Czarny Mustang.rtf

(775 KB) Pobierz


Uuk Quality Books

Karol May

Czarny Mustang

Wydawnictwo: Krajowa Agencja Wydawnicza
Szczecin 1987


Spis treści:

 

Spis treści:

Rozdział I — W FIRWOOD CAMP

Rozdział II — DO ROCKY GROUND]

Rozdział III — NAPAD

Rozdział IV — BONANCA OF HOAKA

 


Rozdział I — W FIRWOOD CAMP[1]

Gwałtowny wicher smagał uginające się pod nim jodły starego lasu. Padał deszcz, grube na palec strugi wody spływały po olbrzymich pniach łącząc się u korzeni drzew najpierw w małe, a potem w coraz większe strumienie, które spadały niezliczonymi kaskadami od skały do skały w dolinę, gdzie pochłaniała je wezbrana rzeka. Zapadła już noc, co chwilę huczały pioruny i rozświetlały ciemność nocy. Ulewny deszcz potęgował mrok, nic nie było widać dalej jak na odległość pięciu kroków.

Szalejąca wichura smagała lasy na wyżynach i skaliste czuby, ale jej potęga nie sięgała do głębi doliny, gdzie stały nieruchomo olbrzymie jodły. Nie było tu jednak cicho, bo rozhukane nurty rzeki głośno szumiały między brzegami. Trudno w tym hałasie było usłyszeć, że w dół rzeki jechało dwóch samotnych jeźdźców. Nie było ich jednak widać.

W dzień ich widok ściągnąłby na siebie zdziwione spojrzenia nie tyle z powodu swojego ubrania czy uzbrojenia, lecz dlatego że obaj byli bardzo wysocy.

Długo po świecie można by szukać dwóch ludzi równie wysokich i szczupłych.

Jeden z nich miał włosy jasne jak len i w stosunku do swojego wzrostu bardzo małą głowę. Między parą dobrodusznych, małych oczu tkwił niewielki, nieco zadarty nos, który bardziej by pasował do twarzy dziecka, zupełnie się nie zgadzał z szerokimi ustami ciągnącymi się prawie od ucha do ucha. Człowiek ten był bez zarostu i ten brak był prawdopodobnie wrodzony, bo nie było widać żadnych śladów po brzytwie lub nożycach. Był ubrany w skórzaną bluzę, pofałdowaną na wątłych barkach jak krótki płaszcz, wąskie skórzane spodnie, które ciasno przylegały do bocianich nóg, półwysokie buty z cholewami i słomiany kapelusz ze smętnie obwisłymi kresami, z których deszcz spływał nieustannie strugami. Na plecach wisiała dwururka, zwrócona wylotem w dół. Jechał na silnym, kościstym, przynajmniej piętnastoletnim kłusaku, który sprawiał wrażenie, że jeszcze długo pożyje.

Drugi jeździec miał ciemne włosy przykryte wiekową skórzaną czapką, spod której wyglądała wąska i długa twarz z tak samo wąskim i długim nosem i ustami oraz z cienkim wąsem, którego końce można z powodzeniem zawiązać za uszami.

Mężczyzna ten, o wzroście przekraczającym dwa metry, ubrany był w przeciwieństwie do swego towarzysza, ciasno u góry, a swobodnie u dołu. Miał bowiem na sobie bardzo szerokie i fałdziste spodnie wsunięte w buty z cholewami, a górną część ciała opinała sukienna bluza, tak ciasna, że przylegała jak ulana. Uzbrojony był również w dwururkę i tak jak jego towarzysz, także w nóż i rewolwer.

Siedział na godnym zaufania mustangu, który z pewnością nie był młodszy od konia jego towarzysza.

Jeźdźcy nie zastanawiali się ani nie troszczyli o drogę, nie przejmowali się również lejącym deszczem. Wychodzili z założenia, że drogę odnajdą zwierzęta, a deszcz nie może przecież dostać się głębiej jak tylko do skóry, po czym musiał spłynąć.

Pomimo nieustannych grzmotów i błyskawic i pomimo niebezpiecznego sąsiedztwa podmywającej brzegi rzeki rozmawiali ze sobą tak swobodnie, jakby ich podróż odbywała się w jasny, słoneczny dzień i wiodła przez otwartą prerię. Niewiele było widać, a jeźdźcy próbowali przypatrzeć się sobie wzajemnie, bo znali się zaledwie od godziny, a na Dzikim Zachodzie nie należy ufać przygodnie spotkanym osobom. Zetknęli się na krótko przed zapadnięciem nocy nad rzeką, przy czym okazało się, że obaj jeszcze dziś chcą dotrzeć do Firwood Camp. Ten zbieg okoliczności sprawił, że pojechali razem.

Nie pytali się nawzajem o nazwiska i stosunki, a rozmowa dotyczyła spraw bardzo ogólnych. Nagle zagrzmiało, po chwili błyskawice przecięły niebo i oślepiająco mignęły ponad wąską doliną. Blondyn z zadartym nosem mruknął:

— Mój Boże! A to burza! Zupełnie jak w naszych stronach u spadkobierców Timpego.

Drugi jeździec mimowolnie zatrzymał konia słysząc te słowa i otworzył już usta, aby szybko zadać pytanie, lecz się rozmyślił i popędził konia dalej. Przypomniał sobie, że na zachód od Missisipi należy zachować ostrożność.

Rozmowa potoczyła się dalej, oczywiście półgębkiem, jak tego wymagały okolica i sytuacja. Minął jeden kwadrans i drugi, a tymczasem jeźdźcy znaleźli się na zakręcie rzeki i to w miejscu bardzo podmytym przez wodę. Koń blondyna wszedł nieopatrznie na nawis brzegowy i zapadł się, na szczęście nie głęboko. Jeździec poderwał go, szarpnął nim w bok, ścisnął ostrogami i jednym skokiem stanął na twardym gruncie.

— Thanks God![2] — zawołał. — Jestem już dość mokry od deszczu, kąpieli mi nie trzeba! Omal się nie utopiłem! Prawie tak, jak kiedyś u spadkobierców Timpego!

Odtąd trzymał się nieco dalej od rzeki. Jego towarzysz jechał za nim przez chwilę w milczeniu, po czym zapytał:

— Spadkobierców Timpego? Co to za nazwisko, sir?

— Nie wie pan?

— Nie.

— Hm! To ciekawe! Wszyscy moi znajomi i przyjaciele wiedzą co ono znaczy.

— Zapomina pan, że spotkaliśmy się zaledwie przed godziną.

— Słusznie! W takim razie trudno, żeby pan wiedział kim są spadkobiercy Timpego. Ale może usłyszy pan o tym jeszcze kiedyś.

— Może?

— Tak.

— Kiedy?

— Gdy dłużej będziemy razem.

— Czy nie mógłby pan opowiedzieć mi o tym teraz?

— Teraz? Czemu?

— Bo nazywam się Timpe.

— Co? Jak? Pan nazywa się Timpe? Timpe to pana nazwisko?

— Tak.

— Naprawdę? Rzeczywiście?

— Po cóż miałbym przybierać cudze nazwisko?

— Wonderful[3]! Ja szukam Timpego od wielu lat, wszędzie, po wszystkich dolinach i górach, na wschodzie i na zachodzie, we dnie i w nocy, w słońcu i w deszczu, a teraz kiedy straciłem już nadzieję, że go kiedykolwiek znajdę, on jedzie w taką pogodę u mego boku i prawie obojętnie patrzy, gdy ja omal nie utopiłem się w rzece, a do tego nie mówi kim jest!

— Szuka mnie pan? — zapytał towarzysz zdziwiony.

— Tak, tak i jeszcze raz tak!

— Dlaczego?

— No, z powodu spadku!

— Spadku? Hm! Kim pan właściwie jest?

— Jestem także Timpe.

— Także? A skąd?

— Z tamtej strony oceanu.

— Z Niemiec?

— Naturalnie! To jest przecież zupełnie oczywiste! Czy jakiś Timpe mógł urodzić się gdzieś indziej?

— I owszem, ja na przykład urodziłem się tutaj, w Stanach.

— Ale pańscy rodzice byli Niemcami!

— Ojciec był Niemcem. A pan z jakich okolic pochodzi?

— Z Hofu w Bawarii.

— W takim razie jesteśmy dalecy sobie, gdyż ja pochodzę z Plauen w Voigtland.

— Oho! Dalecy? Mój ojciec także pochodzi z Plauen i stamtąd przeniósł się do Hofu.

Ciemnowłosy zatrzymał konia. Deszcz nagle przestał padać, a wicher rozgonił chmury. W kilku miejscach wyjrzało jaśniejsze niebo i obaj jeźdźcy mogli się przyjrzeć swoim twarzom.

— Z Plauen przeniósł się do Hofu? — zapytał ciemnowłosy. — W takim razie nie tylko nie jesteśmy sobie dalecy, ale może nawet łączy nas pokrewieństwo. Nasze szczególnie brzmiące nazwisko nie trafia się tak często, żeby miały je nosić tysiące ludzi. Kim był pana ojciec?

— Rusznikarzem, a ja także nauczyłem się tego rzemiosła.

— To się zgadza! To się zgadza! To przypadek jakich mało! Ale nie zatrzymujemy się tutaj, bo burza mogłaby jeszcze wrócić, a teraz mamy przed sobą najgorszą część doliny, dlatego korzystajmy z tej znośniejszej pogody. Lepiej będzie porozmawiać, gdy staniemy na miejscu. Ruszajmy więc, sir albo kuzynie, jeśli bardziej się to panu podoba!

— Kuzynie albo bracie stryjeczny, to wszystko jedno! A więc naprzód!

Pojechali dalej doliną, w tej części tak wąską, że zostało bardzo mało przestrzeni między rzeką a wznoszącą się prawie pionowo skałą. Miejsce to było porośnięte gęstymi krzakami, tak że konie nieraz musiały się przez nie po prostu przeciskać. Gdyby burza trwała nadal i było tak ciemno jak przedtem, trudno byłoby tamtędy przejechać.

Taka droga prowadziła przez jakiś czas, po czym dolina się rozszerzyła, ale po pół godzinie znowu zwęziła się tak bardzo, że tworzyła przesmyk, na szczęście niedługi, który prowadził na plac zwany Firwood Camp, ponieważ rosły tu tylko niebotyczne jodły.

Dwie doliny krzyżowały się tutaj pod kątem prostym. Jedną była dolina rzeki, którą przybyli obaj Timpowie, a drugą utworzono przez budowaną właśnie kolej. „Camp” oznacza obóz, a że znajdował się tu obóz, jeźdźcy dostrzegli wjeżdżając w przesmyk, mimo nocnej ciemności.

Leżało tam mnóstwo olbrzymich drzew, które ścięto po to, aby z pni porobić deski, a z grubszych konarów progi do szyn, odpadki zaś przeznaczyć na opał. Most nad rzeką był już prawie gotowy, a w pobliżu stał przenośny tartak, którego piły miały pokonać te masy drzewa. Nieco dalej czerniała otchłań kamieniołomu, który dostarczał kamieni do murowanych części kolei, a na lewo ciągnęło się kilka budynków postawionych z belek i desek, które służyły jako domy mieszkalne i magazyny narzędzi i zapasów.

Jedna z tych bud, zwanych tutaj „shops”[4] była dość długa i szeroka. Cztery czuwające nad dachem kominy i oświetlone okna kazały się domyślać, że mieszkają w niej zatrudnieni przy kolei robotnicy. Z tego powodu obaj przybysze zwrócili się właśnie tam.

Już z daleka przywitał ich dość wyraźny zgiełk ludzkich głosów, co świadczyło o obecności wielu ludzi, a im bardziej się zbliżali, tym silniej czuło się w powietrzu opary wódki. Zsiedli z koni, przywiązali je do wbitych prawdopodobnie w tym celu pali i chcieli właśnie wejść, gdy w drzwiach ukazał się człowiek, który odwracając się do środka zawołał:

— Zaraz nadejdzie pociąg budowlany. Wyprawię go i wrócę. Może przywiezie listy i gazety.

Po tych słowach zrobił krok i nagle ujrzał przybyłych. Przesunął się na bok, aby dostali się w padające przez drzwi światło i przyjrzał im się uważnie.

— Good evening, sir[5] — pozdrowił go blondyn. — Przemokliśmy do nitki. Czy można się gdzieś tu wysuszyć?

— Tak — odpowiedział. — Jest nawet gdzie się przespać, jeżeli nie należycie do ludzi, których lepiej nie wpuszczać.

— Bez obawy, sir! Jesteśmy uczciwymi westmanami, dżentelmenami, którzy nie wyrządzą wam szkody i zapłacą za wszystko.

— Jeżeli wasza uczciwość jest tak wielka, jak długość ciała, to jesteście naprawdę największymi dżentelmenami na świecie. No, idźcie do środka, na lewo, do mniejszej izby i powiedzcie shopmanowi[6], że engineer[7] pozwolił wam zostać.

Nieznajomy odszedł, a przybysze z przyjemnością skorzystali z zaproszenia.

Wnętrze budy tworzyło jedną wielką izbę, z której po lewej stronie oddzielono deskami wysokości człowieka część jadalną. Stały, tam prymitywne stoły i ławki poprzybijane do podłogi, a pomiędzy nimi i wzdłuż ścian znajdowały się wieloosobowe łoża, zaścielone przeważnie tylko słomą i sianem. W czterech kominkach płonął ogień i oświetlał izbę zastępując lampy i świece, wskutek czego ludzie i przedmioty wyglądały w tym migotliwym świetle jak widma.

Około dwustu robotników kolejowych siedziało przy stołach lub łożach. Byli to ludzie mali, żółtej cery, z długimi warkoczami, wystającymi kośćmi policzkowymi i skośnie wykrojonymi oczami. Wszyscy ze zdziwieniem popatrzyli na obie wysokie postacie.

— Tam, do diabła! Chińczycy! Można było się tego domyślić, gdyż zapachy rozchodziły się już na dworze! — rzekł ciemnowłosy. — Chodźmy prędko do małej izby! Może tam powietrze będzie znośniejsze.

W tej części baraku spotkali także przy fajce i szklance wielu robotników, ale białych. Były to szorstkie, ogorzałe postacie, z których niejeden miał za sobą lepszą przeszłość, ale niejeden przybył tu tylko dlatego, że nie mógł się już pokazywać w krajach cywilizowanych. Ich zbyt głośna rozmowa umilkła natychmiast na widok gości, a zdziwione spojrzenia podążyły za przybyszami aż tam, gdzie stał barman oparty o stół zastawiony butelkami i szklankami.

— Rail workers?[8] — zapytał odpowiadając na ich powitanie.

— Nie, sir — rzekł blondyn. — Nie mamy zamiaru zabierać zarobku siedzącym tu dżentelmenom. Jesteśmy westmanami i szukamy ognia, żeby się wysuszyć. Inżynier nas przysyła.

— Czy możecie zapłacić? — zapytał mierząc oceniającym spojrzeniem ich wysokie i szczupłe postacie.

— Tak.

— W takim razie dostaniecie wszystko, czego wam na razie trzeba, a potem wygodne, oddzielone łóżko tam, za skrzyniami i beczkami. Usiądźcie przy ciepłym kominku! Ten drugi stół jest przeznaczony dla urzędników i „wyższych” dżentelmenów.

— Well! Zaliczacie nas zatem do „niższych” dżentelmenów. Tego bym się nie spodziewał, choćby ze względu na to, że jesteśmy tak wysocy. Ale to nic. Podajcie nam gorącej wody, rumu i cukru! Chcielibyśmy rozgrzać się także w środku.

Usiedli przy wskazanym stole tak blisko ognia, że wkrótce ich przemoczone ubrania były całkiem suche.

Z podanych składników sporządzili sobie grog. Biali robotnicy usłyszawszy, że nie grozi im współzawodnictwo, uspokoili się i z zadowoleniem powrócili do hałaśliwej rozmowy.

Przy stole przeznaczonym dla urzędników i „wyższych” dżentelmenów siedział młody człowiek, lat około trzydziestu, ubrany jak biały myśliwy, ale barwa jego skóry i rysy twarzy nie wskazywały na członka społeczności europejskiej. Był to Metys[9], jeden z tych mieszańców, którzy dziedziczą wprawdzie zalety, ale niestety także i wady swoich różnobarwnych rodziców. Człowiek ten miał ciało silne i gibkie jak u pantery, a jego ciemne oczy rzucały niespokojnie błyski spod nisko opuszczonych powiek i rzęs. Zdawało się, że nie zwracał uwagi na obcych, kierował jednak ku nim często swoje niedostrzegalne spojrzenia i pochylił się w ich stronę, aby słyszeć, o czym będą mówili. Chciał się dowiedzieć, co ich sprowadziło w te strony, czy tu zostaną, czy też nie. Niestety, nie rozumiał ani słowa, chociaż rozmawiali dość głośno, ponieważ posługiwali się językiem niemieckim, którego nie znał.

Obaj przybyli napełnili szklanki i wypili je do dna, po czym ciemnowłosy odstawił swoją i powiedział:

— No, to już przywitaliśmy się, a teraz do rzeczy! A więc jest pan rusznikarzem, jak pański ojciec. Z tego można wnosić, że jest pan dobrym strzelcem. Gdybyśmy nawet zgodzili się na pokrewieństwo między sobą, to mimo tego wyznam szczerze, że nie wiem, czy mam prawo traktować pana jak krewnego.

— A dlaczego nie?

— Z powodu spadku.

— Jak to?

— Oszukano mnie i nic nie dostałem.

— I ja także!

— Ach! Naprawdę? Nic pan nie otrzymał?

— Ani feniga, ani grosza!

— Ale spadkobiercom w starym kraju wypłacono znaczną sumę!

— Tak, spadkobiercom Timpego w Plauen, ale nie mnie, chociaż jestem tak samo prawdziwym Timpe jak oni.

— Niech pan pozwoli, że zbadam nieco tę prawdziwość! Jak panu na imię?

— Kasimir Obadia Timpe.

— A ojciec?

— Rehabeam Zachariasz Timpe.

— Ilu braci miał pański ojciec?

— Pięciu. Trzej młodsi wyjechali do Ameryki w nadziei, że się prędko wzbogacą, gdyż potrzebowano tu wtedy dużo strzelb. Wszyscy bracia byli rusznikarzami.

— Jak się nazywał drugi brat z kolei, spośród pozostałych w Plauen?

— Jan Daniel. Umierając zostawił dwóch synów, Piotra Michę i Marka Absaloma, którzy odziedziczyli sto tysięcy talarów i otrzymali je z miasta Fayette w Alabamie.

— To się zgadza, to się znów zgadza! Pańska znajomość miejsc i osób dowodzi, że naprawdę jest pan moim bratem stryjecznym.

— O, ja potrafię dowieść tego jeszcze lepiej! Mam papiery i dokumenty, które przechowuję jak świętość i noszę je zawsze na sercu. Mogę je panu natychmiast...

— Nie teraz, nie teraz, może później — przerwał mu Hasael Beniamin Timpe, tak bowiem nazywał się ciemnowłosy. — Wierzę panu. Przecież pan wie, dlaczego wszyscy bracia mają biblijne imiona?

— To był prastary zwyczaj w tej rodzinie, od którego nikt nie chciał odstąpić.

— To prawda! Tego zwyczaju można było dochować tu, w Stanach, gdyż Amerykanie także lubią takie imiona. Mój ojciec był trzecim z braci, nazywał się Dawid Machabeusz i został w Nowym Jorku. Mnie na imię Hasael Beniamin. Dwaj młodsi udali się w głąb kraju i osiedlili w Fayette w stanie Alabama. Najmłodszy nazywał się Józef Habakuk, zszedł z tego świata bezdzietnie i zostawił ten wielki spadek. Czwarty brat, Tobiasz Holofernes, umarł w tym samym mieście, a jego jedyny syn, Nahum Samuel, jest oszustem.

— Jak to?

— Czy pan tego nie widzi? Ja nie przeczuwałem niczego. Ojciec pisywał przez jakiś czas do obu braci w Fayette, ale potem korespondencji zaniechano i zapomniano wzajemnie o sobie, odległości w Stanach są tak wielkie, że w końcu nawet bracia znikają sobie z oczu. Po śmierci ojca prowadziłem interesy z różnym powodzeniem, a z zyskiem tak małym, że ledwie starczało mi na życie. Niespodziewanie spotkałem się w Hoboken z Niemcem, który właśnie przyjechał z Plauen. Zapytałem go oczywiście o swoich tamtejszych krewnych i dowiedziałem się ku memu zdziwieniu, że odziedziczyli po stryju Habakuku sto tysięcy talarów gotówką. A ja nic! Myślałem, że mnie szlag trafi! Miałem prawo żądać swego udziału, i napisałem do Fayette z dziesięć, a może i więcej listów, ale nie dostałem odpowiedzi. Wobec tego sprzedałem szybko interes i pojechałem tam.

— Całkiem słusznie, całkiem słusznie, kochany bracie! A skutek?

— Nie było żadnego skutku, ponieważ ten ptaszek stał się niewidzialny. Wyleciał.

— Jaki ptaszek?

— Co za pytanie! Może się pan domyślić! W Fayette przypuszczano, że stary Józef Habakuk zmarł w dobrych stosunkach, ale nie przeczuwano, że był aż tak bogaty. Prawdopodobnie nie okazywał tego ze sknerstwa. Jego brat, Tobiasz Holofernes, był bardzo ubogi i umarł przed nim. Habakuk więc wziął do siebie jego syna, a swego bratanka, Nahuma Samuela. To on właśnie jest oszustem. Nie mógł wprawdzie tych stu tysięcy posłać do Plauen, ale z resztą pieniędzy zabrał się gdzieś w świat. Tak przepadło drugie sto tysięcy talarów, które ja powinienem był dostać.

— On prawdopodobnie zabrał i moje pieniądze.

— Pewnie!

— Łajdak! Ojciec wyprowadził się z Plauen, bo bardzo pokłócił się z bratem na tle konkurencji. Nieprzyjaźń wzrastała mimo oddalenia, w końcu doszło do tego, że jeden nie chciał nic wiedzieć o drugim. Tymczasem umarł mój ojciec i niedługo potem jego brat w Plauen. Później synowie tego stryja napisali mi, że po stryju Habakuku odziedziczyli sto tysięcy talarów. Przyjechałem natychmiast do Plauen, aby się czegoś dowiedzieć. Wszystko było tam na wysokim poziomie. Obu braci stryjecznych nie nazywano inaczej jak spadkobiercami Timpego. Porzucili swój zawód i żyli jak książęta. Przyjęli mnie bardzo dobrze, zatrzymując u siebie na kilka tygodni. O dawnej wrogości nie wspominano ani słowem, nie mogłem się jednak dowiedzieć niczego bliższego ani o stryju, Józefie Habakuku, ani o jego spuściźnie. Bracia stryjeczni dali mi skosztować swego bogactwa, ale o moim udziale nie było mowy. Zrobiłem więc krótko, tak jak pan. Sprzedałem interes, pojechałem do Ameryki i udałem się z Nowego Jorku prosto do Fayette.

— Ach, tak? I co pan tam znalazł?

— To co i pan, tylko że mnie w dodatku wyśmiano. Powiedziano mi, że tamtejsi Timpowie nigdy nie byli zamożni.

— Nonsens! Czy znał pan wtedy angielski?

— Nie.

— A więc wodzili pana za nos jako Niemca. I cóż pan zrobił?

— Pojechałem do St. Louis, gdzie podjąłem pracę u Mr Henry’ego, wynalazcy słynnego sztucera na dwadzieścia pięć strzałów. Starałem się skorzystać z jego nauk jak najwięcej. Tymczasem znalazłem się w mieście Napoleon nad Arkansas i Missisipi, w towarzystwie kilku myśliwych z prerii, którym mogłem się przydać jako rusznikarz. Westmani nie puścili mnie już od siebie i nakłonili, żebym udał się w Góry Skaliste. Tak zostałem westmanem.

— A czy jest pan zadowolony z tej zamiany?

— Tak. Oczywiście byłoby mi przyjemniej, gdybym mógł dostać swoje sto tysięcy talarów i mógł żyć w słodkim nieróbstwie jak spadkobiercy Timpego.

— Hm! To może jeszcze nastąpić.

— Trudno! Mnie także przyszło później na myśl, że stary Józef Habakuku był bardzo bogaty i że jego bratanek, Nahum Samuel, uciekł z pieniędzmi. Szukałem tego drugiego przez kilka lat, ale, jak już powiedziałem, na próżno.

— Ja także go szukałem, z tym samym skutkiem, ale tylko do niedawna, gdyż mam już jego ślad.

— Ślad...je...go...Jak..? Co...? Naprawdę? — zawołał Kasimir zrywając się z miejsca tak nagle, że wszyscy obecni zwrócili na to uwagę i skierowali ku niemu spojrzenia.

— Cicho, spokojnie! — upomniał Hasael. — Nie trzeba denerwować się tak prędko. Słyszałem z pewnego źródła, że niejaki Nahum Samuel Timpe, dawniej rusznikarz, stał się teraz bardzo bogaty i mieszka w Santa Fe.

— W Santa Fe? Musimy natychmiast tam jechać, pan i ja!

— Zgadzam się na to, bracie! Miałem właśnie zamiar odszukać go i zmusić do wydania całej kwoty wraz z procentami. Wiedziałem, że to będzie trudne zadanie, dlatego cieszę się, że pana spotkałem, gdyż we dwóch lepiej sobie poradzimy. Wystąpimy wobec niego w taki sposób, że ze strachu przyzna się do niecnego czynu i natychmiast wypłaci nam pieniądze. Jesteśmy westmanami i zagrozimy mu prawem prerii. Prawda?

— To jest oczywiste! — potwierdził Kasimir skwapliwie. Co za szczęście, że pana spotkałem! Pana?...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin