Brooks Terry - 4 Potomkowie Shannary.pdf
(
2627 KB
)
Pobierz
28963100 UNPDF
TERRY BROOKS
POTOMKOWIE
SHANNARY
( Przeło
Ŝ
ył Lech Czy
Ŝ
ewski)
I
Starzec siedział samotnie w cieniu Smoczych Z
ę
bów i patrzył, jak zapadaj
ą
cy
zmierzch przep
ę
dza
ś
wiatło dnia na zachód. Dzie
ń
był wyj
ą
tkowo chłodny jak na
ś
rodek lata i
zapowiadała si
ę
zimna noc. Niebo okrywały poszarpane chmury, rzucaj
ą
c na ziemi
ę
cienie i
przesuwaj
ą
c si
ę
niczym zwierz
ę
ta w
ę
druj
ą
ce bez celu mi
ę
dzy ksi
ęŜ
ycem a gwiazdami. Pustk
ę
pozostał
ą
po gasn
ą
cym
ś
wietle wypełniała cisza, jak głos, który ma si
ę
dopiero odezwa
ć
.
To cisza szepcz
ą
ca o magii, pomy
ś
lał starzec.
Przed nim płon
ą
ł ogie
ń
, niewielki jeszcze, ledwie zacz
ą
tek tego, którego potrzebował.
Ale przecie
Ŝ
nie b
ę
dzie go kilka godzin. Przez chwil
ę
spogl
ą
dał na igraj
ą
ce płomyki z
wyczekiwaniem zmieszanym z niepokojem, a potem pochylił si
ę
, by dorzuci
ć
wi
ę
kszych
kawałków suchego drewna, które szybko podsyciły płomie
ń
. Pogrzebał w ognisku kijem, po
czym cofn
ą
ł si
ę
o krok przed
Ŝ
arem. Stał na granicy
ś
wiatła, mi
ę
dzy ogniem a g
ę
stniej
ą
cym
mrokiem - istota mog
ą
ca nale
Ŝ
e
ć
do nich obu albo do
Ŝ
adnego.
Jego oczy połyskiwały, kiedy spojrzał w dal. Wierzchołki Smoczych Z
ę
bów sterczały
w niebo jak ko
ś
ci, których ziemia nie była w stanie pogrzeba
ć
. Góry spowijała cisza,
tajemniczo
ść
, która lgn
ę
ła do nich jak mgła w mro
ź
ny poranek, skrywaj
ą
c wszystkie sny mi-
nionych epok.
Ogie
ń
buchn
ą
ł nagle iskrami i starzec strzepn
ą
ł zabł
ą
kan
ą
grudk
ę
Ŝ
aru, maj
ą
c
ą
ju
Ŝ
na
nim osi
ąść
. Był jak wi
ą
zka lu
ź
no zwi
ą
zanego chrustu mog
ą
ca si
ę
rozsypa
ć
w pył przy
podmuchu silniejszego wiatru. Szara szata i le
ś
na opo
ń
cza wisiały na nim jak na strachu na
wróble. Jego skóra była wyschni
ę
ta i br
ą
zowa, obci
ą
gni
ę
ta na ko
ś
ciach jak pergamin. Brodat
ą
twarz okalała aureola siwych włosów, rzadkich i delikatnych, wygl
ą
daj
ą
cych na tle ognia jak
strz
ę
py gazy. Był tak pomarszczony i skurczony,
Ŝ
e wydawał si
ę
mie
ć
sto lat.
Naprawd
ę
miał ich niemal tysi
ą
c.
To dziwne, pomy
ś
lał nagle, u
ś
wiadamiaj
ą
c sobie swój wiek. Paranor, rady plemion, a
nawet druidzi - wszystko to min
ę
ło. Dziwne,
Ŝ
e wła
ś
nie jemu dane było przetrwa
ć
.
Pokr
ę
cił głow
ą
. To było tak dawno temu, tak odległe w czasie,
Ŝ
e ledwie rozpoznawał
t
ę
cz
ęść
swego
Ŝ
ycia. Uwa
Ŝ
ał j
ą
za zako
ń
czon
ą
, zamkni
ę
t
ą
na zawsze. Uwa
Ŝ
ał si
ę
za
wolnego. Teraz jednak wydało mu si
ę
,
Ŝ
e nigdy nie był wolny. Nie mógł by
ć
wolny od
czego
ś
, czemu co najmniej zawdzi
ę
czał,
Ŝ
e wci
ąŜ
jeszcze
Ŝ
yje.
Przecie
Ŝ
gdyby nie sen druidów, jak
Ŝ
e mógłby wci
ąŜ
jeszcze tutaj sta
ć
?
Zapadaj
ą
ca noc przenikn
ę
ła go chłodem. Ostatni blask sło
ń
ca znikn
ą
ł za horyzontem i
zewsz
ą
d otoczyła go ciemno
ść
. Nadszedł czas. Sny mówiły mu,
Ŝ
e to musi nast
ą
pi
ć
teraz, a
on wierzył snom, poniewa
Ŝ
je rozumiał. To tak
Ŝ
e była cz
ęść
jego dawnego
Ŝ
ycia, od której
nie mógł si
ę
uwolni
ć
- sny, wizje nieznanych
ś
wiatów, przestrogi i prawdy - to, co mo
Ŝ
e, a
czasem musi istnie
ć
.
Odst
ą
pił od ognia i ruszył w gór
ę
w
ą
sk
ą
ś
cie
Ŝ
k
ą
mi
ę
dzy skałami. Okryły go cienie,
przylegaj
ą
c do
ń
swym chłodnym dotykiem. Szedł długo w
ą
skimi w
ą
wozami, obok pot
ęŜ
nych
głazów, wzdłu
Ŝ
stromych uskoków i poszczerbionych szczelin skalnych. Kiedy znowu
wyszedł na
ś
wiatło, znajdował si
ę
w płytkiej kamienistej dolinie, zaj
ę
tej niemal w cało
ś
ci
przez ogromne jezioro, którego szklista powierzchnia połyskiwała ostrym, zielonkawym
blaskiem.
Jezioro to było miejscem spoczynku cieni dawnych druidów. Tutaj wła
ś
nie, do
Hadeshorn, został wezwany.
- Niechaj to ju
Ŝ
si
ę
stanie - mrukn
ą
ł cicho.
Wolno i ostro
Ŝ
nie zacz
ą
ł schodzi
ć
w gł
ą
b doliny, niepewnie stawiaj
ą
c kroki, z sercem
tłuk
ą
cym mu si
ę
w piersi. Długo go tutaj nie było. Wody przed nim si
ę
nie poruszały; duchy
pogr
ąŜ
one były we
ś
nie. Tak jest lepiej, pomy
ś
lał. Lepiej ich nie niepokoi
ć
.
Doszedł do brzegu jeziora i zatrzymał si
ę
. Było zupełnie cicho. Odetchn
ą
ł gł
ę
boko i
powietrze dobywaj
ą
ce si
ę
z jego piersi wydało odgłos przypominaj
ą
cy szelest li
ś
ci na
kamieniach. Poszukał r
ę
k
ą
wisz
ą
cej przy pasie sakwy i rozlu
ź
nił
ś
ci
ą
gaj
ą
cy j
ą
sznurek.
Ostro
Ŝ
nie si
ę
gn
ą
ł do
ś
rodka i wydobył gar
ść
czarnego proszku przetykanego srebrzystym
pyłem. Zawahał si
ę
przez chwile, po czym cisn
ą
ł go w powietrze ponad jeziorem.
Proszek wybuchn
ą
ł wysoko, rozbłyskuj
ą
c dziwnym
ś
wiatłem, które rozja
ś
niło
wszystko wokół, jakby znowu był dzie
ń
. Nie było ciepło, tylko jasno.
Ś
wiatło mieniło si
ę
i
ta
ń
czyło na tle nocnego nieba jak
Ŝ
ywe stworzenie. Starzec patrzył, otuliwszy si
ę
mocniej
opo
ń
cz
ą
, a jego oczy błyszczały odbitym blaskiem. Kołysał si
ę
lekko w przód i w tył i przez
chwil
ę
czuł si
ę
znowu młody.
Nagle we wn
ę
trzu
ś
wiatła pojawił si
ę
cie
ń
, wyłaniaj
ą
c si
ę
z niego bezgło
ś
nie jak
widmo; czarny kształt jakby oderwany od zalegaj
ą
cej wokół ciemno
ś
ci. Starzec wszak
Ŝ
e
wiedział,
Ŝ
e tak nie jest. To cos nie zabł
ą
kało si
ę
tutaj, lecz zostało wezwane. Cie
ń
zg
ę
stniał i
przybrał kształt m
ęŜ
czyzny obleczonego w czer
ń
, wysokiej, złowrogiej postaci, któr
ą
ka
Ŝ
dy,
kto cho
ć
raz j
ą
widział, od razu musiał rozpozna
ć
.
- Wi
ę
c to ty, Allanonie - wyszeptał starzec. Zakapturzona twarz odchyliła si
ę
do tyłu i
w
ś
wietle ukazały si
ę
wyra
ź
ne, ciemne, surowe rysy: ko
ś
ciste, brodate oblicze, długi, w
ą
ski
nos i takie
Ŝ
usta, pos
ę
pne czoło, które wygl
ą
dało jak odlane z
Ŝ
elaza, i oczy poni
Ŝ
ej, zdaj
ą
ce
si
ę
zagl
ą
da
ć
w gł
ą
b duszy. Oczy odnalazły starca i zatrzymały si
ę
na nim.
„Potrzebuj
ę
ci
ę
”.
Głos był szeptem rozlegaj
ą
cym si
ę
w my
ś
lach starca, sykiem niecierpliwo
ś
ci i
niezadowolenia. Cie
ń
porozumiewał si
ę
za pomoc
ą
samych my
ś
li. Starzec zl
ą
kł si
ę
na chwil
ę
i zapragn
ą
ł, aby posta
ć
, któr
ą
przywołał, znikn
ę
ła. Zaraz jednak si
ę
opanował, gotów stawi
ć
czoło swym obawom.
- Nie jestem ju
Ŝ
jednym z was! - rzekł ostro, gro
ź
nie mru
Ŝą
c oczy i zapominaj
ą
c,
Ŝ
e
nie ma potrzeby mówi
ć
na głos. - Nie mo
Ŝ
esz mi rozkazywa
ć
!
„Nie rozkazuj
ę
. Prosz
ę
. Wysłuchaj mnie. Jeste
ś
jedynym, który pozostał, by
ć
mo
Ŝ
e
jedynym do czasu, a
Ŝ
wyznaczony zostanie mój nast
ę
pca. Czy rozumiesz?”
- Czy rozumiem? Któ
Ŝ
mógłby rozumie
ć
to lepiej ode mnie? - Starzec za
ś
miał si
ę
nerwowo.
„Wci
ąŜ
jest w tobie co
ś
, czego kiedy
ś
nie próbowałby
ś
poda
ć
w w
ą
tpliwo
ść
. Moc
pozostanie w tobie. Na zawsze. Pomó
Ŝ
mi. Wysyłam sny, a dzieci Shannary nie odpowiadaj
ą
.
Kto
ś
musi do nich pój
ść
. Kto
ś
musi otworzy
ć
im oczy. Ty”.
- Nie ja! Od lat
Ŝ
yj
ę
z dala od plemion. Nie chc
ę
mie
ć
nic wspólnego z ich
problemami! - Starzec wyprostował sw
ą
kruch
ą
posta
ć
i zmarszczył czoło. - Ju
Ŝ
dawno
porzuciłem te niedorzeczno
ś
ci !
Wydało mu si
ę
,
Ŝ
e cie
ń
nagle unosi si
ę
i rozrasta przed jego oczami, i poczuł,
Ŝ
e on
sam odrywa si
ę
od ziemi. Wzleciał ku niebu, wysoko w noc. Nie opierał si
ę
, przywołał jednak
cał
ą
sił
ę
woli, chocia
Ŝ
czuł, jak gniew tamtego przepływa przeze
ń
niczym rw
ą
ca, czarna
rzeka. Głos cienia przypominał zgrzytanie ko
ś
ci.
„Patrz!”
Przed nim rozpo
ś
cierały si
ę
cztery krainy: panorama ł
ą
k, gór, wzgórz, jezior, lasów i
rzek, jasne połacie ziemi zalanej
ś
wiatłem słonecznym. Zaparło mu dech, gdy ujrzał to
wszystko tak wyra
ź
nie i z tak wysoka, cho
ć
wiedział,
Ŝ
e to jedynie iluzja. Lecz
ś
wiatło niemal
od razu zacz
ę
ło bledn
ąć
, barwy - rozmywa
ć
si
ę
. Spowiła go ciemno
ść
wypełniona g
ę
st
ą
, szar
ą
mgł
ą
i siarczanym popiołem unosz
ą
cym si
ę
z wygasłych kraterów. Krajobraz w dole utracił
swój charakter, stał si
ę
jałowy i martwy. Starzec czuł, jak si
ę
ku niemu zbli
Ŝ
a. Widoki i
zapachy w dole napawały go coraz wi
ę
kszym wstr
ę
tem. Po spustoszonej ziemi w
ę
drowały
gromady człekokształtnych istot, bardziej przypominaj
ą
cych zwierz
ę
ta ni
Ŝ
ludzi. Szarpały i
odzierały si
ę
nawzajem, wyły i wrzeszczały. Obok nich przemykały ciemne, pozbawione
ciała cienie o ognistych oczach, poruszały si
ę
w
ś
ród ludzi, ł
ą
czyły si
ę
z nimi, stawały si
ę
nimi, po czym znowu si
ę
od nich odrywały. Poruszały si
ę
w makabrycznym, lecz
przemy
ś
lanym ta
ń
cu. Widział, jak cienie po
Ŝ
eraj
ą
ludzi.
ś
ywiły si
ę
nimi.
„Patrz!”
Obraz zmienił si
ę
. Ujrzał samego siebie, wychudłego, odzianego w łachmany
Ŝ
ebraka,
stoj
ą
cego przed kotłem wypełnionym dziwnym białym ogniem, który bulgotał i wirował,
szepcz
ą
c jego imi
ę
. Znad kotła unosiły si
ę
opary i snuj
ą
c si
ę
, docierały do miejsca, gdzie stał,
oplatały go i pie
ś
ciły jak dziecko. Wsz
ę
dzie wokół przemykały cienie, zrazu omijaj
ą
c go, a
potem przedostaj
ą
c si
ę
do jego wn
ę
trza, jakby był pust
ą
powłok
ą
, w której mog
ą
do woli
dokazywa
ć
. Czuł ich dotyk; miał ochot
ę
krzycze
ć
.
„Patrz!”
Obraz znowu si
ę
zmienił. Ujrzał ogromny las, a w jego
ś
rodku wielk
ą
gór
ę
. Na
szczycie stał zamek, stary i poszarzały; jego wie
Ŝ
e i przedpiersia wznosiły si
ę
wysoko na tle
ciemnego krajobrazu. Paranor! Paranor wskrzeszony z przeszło
ś
ci! Poczuł, jak wzbiera w nim
co
ś
jasnego i przepojonego nadziej
ą
, i chciał wykrzycze
ć
sw
ą
rado
ść
. Lecz wokół zamku
kł
ę
biły si
ę
ju
Ŝ
opary. W pobli
Ŝ
u przemykały ju
Ŝ
cienie. Prastara twierdza zacz
ę
ła si
ę
kruszy
ć
i
osypywa
ć
, kamienie i zaprawa p
ę
kały jak zaci
ś
ni
ę
te w imadle. Ziemia zadr
Ŝ
ała i z piersi ludzi
zmienionych w zwierz
ę
ta dobył si
ę
wrzask. Z wn
ę
trza, ziemi buchn
ą
ł ogie
ń
, rozdzieraj
ą
c
wzniesienie, na którym stał Paranor, a potem rozrywaj
ą
c sam zamek. Powietrze wypełniły
zawodzenia, j
ę
k wydawany przez kogo
ś
, kto utracił jedyn
ą
nadziej
ę
, jaka mu została. Starzec
rozpoznał,
Ŝ
e tym, który zawodzi, jest on sam.
Potem obrazy znikn
ę
ły. Stał znowu nad jeziorem Hadeshorn, w cieniu Smoczych
Z
ę
bów, sam na sam z duchem Allanona. Wbrew swemu postanowieniu dr
Ŝ
ał na całym ciele.
Duch wymierzył w niego wyci
ą
gni
ę
ty palec.
„B
ę
dzie tak, jak ci pokazałem, je
ś
li sny zostan
ą
zlekcewa
Ŝ
one. B
ę
dzie tak, je
ś
li nie
podejmiesz działania. Musisz pomóc. Id
ź
do nich - do chłopca, dziewczyny i Mrocznego
Stryja. Powiedz im,
Ŝ
e sny mówi
ą
prawd
ę
. Powiedz im,
Ŝ
eby tu do mnie przybyli w pierwsz
ą
noc nowego ksi
ęŜ
yca, kiedy obecny cykl si
ę
zako
ń
czy. Wtedy b
ę
d
ę
z nimi rozmawiał”.
Starzec zmarszczył czoło i co
ś
wymamrotał, zagryzaj
ą
c doln
ą
warg
ę
. Jego palce
ponownie zaci
ą
gn
ę
ły sznurek przy sakwie i wsun
ą
ł j
ą
z powrotem za pas.
- Zrobi
ę
to, poniewa
Ŝ
nie ma nikogo innego! - rzekł w ko
ń
cu, nie próbuj
ą
c nawet
ukry
ć
niech
ę
ci. - Lecz nie oczekuj...!
„Tylko pójd
ź
do nich. Nie
Ŝą
dam niczego wi
ę
cej. O nic wiecej nie b
ę
d
ę
ci
ę
prosił.
Id
ź
”.
Cie
ń
Allanona zal
ś
nił jasno i znikn
ą
ł.
Ś
wiatło zgasło i dolina znów była pusta. Starzec
stał przez chwil
ę
, spogl
ą
daj
ą
c w dal ponad spokojnymi wodami jeziora, po czym odwrócił si
ę
i ruszył z powrotem.
Plik z chomika:
Chlorella
Inne pliki z tego folderu:
Brooks Terry - 4 Potomkowie Shannary.pdf
(2627 KB)
Inne foldery tego chomika:
Baniewicz, Artur
Banks, Leanne
Barclay, James
Barker, Clive
Basztowa, Ksenia
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin