Farmer morski.pdf

(317 KB) Pobierz
379776516 UNPDF
J ACK L ONDON
F ARMER MORSKI
- To będzie szalupa doktora - odezwał się kapitan Mac Elrath.
Pilot mruknął twierdząco, a kapitan omiótł spojrzeniem przez lornetkę najpierw
motorówkę, później skrawek plaży, leżące za nim Kingston oraz wysunięte najdalej ku
północy wejście do Howth Head.
- Przypływ, jak trzeba - powiedział pilot siląc się na ton pogodny. - Za dwie godziny
stanie pan u nabrzeża. Basen portowy Ring’s End, prawda?
Tym razem kapitan przytaknął pomrukiem.
- Paskudny dzień, jak to w Dublinie - zaczął znów pilot.
Kapitan mruknął ponownie. Był zmęczony, bo miał za sobą sztormową noc w Kanale
Irlandzkim i wiele godzin spędzonych na mostku. Znużyła go też cała długa podróż, która od
portu macierzystego do portu macierzystego trwała dwa lata i cztery miesiące - osiemset
piętnaście dni według dziennika okrętowego.
- Całkiem zimowa pogoda - podjął po chwili milczenia. - Miasto kiepsko widać. No i
solidny deszcz zapowiada się na cały dzień.
Kapitan Mac Elrath był mężczyzną niskiego wzrostu - tyle że bez kłopotu mógł wyjrzeć
nad brezentową osłonę mostku. Górowali nad nim pilot i trzeci oficer, a także marynarz u
steru - dezerter z okrętu wojennego, tęgi i rosły Niemiec, który zamustrował w Rangunie. Ale
mimo niedoboru cali kapitan Mac Elrath wyróżniał się energią i zdolnościami. W każdym
razie tak sądziła dyrekcja towarzystwa żeglugowego, o czym by się dowiedział, gdyby mógł
uzyskać dostęp do swoich akt personalnych, prowadzonych drobiazgowo i przechowywanych
w archiwum. Jednakże dyrekcja ani razu nie napomknęła, jak znacznym darzy go zaufaniem.
Nie zwykła tak postępować. Kierowała się zasadą, by pod żadnym pozorem nie budzić w
pracowniku przekonania, że jest niezastąpiony albo nawet szczególnie przydatny. Chętnie
karciła, pochwał nie udzielała nigdy. Kim ostatecznie był kapitan Mac Elrath? Szyprem -
jednym z osiemdziesięciu kilku kapitanów dowodzących osiemdziesięcioma kilkoma
statkami towarowymi, które należały do towarzystwa żeglugowego i przemierzały wszystkie
wielkie gościńce, wszystkie boczne ścieżki oceanów i mórz.
Poniżej mostku, na głównym pokładzie, którego zardzewiałe żelazne płyty opowiadały
własną posępną historię o wadze i ciosach potężnych fal, dwaj chińscy palacze przeszli niosąc
śniadanie w kierunku dziobu. Marynarz z załogi pokładowej zdejmował właśnie linę
sztormową rozciągniętą nad lukami ładowni i dźwigami, między dziobówką a trapem
wiodącym z pokładu na mostek.
- Ciężki rejs - odezwał się znów pilot.
1
- Aha. Czasem bywało kiepsko, ale nie tyle chodzi mi o to, ile o stratę czasu. Diablo nie
lubię tracić czasu.
Mówiąc to kapitan odwrócił się, spojrzał w stronę rufy, wyżej i niżej, a pilot podążając za
jego wzrokiem otrzymał nieme, lecz wiele znaczące wyjaśnienie. Brązowo malowany komin
powlekała biel soli, syrena połyskiwała krystalicznie w zmiennych przebłyskach słońca
sunącego między strzępami chmur. U lewej burty brakowało łodzi ratunkowej, a jej skręcone
i powyginane żurawiki świadczyły o potędze uderzeń, jakie odbierał stary “Tryapsic”. U
prawej burty żurawiki były również puste. Zdruzgotany wrak łodzi ratunkowej, którą
podtrzymywały niegdyś, leżał na górnej części szybu maszynowni, obok rozbitego świetlika,
osłoniętego teraz plandeką. Niżej, ku prawej burcie, pilot zobaczył na pokładzie średniówki
drzwi mesy, mocno nadwerężone atakami wysokiej fali. Obok drzwi bosman i marynarz
zdejmowali ze sztagów kominowych ogromną czworokątną sieć z lin, która, jak widać, nie
osłabiła siły tych ataków.
- Już dawniej dwa razy wspominałem armatorom o tych cholernych drzwiach - podjął
kapitan Mac Elrath. - I co? Gadali, że wytrzymają. Nie wytrzymały. Napotykałem wielkie
fale, a największa dała radę przeklętym drzwiom. Jak je wypchnęła, padły płasko na stół mesy
i zrujnowały kabinę pierwszego mechanika. Strasznie się złościł.
- Fala musiała być cholernie duża - bąknął pilot tonem zrozumienia i współczucia.
- Pewno że tak! Przez jakiś czas ruszało się wszystko. No i ta fala wykończyła
pierwszego oficera. Stał ze mną na mostku, więc mu powiedziałem, żeby zajrzał do luku
pierwszej ładowni. “Tryapsic” czerpał wodę, no i niepokoiłem się trochę o tę pierwszą
ładownię. Wszystko to wyglądało podejrzanie. Zaczynałem już kombinować, czy nie stanąć
w dryf do rana, kiedy przyszła ta fala: cholernie duża, jak Boga kocham! Nawet nam, na
mostku, dostało się trochę. Z początku nie zauważyłem braku pierwszego oficera, bo trzeba
było zająć się tym i owym, postawić wywalone drzwi, zakryć plandeką świetlik szybu
maszynowni. Później nie mogliśmy go nigdzie znaleźć. Człowiek u steru mówił, że widział,
jak pierwszy oficer złaził po trapie, kiedy rąbnęła w nas ta fala. Szukaliśmy na dziobie i w
jego kabinie, i w maszynowni, no i w końcu był na dolnym pokładzie, po obu stronach osłony
przewodu doprowadzającego parę do wind rufowych.
Pilot zaklął z podziwem i zgrozą.
- Trudno powiedzieć inaczej - ciągnął kapitan z nutą przemęczenia w głosie. - Był po obu
stronach przewodu, rozpłatany równiutko jak śledź. Fala musiała go przyłapać między
górnym pokładem i pokładem średniówki, przenieść nad szybem kotłowni i głową do przodu
rzucić na osłonę przewodu parowego. Dostał między oczy, a dalej przecięło go jak masło, na
2
dwie połowy, tak że przy jednej została ręka i noga i przy drugiej została ręka i noga.
Okropny widok! Złożyło się go, owinęło w brezent, no i za burtę.
Pilot zaklął powtórnie.
- Nie ma się czym przejmować - uspokoił go kapitan Mac Elrath. - Musiało się skończyć
czymś podobnym. Z tego pierwszego oficera był kiepski marynarz. Nadawałby się może do
roboty, za przeproszeniem, w chlewie, a i to nie najlepiej.
Podobno istnieją trzy kategorie Irlandczyków - katolicy, protestanci i ci z Irlandii
północnej, czyli przesiedleni Szkoci. Kapitan Mac Elrath pochodził z Irlandii północnej i
chociaż miał najczystszy szkocki akcent, nic nie mogło rozdrażnić go bardziej niż omyłka co
do narodowości. Był Irlandczykiem i mocno przy tym obstawał, chociaż lekceważąco
wydymał wargi mówiąc o rodakach z Irlandii południowej lub nawet protestantach spod
znaku domu Orańskiego. Należał do kościoła prezbiteriańskiego, a w jego gminie
protestantom spod znaku domu Orańskiego nie udało się nigdy zebrać na modły więcej niźli
pięciu wiernych. Jego gmina to wyspa McGill, gdzie siedem tysięcy ludzi zbliżonego pokroju
żyje w tak przykładnej zgodzie i trzeźwości, że wystarcza im jeden policjant, a szynku nie ma
wcale.
Kapitan Mac Elrath nie lubi morza, nie lubił nigdy. Czerpał z niego środki utrzymania,
więc morze stanowiło miejsce, w którym pracował, jak fabryka, sklep, kantor stanowią
miejsca, w których pracują inni. Romantyczność nie śpiewała mu syrenich pieśni, duch
przygody nie rozpłomieniał jego leniwej krwi. Nie posiadał wyobraźni. Nie rozumiał
wymowy bezkresnych głębin. W jego pojęciu tornada, huragany, trąby wodne, zmienne fale
pływów były jedynie przeszkodami dla statku na wodzie oraz dla kapitana na mostku. Nie
widząc ich, widywał nieprzeliczone cudowności i dziwy dalekich krain. Pod jego powiekami
gorzały w bezwstydnej glorii morza tropików lub dęły chłodem sztormy na północnym
Atlantyku czy południowym Pacyfiku. Ale wspomnienia o tym wszystkim ograniczały się do
wywalonych drzwi mesy, zmywanych falami pokładów, zagrożonych luków, nadmiernego
zużycia węgla, opóźnień rejsów, nagłych ulew, co spłukiwały świeżo nałożoną farbę.
- Znam swoją robotę - powtarzał często i nie przyjmował do wiadomości niczego, co
znajdowało się poza jego robotą, to znaczy wszystkich rzeczy, które oglądał na własne oczy
nie podejrzewając ich istnienia. Jego armatorzy wiedzieli, że kapitan Mac Elrath zna swoją
robotę; w przeciwnym razie nie powierzyliby mu “Tryapsica”, który miał trzy tysiące ton
rejestrowych pojemności netto, brał ładunek dziewięciu tysięcy ton i kosztował pięćdziesiąt
tysięcy funtów.
3
Kapitan Mac Elrath wybrał morze nie z zamiłowania, lecz z woli losu, ponieważ
przyszedł na świat jako drugi, nie pierwszy, syn swojego ojca. Wyspa McGill ma określoną
powierzchnię, więc na roli może pracować tylko określona liczba jej mieszkańców.
Nadwyżka - i to duża nadwyżka - z musu idzie na morze, by szukać chleba. Dzieje się tak od
wielu pokoleń. Pierworodni synowie dziedziczą ziemię po ojcach, młodsi na wodzie trudnią
się słoną orką. Dlatego właśnie Donald Mac Elrath, potomek farmerów i chłopiec z farmy,
musiał porzucić rolę, którą kochał, by z wyroku przeznaczenia uprawiać nienawistne morze.
Sprytny, opanowany, trzeźwy, zaradny, pilny uprawiał je gorliwie przez lat dwadzieścia. Z
chłopca okrętowego i młodszego marynarza awansował na oficera i kapitana żaglowców.
Później przeszedł na statki parowe, był drugim oficerem, pierwszym, kapitanem, z małych
jednostek wędrował na większe, by ostatecznie zająć miejsce na mostku “Tryapsica”. Stara to
łajba - ma się rozumieć - ale z pewnością warta pięćdziesiąt tysięcy funtów i zdolna
transportować dziewięć tysięcy ton ładunku na wszystkich morzach i przy każdej pogodzie.
Z mostku “Tryapsica” - miejsca na górze, które zdobył w rezultacie współzawodnictwa z
ludźmi - kapitan patrzał na coraz bliższy port Dublina, miasto niewyraźne pod ciemnym
niebem w dzień posępny i smagany wiatrem, gmatwaninę lin i masztów na zacumowanych
statkach. Po dwukrotnej podróży dookoła świata, po nieustannych rejsach tam i z powrotem
wracał do domu, żony nie widzianej od dwudziestu ośmiu miesięcy, dziecka, którego nie
widział nigdy, chociaż mówiło już i chodziło. W dole zmiana palaczy i trymerów wyłaniała
się z drzwi dziobówki niby króliki z nory i przez pokryty rdzą pokład śpieszyła w kierunku
rufy, aby przejść oględziny lekarza portowego. Byli to Chińczycy o pozbawionych wyrazu
sfinksowych twarzach. Szli w szczególny sposób, powłócząc nogami, jak gdyby niezdarne
buciory zanadto krępowały ich cienkie kostki.
Kapitan spoglądał na swoich ludzi niewidzącymi oczyma i wsunąwszy dłoń pod czapkę z
daszkiem drapał się w gęstą czuprynę barwy piasku. Scena, którą miał przed sobą, stanowiła
jedynie tło jego własnej, pełnej ukojeń wizji, która nawiedzała go często w długie noce na
mostku, kiedy stary “Tryapsic” kołysał się na wzburzonej powierzchni oceanu, wysoka fala
zmywała pokłady, w olinowaniu śpiewały porywy sztormu albo wiry śnieżycy, albo
strumienie tropikalnej ulewy. Wizją tą były zagony zboża, dom mieszkalny, kryte strzechą
zabudowania, dzieci swawolące w słonecznym blasku, dobra żona przed progiem,
porykiwanie bydła, gdakanie kur, przytupywanie koni w stajni ojcowskiej farmy sąsiadującej
o miedzę, a dalej bezleśna równina i schludne pola podzielone żywopłotami, rozpościerające
się szeroko w kierunku pasma niskich, łagodnie sfałdowanych wzgórz. Tak przedstawiała się
wizja kapitana Mac Elratha, jego marzenie, romantyczność i duch przygody, cel wszelkich
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin