznał. Skąd więc te krople potu na jego czole? Nie przeszedł
jeszcze przez kontrolę bezpieczeństwa, postanowił z tym zaczekać, aż
zbliży się godzina odlotu, na wypadek, gdyby jednak ktoś go poznał.
Siedząc z tej strony hali, mógł udawać, że na kogoś czeka i wcale nie
wybiera się w drogę.
Wiercił się na plastikowym krześle, przyciskając do piersi
skórzaną aktówkę. Robił to tak mocno, że mało brakowało, a
zgniótłby sobie żebra; i znowu poczuł ten ból, który mógłby uznać za
zgagę i zlekceważyć. Zresztą to była przecież zgaga, nic innego. Nie
przywykł do tak obfitego lunchu. Wiedział jednak, że podczas lotu do
Nowego Jorku, a później do Rzymu, podadzą mu byle jaki posiłek,
który przyniósłby jego nadzwyczaj wrażliwemu żołądkowi o wiele
więcej szkody niż klops i ziemniaczana papka, które zostały Sophii z
poprzedniego dnia.
Tak, to przez te resztki z obiadu rozbolał go żołądek, powiedział
sobie, rozglądając się po zatłoczonej hali lotniska w poszukiwaniu
toalety. Kiedy już ją znalazł, nie ruszył się z miejsca, tylko najpierw
dokładnie wszystko obejrzał. Przesunął na czoło okulary w
drucianych oprawkach, kciukiem i palcem wskazującym przetarł
zmęczone oczy, a następnie znowu zlustrował teren.
Wykluczył najkrótszą drogę, bo chciał uniknąć spotkania z
czarnoskórą kobietą, która wręczała „materiały do czytania” – jak to
nazwała na własny użytek – każdemu, kto był zbyt grzeczny, żeby jej
odmówić.
Włosy kobiety zdobiły barwne koraliki. Wystroiła się w swoją
zapewne najlepszą suknię w purpurowe ciapki, która dodawała jej
centymetrów w biodrach. Za to jej buty były całkiem w porządku.
Mówiła niskim łagodnym głosem, a kiedy pytała: „Czy mogę panu
zaproponować materiały do czytania?”, brzmiało to niemal jak
piosenka. Każdego też, włączając w to tych, którzy w odpowiedzi
niecierpliwie burczeli pod nosem i odchodzili w pośpiechu,
pozdrawiała śpiewnym zwrotem: „Życzę bardzo miłego dnia”.
Wielebny O’Sullivan zgadywał bez trudu, co kobieta miała do
zaproponowania. Przypuszczał, że była jedną z owych nawiedzonych
misjonarek. Czy poczułaby, że coś ich łączy, gdyby minął ją z bliska?
Oboje byli kaznodziejami, głosili słowo Boże. Ona w praktycznym
obuwiu, on z teczką pełną tajemnic.
Lepiej jej unikać, pomyślał.
Spojrzał w stronę lady z pączkami. Długa kolejka wygłodniałych
zombi cierpliwie stała po nową porcję energii, niczym narkomani,
którzy muszą wstrzyknąć sobie jeszcze jedną dawkę przed odlotem.
Na prawo znajdowało się wejście do księgarni. O’Sullivan poczuł na
sobie wzrok młodego mężczyzny w czapce bejsbolówce i szybko
odwrócił głowę. Czy tamten go rozpoznał? Pomimo cywilnego
sportowego ubrania?
Poczuł ucisk w żołądku i wbił wzrok w buty. Bawełniana
koszulka polo, prezent od siostry, przykleiła mu się do pleców. Z
głośników płynęło powtarzane w kółko przypomnienie, żeby
pasażerowie nie zostawiali bagażu bez opieki. Przycisnął mocniej
teczkę, dłonie miał śliskie od potu. Jak mógł się łudzić, że zdoła
wyjechać, nie zwracając na siebie uwagi? Że tak po prostu wsiądzie
na pokład samolotu i będzie wolny, rozgrzeszony ze wszystkich
swoich występków.
Kiedy jednak wielebny O’Sullivan odważył się znów podnieść
wzrok, młody mężczyzna zniknął. Podróżni śpieszyli przed siebie w
skupieniu. Nawet ta czarnoskóra kobieta, która nadal pozdrawiała
przechodzących obok niej ludzi i życzyła im dobrego dnia, zdawała
się kompletnie nieświadoma jego obecności.
Paranoja. Po prostu dopadła go paranoja. Trzydzieści siedem lat
oddania Kościołowi i co z tego ma? Oskarżenia i wytykanie palcami,
a zasłużył na najwyższy szacunek i wdzięczność. Kiedy usiłował
wyjaśnić siostrze swoją trudną sytuację, wpadł w złość i w końcu,
podczas krótkiej rozmowy, zdołał jedynie przekazać jej, żeby
przepisała na siebie tytuł własności rodzinnego majątku.
– Nie dopuszczę do tego, żeby ci dranie zabrali nam dom.
Chętnie siedziałby teraz w domu. Nie była to wielka posiadłość,
ot, drewniany piętrowy budynek na jednym hektarze ziemi w
Connecticut, otoczony drogami ciągnącymi się w szpalerach drzew,
górami i niebem. Tam czuł się najbliżej Boga. Ironia tego
stwierdzenia kazała mu się uśmiechnąć. Bo jak na ironię okazałe
katedry i wielkie kongregacje coraz bardziej oddalały go od Boga.
Pisk, który rozległ się w pobliżu ruchomych schodów, wyrwał go
z zamyślenia. Brzmiał jak głos jakiegoś egzotycznego ptaka, a tak
naprawdę protestowało nieumiejące jeszcze chodzić dziecko, które
ciągnęła za sobą niczym niezrażona matka, jakby nie docierał do niej
opór malucha. Ten skrzekliwy głos grał O’Sullivanowi na nerwach i
ponownie wprawił w stan tak wielkiego napięcia, że wielebny bał się,
iż zacznie zgrzytać zębami. Naprawdę miał już dość tego wszystkiego.
Poderwał się na nogi i ruszył do toalety, nie bacząc nawet, czy nie
trąca kogoś po drodze, nie depcze.
Dzięki Bogu toaleta była pusta, mimo to na wszelki wypadek
sprawdził wszystkie kabiny. Postawił teczkę na podłodze, opierając o
lewą nogę, jakby bał się stracić z nią kontakt. Zdjął okulary i położył
w rogu umywalki. Nie patrząc na swoje rozmazane odbicie w lustrze,
poruszał dłońmi pod kranem. Kiedy woda nie zaczęła lecieć, jego
frustracja jeszcze wzrosła. Ponownie poruszył rękami i w końcu z
kranu wypłynął cienki strumień wody, którym ledwie zmoczył sobie
palce. Pomachał raz jeszcze. Woda trysnęła na moment. Zamknął
znużone oczy i spryskał sobie twarz. Zimne krople łagodziły
nudności, uciszały gwałtowne tętnienie w skroniach.
Sięgnął do pojemnika z papierowymi ręcznikami, urwał więcej
papieru, niż potrzebował, i lekko osuszył twarz i dłonie, wielce
zniesmaczony, bo papier z recyklingu był szorstki i nieprzyjemnie
pachniał. Nie słyszał, jak otworzyły się za nim drzwi toalety. Kiedy
Zgłoś jeśli naruszono regulamin