Graham Masterton
Diabelski Kandydat
(Przekład Piotr Kuś)
Wydanie I
Poznań 1994
Jeżeli pragniesz stać się prawdziwym magiem i realizować moje czyny, powinieneś
posiąść wiedzę zarówno Boga, jak i innych stworzeń; nie wolno ci jednak czcić go
w żaden sposób, gdyż nie uraduje to Księcia Świata.
Ty, który pragniesz uprawiać moją sztukę, pokochaj duchy piekła i tych, którzy
panują w powietrzu; bo tylko oni mogą uszczęśliwić nas w tym życiu; ty, który
poszukujesz mądrości, szukaj jej u diabła samego.
Bo czyż istnieje rzecz na świecie, której najlepszym wyrazicielem nie jest
diabeł, Książę Świata?
Proś, czego pragniesz: bogactwa, zaszczytów, chwały? To wszystko otrzymasz od
niego. Lecz jeśli oczekujesz dobra po swojej śmierci - oszukujesz samego siebie.
Z przedmowy do Udręk piekielnych przypisywanych doktorowi Faustowi
KSIĘGA PIERWSZA
WALKA
ROZDZIAŁ I
Po tym jak Hunter Peal wybrany został prezydentem, często pytano mnie, kiedy
nabrałem przekonania, że wygra wybory.
Odpowiadałem wówczas, że nastąpiło to tego dnia, kiedy w gorące przedpołudnie w
Billings, w stanie Montana, podał mi rękę i potrząsnął nią energicznie, a ja
zobaczyłem, jak jest spokojny, opanowany i pewny siebie. Tego dnia stwierdziłem,
że Hunter wygląda tak, jak właśnie powinien wyglądać człowiek, który będzie w
stanie podejść do problemów całej Ameryki w taki sposób, w jaki ojciec podchodzi
do problemów swoich dzieci.
Czasami odpowiadałem też, że nastąpiło to wówczas, kiedy pewnego dnia wyszedłem
na werandę rancza Huntera Peala w Kolorado Springs, w stanie Kolorado, rancza,
które wybudował jeszcze jego ojciec, i zobaczyłem go stojącego samotnie,
szczupłego, wysokiego, z fryzurą rozwiewaną przez wiatr, wpatrującego się
dalekosiężnym, skupionym spojrzeniem we wschodni horyzont, z wyrazem twarzy,
który przywodził na myśl oblicze amerykańskiego pioniera z odległych czasów.
Kiedy nie byłem w tak sentymentalnym nastroju, odpowiadałem też, że ostatecznego
przekonania nabrałem wówczas, gdy w wieczór wyborów NBC podała, iż Ohio i
Illinois głosowało za Pealem i najprawdopodobniej Kalifornia głosować będzie tak
samo.
Mówiłem tak, ponieważ na tym polegał mój zawód. Byłem szefem personelu Peala, a
ściślej tej jego grupy, która odpowiadała za kontakty z massmediami i wizerunek
Huntera w środkach masowego przekazu. Płacono mi więc, abym powtarzał te brednie
tak często, jak to tylko było możliwe.
W gruncie rzeczy jednak, słowa te niewiele odbiegały od prawdy, a co
najważniejsze, składały się na oświadczenia, które Ameryka bardzo pragnęła
słyszeć. Zapewne pamiętacie wszyscy tak samo dobrze jak ja nasze wspólne oddanie
Hunterowi Pealowi, gdy ogłosił, że Ameryka wchodzi w „decydujące lata”.
Niezależnie jednak od tego, jak Hunter Peal był spokojny i opanowany, jak oddany
Ameryce, jak odkrywczy - a, wierzcie mi, posiadał te wszystkie cechy - coś
zupełnie innego w jego osobowości ujawniło się podczas kampanii prezydenckiej,
co upewniło mnie, że wygra. Coś mrocznego, nieopisanego, coś dziwnego. Coś tak
potężnego, że nie mogło samodzielnie zrodzić się z jego osobowości.
Wielu ludzi nie uwierzy mi, nawet teraz, jednak ci ludzie nie znali go tak
blisko jak ja. Zapytajcie żonę, Huntera, Micky, a ona powie wam, jak wyglądały
te dni. Powie wam, kiedy to się zaczęło - w trzecim tygodniu marca 1980 roku,
mniej więcej w piątym tygodniu kampanii Huntera o uzyskanie nominacji Partii
Republikańskiej.
Zatrzymaliśmy się wówczas na trzy dni i trzy noce w Allen’s Corners, w Sherman,
w stanie Connecticut, jako goście republikanów z New Milford. To wtedy poczułem
po raz pierwszy, że świat kołysze się nagle pod moimi stopami. To wtedy właśnie
Hunter Peal, dobry, silny mężczyzna z Kolorado, opanowany został przez coś, co
pozwoliło mu stać się najsilniejszym i praktycznie niepowstrzymanym kandydatem;
takim, jakiego jeszcze nigdy przedtem Ameryka w swojej historii nie znała.
Wiele lat temu Bob Haldeman zwykł mawiać, że Richard Nixon miał osobowość o
jasnych i ciemnych stronach. Te jasne doprowadziły do jego sukcesów, a te ciemne
- do upadku. Lecz ciemne strony Huntera Peala nie były ani trochę podobne do
ciemnych stron Nixona. Ciemne - a w praktyce słabe - cechy osobowości Nixona
miały związek z jego brakiem opanowania, niepewnością, kompleksami. Ciemność,
która posiadła Huntera Peala, była tak porywista i dzika, jak zimą powietrze w
tunelu kolejowym. Była silna, a zarazem pociągająca, i mogła przerazić cię tak,
że stawała się wręcz ekscytująca.
Bo ciemność, która posiadła Huntera Peala, nie miała swego źródła w ziemskim
świecie.
ROZDZIAL II
Allen’s Corners był potężnym, niezbyt eleganckim kolonialnym domem,
umiejscowionym na dwudziestoakrowej działce, na której dominowały gęsto rosnące
drzewa, jakieś pół mili od nowego centrum miasteczka Sherman. Można tu było
dojechać długą szosą ciągnącą się wśród drzew, wciąż pełną mokrych liści,
pozostałych po ubiegłorocznej jesieni. Od podjazdu do drzwi wejściowych
prowadziły szerokie schody. Na trawniku przed frontem domu stały niszczejące,
kamienne figury cherubinów, w milczeniu przypatrujących się domowi.
Dom ten został opuszczony i zaniedbany ze względu na jego nadmierne rozmiary.
Dla jakiegoś bogacza z Nowego Jorku stał za daleko, żeby używać na weekendy, a
wśród mieszkańców Sherman nie znalazł się nikt, kto miałby dość pieniędzy na
jego odbudowę, a potem utrzymanie. Było tu aż dziesięć sypialni, cztery
bawialnie, galerie, salony i biblioteki. Były też cieplarnie, pokoje bilardowe i
wyłożona czarnymi i białymi kafelkami kuchnia, tak wielka, że można by w niej
urządzać wystawne bale dobroczynne.
Z każdego okna tego domu widać było smutne, opadające w dół trawniki i poplątany
gąszcz. Kort tenisowy okalała zardzewiała druciana siatka. Drzwiczki na kort
dyndały na jednym zawiasie. Spacerując po domu, od pokoju do pokoju, można było
słyszeć szept kominów i słuchać oddechu wiatru.
Był to stary, majestatyczny dom, teraz zniszczony i zmęczony latami trwania,
oczekujący jedynie na ostateczną rozbiórkę. Jednak Dan Klippers, szef komitetu
republikanów z New Milford popierającego Peala, wyrażał się o nim wprost
entuzjastycznie:
- To miejsce coś w sobie ma - powiedział, wioząc nas pod niebem, na którym
jedynie niewielkie chmurki przypominały o spadłym niedawno przelotnym deszczu.
Swojego cadillaca prowadził - dosłownie - jednym palcem. - To miejsce ma wdzięk
i godność, przypomina o starym stylu życia, który ludzie w Connecticut wciąż
sobie cenią. Ma swoją reputację i przypomina nam, w Connecticut, wiele
wspaniałych chwil. Zamieszkując tutaj, pokażecie wszystkim dookoła, co nasz
kandydat na prezydenta ceni najbardziej.
Skręcił w szosę prowadzącą do Allen’s Corners i po chwili, przez wciąż gołe
drzewa, zobaczyliśmy po raz pierwszy białe, mokre deski, składające się na
ściany tego budynku.
- Wygląda mi trochę na zniszczony - zauważył Hunter, jednak bez sarkazmu w
głosie.
- Dlatego właśnie uważamy, że powinniście tutaj pozostać - powiedział Dan
Klippers. - Ale, oczywiście, jeśli nie zgadzacie się z nami albo jeśli uważacie,
że to miejsce jest zbyt niewygodne...
- Kochanie, co o tym sądzisz? - Hunter zapytał Micky.
Micky leciutko, jakby z zażenowaniem, uśmiechnęła się.
- Myślę, że tu jest bardzo elegancko. I myślę, że pan Klippers ma racje.
- Mówcie do mnie Dan - powiedział Dan Klippers. Jeszcze jeden zakręt i cadillac
stanął przed domem.
Wysiedliśmy z samochodu i staliśmy przez chwilę w chłodnym marcowym wietrze. Z
gołych gałęzi ciągle ociekały krople wody, woda ściekała też z dziurawych
rynien, pozatykanych starymi liśćmi.
- Wszystkie łóżka są przygotowane, poza tym od wczoraj utrzymujemy ogień we
wszystkich kominkach - powiedział Dan Klippers, otwierając bagażnik cadillaca. -
Zainstalowaliśmy kompletny system telekomunikacyjny i kilka odbiorników
telewizyjnych. Przygotowaliśmy też pokój dla stenografów oraz kserokopiarki,
maszyny do pisania i tym podobne przedmioty.
- Ciężko pracowaliście - stwierdził Hunter. - Jesteśmy naprawdę wdzięczni.
Otworzyły się drzwi frontowe i z budynku wyszło dwóch młodych mężczyzn ubranych
w dwurzędowe marynarki, o krótko ściętych włosach. Przywitali nas bardzo
wylewnie. Jednym z mężczyzn był Jim Klippers, syn Dana, a drugim Woodward Grant,
odpowiedzialny za organizację naszej kampanii na tym terenie. Po kilku minutach
komplementów i uścisków dłoni zaproszeni zostaliśmy do środka.
- Mamy potwierdzenia od wszystkich stacji telewizyjnych i najważniejszych gazet,
że ich reporterzy przyjadą tutaj jutro na dziewiątą - powiedział mi Jim
Klippers. - Po ogólnym spotkaniu z massmediami nastąpiłby wywiad dla tygodnika
„Connecticut” i dwóch innych.
Wyciągnąłem rękę. Jim Klippers wahał się przez chwilę, po czym sięgnął do
wewnętrznej kieszeni marynarki i wyciągnął z niej złożoną kartkę papieru.
Rozłożyłem ją i przebiegłem wzrokiem. Była to lista wszystkich dziennikarzy,
spodziewanych następnego ranka oraz informacje o ich poglądach politycznych. Na
przykład: „Gloria Schaumberg, «Nutmeg State News», lat 36, prawicowa demokratka,
zajmuje się raczej sprawami o zasięgu lokalnym, chociaż szczególnie ciekawi ją
brak zainteresowania rządu federalnego spadkiem liczby ludności w okręgu Conn i
upadająca gospodarka tego rejonu”.
- Czy to kompletna lista? - zapytałem.
- Oczywiście - odpowiedział Jim Klippers. - Zamierzałem przedstawić ją Hunterowi
dziś wieczorem.
- To moja robota - stwierdziłem. - Teraz, gdybyś był tak dobry, obdzwoń
wszystkich miejscowych zwolenników Huntera Peala i spraw, żeby jak najwięcej z
nich przyszło tutaj jutro rano. Kiedy Hunter wyjdzie na spotkanie z prasą,
chciałbym słyszeć dużo wiwatów i oklasków. I żeby było głośno.
Jim Klippers zanotował moje polecenie na jakiejś wymiętej kopercie.
- W porządku - odparł. Widziałem jak bardzo stara się nie wyglądać na zbyt
rozczarowanego. - Ilu ludzi chciałbyś tu zobaczyć?
- Trochę więcej niż ty, twój najlepszy przyjaciel i przyjaciółka twojego
najlepszego przyjaciela, dobrze?
- Zrobię, co się da.
- Nie wątpię.
W tym momencie podszedł do mnie Hunter i położył dłoń na moim ramieniu.
- Czy przygotowałeś mój tekst na temat energetyki, Jack? - zapytał. - Chciałbym
wystąpić z tym już jutro.
- Donald dopracowuje jeszcze ostatnie szczegóły. Wiem, że zajmował się tym przez
całe popołudnie.
- Nie sądzisz, że Donald ma zbyt mało stanowcze poglądy w tej sprawie?
Zrobiłem zdziwioną minę.
- Zawsze uważałem go za agresywnego jastrzębia.
- Nie chodzi mi o jego postawę, a raczej o sposób, w jaki ją wyraża. Pisze te
teksty tak, że wychodzi na to, iż jestem gotowy do kompromisu, nawet jeśli tak
nie jest. Wiesz, co mam na myśli? We wszystkim, co pisze Donald, występuje
czynnik MZP.
MZP w slangu Huntera Peala oznaczało czynnik „Możliwej Zmiany Poglądów”.
Chodziło o zamierzony lub niezamierzony ton wystąpienia polityka wobec dużego
grona słuchaczy, sugerujący, iż „takie jest moje przekonanie, ale jeśli moje
przekonanie wam się nie podoba, zawsze mogę je zmienić”.
Popatrzyłem za zegarek. Była czwarta trzydzieści jeden po południu.
- Donald będzie tutaj w każdej chwili - powiedziałem. - Może od razu do tego się
zabierzemy? Zdaje się, że przyjechał tym autobusem.
- W porządku. - Hunter skinął głową. Uścisnął moje ramię, co zawsze było dla
mnie sygnałem, że powinienem teraz odejść i zająć się czymś użytecznym, gdyż on
zaczyna myśleć już o czymś zupełnie innym. Niemal każda taka zmiana
zainteresowania Huntera w ciągu dnia wyrażała się uściśnięciem czyjegoś
ramienia.
Lokalni aktywiści partyjni wyjmowali właśnie nasze walizki z samochodu Dana
Klippersa i taszczyli je po schodach. Wally Greenschein, nasz doradca, siedział
w hallu na dębowym, cennym starym kufrze i wykrzykiwał przez telefon na kogoś
znajdującego się akurat w Waszyngtonie.
- Co to znaczy, że nie możesz zdobyć składanych krzeseł? - wrzeszczał. - To są
prawybory prezydenckie, a ty nie potrafisz postarać się o składane krzesła?
W miarę jak przybywało ludzi, narastał chaos i zamieszanie. Co chwilę przybywali
różni ochotnicy, pomocnicy, telefonistki, sekretarki, z wielkimi błękitnymi
rozetkami poprzypinanymi do bluzek. Widniał na nich napis: „Hunter Peal”. Z
powodu tego bałaganu nikt z nas nie zainteresował się samym domem. Biegaliśmy z
pokoju do pokoju z notatkami w rękach, nie mając ani chwili czasu na dokładne
rozejrzenie się po Allen’s Corners.
Mimo hałasu, jaki wyczynialiśmy, niewątpliwie sprawiającego wrażenie, że to
szerszenie brzęczą w butelce, sam dom pozostawał zadziwiająco cichy. Stopniowo
ta cisza zaczynała ogarniać i nas, tak że po jakimś czasie zaczęliśmy rozglądać
się niepewnie wokół siebie. W długim salonie, wyłożonym do połowy wysokości
ścian ciemną dębową boazerią, drewno w kominku wypaliło się na szary popiół, a
wysoki zegar, stojący w najciemniejszym kącie, był przez cały czas cichy i przez
cały czas wskazywał, że jest pięć po dwunastej.
W cieplarni o oknach porośniętych zielonymi liszajami wszystko było zakurzone i
tylko kilka zeschłych roślin świadczyło o tym, że ostatni właściciel tego domu
coś po sobie pozostawił. Suche, zwiędłe liście sterczały z kikutów gałązek
niczym bolesne wspomnienie dawno minionego lata.
W pewnej chwili, gdy szedłem korytarzem na tyłach domu, wiodącym do kuchni,
odniosłem wrażenie, że ujrzałem kogoś przecinającego tylny trawnik. Jednak kiedy
zatrzymałem się i skupiłem wzrok w miejscu, gdzie powinien znajdować się
nieznajomy, nie ujrzałem nikogo. Po chwili zastanowienia pomyślałem, że być może
widziałem kobietę w czarnej sukni. W końcu doszedłem do wniosku, że to na pewno
chmura, która na chwilę zakryła słońce, spowodowała u mnie przewidzenie.
Po kuchni kręciły się wesołe dziewczyny z Northfield, przygotowując jakąś zupę i
pieczone kurczaki. Hunter zawsze jadał około piątej po południu, żeby
niestrawność nie zakłócała mu snu, a skoro o tej godzinie jadł Hunter, to,
oczywiście, jedliśmy wówczas my wszyscy, cały jego sztab. Tak wiec w piecykach
piekły się udka i kuchnia była jedynym miejscem w domu, gdzie nie dzwoniły
telefony.
Wziąłem jedno jabłko ze skrzynki i powiedziałem do dziewczyny mielącej pieprz:
- Jak się masz, mała? Czy widziałaś już Huntera? Była piegowata, miała
jasnozielone oczy i rude włosy.
- Widziałam go dzisiaj rano, w Northfield. Uważam, że jest wspaniały. Nie wiesz,
czy z niego jest gorący facet? Bo ja myślę, że tak.
- Chyba wiesz, jakie ma stanowisko na temat energii?
- Tak, Hunter zdecydowanie popiera rozwój energetyki jądrowej. I chce, żebyśmy
używali więcej węgla z własnych kopalni.
- Jesteś inteligentną dziewczyną.
- Dziękuję ci. Jestem Jennifer Dwyer. A ty jesteś Jack Russo, prawda?
- Zgadza się. Zajmuję się kontaktami z prasą, reklama, odpowiadam za kształt
przemówień, no i... jeszcze kilka podobnych spraw.
- Chyba jesteś bardzo dumny, że pracujesz dla Huntera Peala.
- Tak - skinąłem głową. - Poza tym jestem zapracowany na śmierć.
- Nie masz ani chwili wolnego czasu?
- Będę go miał, kiedy Hunter zostanie wybrany prezydentem. Do tego czasu ani
chwili wytchnienia.
Uśmiechnęła się.
- Nie mów, że ci się to nie podoba.
W tym momencie otwarły się drzwi i do kuchni wszedł Woodward Grant. Gorąca para
niemal natychmiast skropliła się na jego okularach, zawołał więc:
- Jack! Jack Russo! Jesteś tutaj? - Kompletnie nic nie widział.
- Jestem - odpowiedziałem. Patrząc na Jennifer Dwyer, wzruszyłem lekko
ramionami, co miało oznaczać: „Sama widzisz”. Spojrzała mi w oczy i nie
odwracała wzroku przez chwilę wystarczająco długą, aby znaczenie tego spojrzenia
nie pozostawiło mi żadnej wątpliwości: „Jeśli o mnie chodzi, Jack, moglibyśmy
jeszcze się spotkać trochę później”. Była bardzo miła. Spodobała mi się.
Woodward ściągnął okulary i energicznie zaczął przecierać szkła krawatem.
- Właśnie przyjechał Donald Zarowski. Pytał o Ciebie. I niejaki Speck
telefonował z New Hampshire. Prosił, żebyś do niego oddzwonił.
- Gdzie jest Hunter?
- Na górze. Odpoczywa. Daliśmy mu główną sypialnię. Ty mieszkasz w pokoju
gościnnym.
- Nie wiesz, czy Jim przygotował już nasze stanowisko na temat inwestycji w
turystyce? Chciałbym jeszcze raz przejrzeć ten tekst, zanim zostanie ogłoszony.
Niczym dobrze pracujący mechanizm Woodward ruszył energicznie do wyjścia.
- Zaraz sprawdzę. Czy mam to posłać do ciebie? Zdaje się, że teraz będziesz z
Hunterem, prawda?
Popatrzyłem na zegarek.
- Przynajmniej przez pół godziny. Spróbuj opóźnić ten posiłek o jakieś pięć
minut. Wiem, że Hunter jest w tej sprawie aż za dokładny, ale musimy szczegółowo
omówić jego programowe wystąpienie.
- Zrobię, co będę mógł.
- Dziękuję, Woodward-
Donald Zarowski czekał na frontowej werandzie. Był drobny, szczupły, miał duży
nos i postrzępione włosy o trudnym do określenia kolorze, przypominające jednak
mysią sierść. Z przyzwyczajenia ubrany był w szary tweedowy płaszcz z wypchanymi
kieszeniami oraz w sportowe buty.
- Cześć, Jack - powiedział. - Jak leci w naszym cyrku?
- Nie ma co prawda publiczności, ale wszyscy clowni są na miejscu. Jak
przemówienie?
Donald niczym prestidigitator wyciągnął kartki z zanadrza, prezentując mi je
gwałtownym ruchem ręki.
- Kiepskie to miejsce - zauważył rozglądając się wokół Allen’s Corners, podczas
gdy ja szybko przeglądałem jego tekst traktujący o problemach energetycznych
Ameryki. - Aż prosi się, żeby za chwilę w oknie na górze ukazała się zakrwawiona
twarz Betty Davis.
- To kiepskie, jak twierdzisz, miejsce, wybrane zostało ze względu na jego
elegancję i styl - mruknąłem. - Gdzie jest trzecia stronica?
- Och, na końcu. Zaraz po siódmej.
- Widzę.
Czytałem dalej, a Donald cofnął się trochę i patrzył na kolonialne filary i na
gontowy dach.
- Dawniej robili solidne domy. Żebyś ty widział budę, w której mieszkałem w
Jersey. Aż dziw, że nie było tam duchów.
- Duchów? - zapytałem mimo woli. Na krótką chwilę powróciło do mnie wrażenie, że
jednak na trawniku za Allen’s Corners widziałem ciemną sylwetkę.
- Oczywiście. W takich miejscach zawsze są duchy. Łatwo je wyczuć. Potrafiłbyś?
- Nie wiem. Na czym to polega?
Donald wysmarkał się i wcisnął chusteczkę do rękawa.
- Wiesz, to kwestia atmosfery. Na przykład jakaś zimna, pełzająca wibracja.
Czuję ją już w tej chwili. To miejsce jest nią wprost przesiąknięte. Zimna,
pełzająca wibracja.
- Może Teddy Kennedy przeklął ten dom?
- Może to jego sprawka. Jak ci się podoba przemówienie?
Skończyłem przeglądanie trzeciej strony.
- Podoba mi się. Jedno albo dwa MZP. Jak na przykład tutaj, na temat
bezpieczeństwa nuklearnego. Hunter wolałby powiedzieć, że zbudujemy reaktory o
niespotykanym do tej pory stopniu zabezpieczenia przed jakąkolwiek awarią,
zamiast mówić, że będziemy budować reaktory, jeżeli będziemy mieli pewność, że
są one bezpieczne. Widzisz różnicę?
- Oczywiście. Ale też jest istotna różnica między reaktorem o wysokim stopniu
zabezpieczenia a reaktorem całkowicie bezpiecznym.
Złożyłem kartki na pół i włożyłem do mojej podręcznej teczki.
- Donald - powiedziałem. - Pisanie tekstów dla kandydatów w prawyborach to
bardzo trudna sztuka, wymagająca przestrzegania wielu ważnych zasad. Jedna z
nich mówi, że nie należy wysiadywać jajek, z których później mogą się wykluć
niepotrzebne indyki.
- Rozumiem cię. - Donald popatrzył na zegarek. - Czas na żarcie, prawda?
- Czas na żarcie będzie wtedy, kiedy skończę omawiać twój tekst z Hunterem.
- Boże, proszę cię jedynie, żeby to nie były znów pieczone kurczaki.
- Niestety, to są pieczone kurczaki.
Weszliśmy do środka i przez hall, pełen płatających się ludzi i walizek,
ruszyliśmy w kierunku głównych schodów. Zrobione były z ciężkiego drewna
dębowego i otoczone również dębową, piękną balustradą. Skonstruowano je tak
dobrze, że ani na moment nie zaskrzypiały, gdy szybko wznosiłem się, stopień po
stopniu, ponad zgiełk krzyczących sekretarek, posłańców, kierowców i innych
pracowników Huntera. Wstępowałem w obszar kompletnej ciszy.
Na górze było tak niemożliwie cicho, że stanąwszy na podeście aż cofnąłem się
dwa albo trzy schody w dół, aby zorientować się, na którym stopniu kończą się
odgłosy krzyków i telefonów dobiegające z dołu. To było niesamowite. Absolutna
cisza. Zacząłem cofać się coraz niżej i dopiero na siódmym stopniu za zakrętem
na półpiętrze odniosłem wrażenie, że ktoś wyjął bawełniane stopery z moich uszu.
Trzynasty stopień licząc od hallu. Siódmy - licząc od zakrętu.
Zanim dotarłem do głównej sypialni, musiałem przejść kilkanaście kroków
korytarzem, udekorowanym czerwonym chodnikiem. Na drewnianych drzwiach sypialni
wyrzeźbione były w drewnie owoce: jabłka i dynie. Podwójne drzwi można było
otworzyć pociągając dwa mosiężne koła, trzymane w paszczach przez dwa okropne
stwory. Wizerunki te przypominały psy, może kozy, ale można było też dopatrzeć
...
LakiLuzak