Kane Andrea - Echa we mgle.doc

(1531 KB) Pobierz

Andrea Kane ECHA WE MGLE

 

Jak Trenton, mam szczęście posiadać w mym życiu kilkoro wyjątkowych ludzi, którzy nigdy bez powodu nie wyprowadzili mnie z równowagi, a gdy zdarzało się, że ją traciłam, nieza­wodnie pomagali mi ją odzyskać; ludzi, którzy wymagają ode mnie niemal tyle, ile sama od siebie wymagam... których wszystkie czyny przesycone są czystą miłością. Właśnie tym wspaniałym ludziom pragnę zadedykować „Echa we mgle”. Brad, Wendi, Mamo i Tato... wiecie, ile znaczy dla mnie ta książka. Mam nadzieję, że wiecie również, ile Wy dla mnie znaczycie.

 

Podziękowania

Za wsparcie i nieskończoną cierpliwość winna jestem po­dziękowania następującym osobom:

Leonowi Soucy, członkowi Raptor Trust, wspaniałemu znawcy sów i najbardziej cierpliwemu nauczycielowi na świe­cie; bez Ciebie nie byłabym w stanie powołać Odyseusza do życia. Mam nadzieję, że jesteś dumny z mojej pracy. Odyseusz pozostał taki, jakim go stworzyliśmy - dumny i wolny!

Pat, za książki na temat królewskich edyktów, wiele godzin rozmów i cenną przyjaźń.

Michaelowi, skarbnicy wiedzy o królowej Wiktorii. Dzięki, że zechciałeś podzielić się ze mną swą rozległą wiedzą i równie bogatą biblioteką.

Lisie, wyjątkowej wielbicielce mojej prozy, wybornej przyja­ciółce.

Jayne Ann Krentz, która mimo bardzo szczelnie wypełnio­nego kalendarza znalazła czas na przeczytanie „Ech we mgle” i nakreślenie swoich uwag. Jayne, jestem dumna i bezgranicz­nie wdzięczna za Twoje entuzjastyczne poparcie.

I ostatnie, ale nie mniej ważne podziękowania, należą się pozostałym dwóm trzecim mojego dream team - Caroline Tolley i Alice Harron Orr - redaktorce i agentce, z którymi chciałaby pracować każda pisarka, niezrównanym, niedościg­nionym w dbałości o autora.

Dziękuję też mojej recenzentce, Karen Plunkett Powell, która nigdy nie przestanie zadziwiać mnie głębią swych ko­mentarzy i zdumiewającą przenikliwością. Witaj ponownie, Plunk!

 

 

Rozdział pierwszy

Sussex, Anglia

lipiec 1873

Niebo rozcięła para wielkich białych skrzydeł.

Powoli, majestatycznie, sowa wzleciała pod obłoki z kłębów mgły, tak dostojna jak ośnieżony szczyt górski, pałający na wieczornym niebie.

Ariana oparła się o poręcz balkonu i chłonęła wzrokiem harmonijne ruchy ptaka, oczarowana emanującą z nich swobo­dą. Tego lata widziała już kilka sów, ale nigdy w życiu - a przecież skończyła osiemnaście lat - nie spotkała okazu o tak czystej, klarownej barwie upierzenia. Te pióra, skąpane w roz­proszonym świetle gazowych latami, wydawały się bielsze od świeżo spadłego śniegu.

Z sali balowej dobiegły głośniejsze niż przed chwilą odgłosy wesołej zabawy, wzbudzając wyrzuty sumienia. Powinna wró­cić na przyjęcie zaręczynowe, była to winna Baxterowi. Poza tym przez cały wieczór znakomicie się bawiła. Rzadko miewała okazję wziąć udział w tak wielkim balu, gdzie mogła rozma­wiać z mnóstwem wspaniałych osób i wirować w tańcu, aż stopy unosiły się nad posadzką. Doprawdy, wrażenia były niezapomniane.

A jednak bladły w porównaniu z tym fantastycznym spekta­klem, który teraz rozgrywał się na jej oczach.

Patrząc na niezwykłego ptaka zapomniała o całym świecie.

Kiedy przysiadł na gałęzi kasztanowca, tak bliski, że wyda­wał się w zasięgu ręki, Ariana wstrzymała oddech. Spojrzała wprost w ogromne oczy ptaka, a potem przeniosła spojrzenie w bok, na gęstniejącą wieczorną mgłę. Modliła się w duszy, aby mgła wstrzymała się z opadaniem choćby na kilka chwil i nie skryła bezcennego skarbu natury.

Mgła uwzględniła nie wypowiedziane życzenie i chwilowo unosiła się gdzieś u szczytu korony drzewa. Ariana złożyła w myśli ślubowanie, że zaraz ostrożnie wycofa się przez drzwi do wnętrza domu. Ale za minutkę...

Mgła ostatecznie straciła cierpliwość i nakryła całą ogromną posiadłość czymś w rodzaju mlecznobiałego koca. Sowa mrug­nęła, uniosła masywną głowę, by obrzucić wzrokiem ciemnie­jące niebo. Wydała głośny okrzyk, rozłożyła skrzydła i pode­rwała się do lotu.

- Zaczekaj! - krzyknęła Ariana.

Machnęła ręką i zamknęła dłoń na pochłodniałym powie­trzu, jakby ten próżny gest mógł zawrócić ptaka. Z początku tylko śledziła go wzrokiem. Potem przeszła do czynu.

Zebrała dół swej bladofioletowej atłasowej sukni balowej i zbiegła po krętych schodach, prowadzących do ogrodów.

W dole, jak sięgnąć wzrokiem, rozciągał się labirynt staran­nie poprzycinanych żywopłotów. Gdy otwierała wejściową fur­tkę, na skraju widoczności zamajaczyła biała, szybująca nisko nad ziemią plama.

Ariana nie wahała się.

Ruszyła w pościg.

W kilka sekund ptak zniknął we mgle. Spoza mlecznej zasłony dolatywały tylko pohukiwania, świadczące, że ten cud natury wciąż znajduje się gdzieś w pobliżu. Dziewczyna była zdecydowana odszukać go. Zagłębiła się w labirynt krętych ścieżek.

Po kwadransie dotarły do niej dwa oczywiste fakty.

Zgubiła sowę na dobre.

Sama też się zgubiła.

 

Ponury, zapomniany przez wszystkich mężczyzna stał przed ciężkimi metalowymi wrotami i patrzył przez kraty w stronę ledwie widocznej posiadłości. W jego oczach płonęła niena­wiść, a duszę rozgrzewała świadomość, że oto nastała długo oczekiwana chwila.

Minęło sześć lat.

Sześć lat wygnania, sześć lat upokorzenia za zbrodnie popeł­nione przez kogo innego. Sześć lat, spędzone na obmyślaniu zemsty doskonałej. I w końcu nadszedł czas realizacji zamie­rzeń. Nie minie godzina, a jego lordowska mość, Baxter Caldwell, szlachetny wicehrabia Winsham, spotka się ze swym przeznaczeniem... Jednakże rezultat spotkania będzie znacznie różnił się od tego, czego ten łajdak oczekiwał.

Mężczyzna uniósł do ust zapalone cygaro, zaciągnął się dymem, a potem wydmuchnął go, przyglądając się, jak wirując znika, zmieszany z unoszącą się nad głową mgłą.

Nagle wieczorną ciszę rozdarły wesołe okrzyki, słyszalne nawet z tak dużej odległości.

Toast, z całą pewnością wznoszą toast - wydedukował męż­czyzna. - Za zdrowie młodej pary!

Wzniósł wyimaginowany puchar, parodiując toast na cześć narzeczonych. O, tak! Dokładnie w tej chwili wicehrabia triumfalnie świętował zaręczyny z czarującą Suzanne Covington, które uważano za wydarzenie roku. Caldwell był bliski zrealizowania swego największego marzenia: połączenia stare­go i znamienitego rodu Caldwellów z powszechnie znanym bogactwem Covingtonów.

Tytuł szlachecki za majątek. A kiedy małżeństwo dojdzie do skutku, nie będzie już odwrotu.

Leniwie obracając w palcach cygaro, mężczyzna złośliwie uśmiechnął się, wyobrażając sobie, jakie pandemonium nastą­pi, gdy wkroczy do akcji i nie zostawi Covingtonowi żadnej drogi wyjścia. Istnieją sposoby zmuszenia kogoś do wykonania naszej woli, o wiele bardziej przekonujące niż odwołanie się do moralności. Takie sposoby jak szantaż.

Więc właśnie następuje przekazanie majątku.

Zaraz potem nastąpi przekazanie tytułu. A wtedy tylko chwile będą dzielić go od dokonania zemsty.

W budynku ponownie zagrała muzyka i znowu tańczono. Otwarto drzwi na taras, aby wpuścić do wnętrza trochę świe­żego powietrza. W wieczorne niebo uleciały dźwięki walca Straussa, niosły się tuż nad ziemią, aż do żelaznych wrót.

Mężczyzna zesztywniał. Wizerunek Baxtera Caldwella został zastąpiony w jego myślach przez inną, jeszcze bardziej znienawidzoną twarz. Wicehrabia wydawał się przy swej kłam­liwej siostrze zaledwie słabowitym, pozbawionym zasad moral­nych, leniwym pasożytem.

Vanessa.

Wspomnienia napływały rwącą rzeką do jego mózgu, raniąc, niszcząc wszystkie życzliwsze uczucia.

Jeden Bóg tylko wie, jak wielu bogatych mężczyzn było adresatami jej mistrzowsko wystudiowanego uśmiechu... ilu z nich ofiarowała swoje ciało w zamian za obietnicę bogactwa?

Gwałtownym, energicznym ruchem nadgarstka rzucił niedo­pałek cygara w trawę. Przydeptał go obcasem.

Prześliznął się przez bramę i ruszył w stronę pałacyku, jak myśliwy tropiący zwierzynę.

Nastał dzień odpłaty.

 

Ariana załamała ręce. Mgła zgęstniała tak bardzo, że labi­rynt żywopłotów wydawał się więzieniem o lepkich, wilgot­nych ścianach. Wyrzuty sumienia zwiększały targający nią niepokój. Baxter na pewno spostrzegł jej nieobecność i zapew­ne wpadł we wściekłość. Nie mogła go za to winić - ten wieczór to przecież jego święto. A może jeszcze nie było za późno? Musiała znaleźć drogę powrotną.

Jednak wszystkie drogi, dróżki i ścieżki zostały ukryte za zasłoną z ciepłej mgły, która jakby zakryła wcześniejsze rados­ne podniecenie i zmieniła świat w posępny koszmar. Kiedy w końcu nauczy się słuchać głosu rozsądku, zamiast podszep­tów serca?

Wytężając słuch, spróbowała wyłowić odgłosy zabawy, śmiech i muzykę, które towarzyszyły jej w drodze w głąb labi­ryntu. Jednakże nie usłyszała nic oprócz sporadycznego cykania świerszcza i słodkich treli słowika.

Chyba jedynie aniołowie w niebiosach wiedzieli, jak daleko odeszła od domu. Posiadłość Covingtonów była bardzo rozleg­ła. Labirynt, do którego wpadła w pościgu za sową, ciągnął się niemal po horyzont. Ariana przyspieszyła kroku, lecz nie mogła biec, gdyż co chwila potykała się o niewidoczne kamie­nie.

Każdy zakręt prowadził do identycznego korytarza jak ten, z którego wychodziła. Wybierała na ślepo którąś drogę i spraw­dzała, czy nie wiedzie ku wybawieniu. Szukała wyjścia, ale go nie znalazła. Nie dosłyszała nawet najcichszego dźwięku świad­czącego, że idzie w dobrym kierunku.

Mijały minuty.

Powoli ogarniał ją strach.

Zerwała się do biegu i uniosła dłonie do ust, mając zamiar wezwać pomocy. Może ktoś dosłyszałby wołanie.

Jednak nie zdążyła krzyknąć.

Dół sukni balowej dostał się pod pantofel, dziewczyna straciła równowagę. Przewróciła się na ziemię, całym ciężarem opierając na prawej stopie. Kostka skręciła się pod nienatural­nym kątem. Arianę przeszył ostry ból.

Zagryzła zęby i czekała, aż porażający ból przejdzie w słabe, pulsujące ćmienie. Potem drżącymi rękami zebrała suknię i he­roicznie zmusiła się do przybrania postawy pionowej. W nastę­pnej sekundzie z powrotem znalazła się na trawie. Bardzo ostrożnie zbadała stopę, sycząc z bólu przy najdelikatniejszym dotyku. Kostka była skręcona i już zaczynała puchnąć. Marsz nie wchodził w rachubę.

Zacisnęła zęby, upominając samą siebie za lekkomyślność. Mogła przynajmniej powiedzieć komuś, dokąd się wybiera. Ale nie! Kiedy wpadał jej w oko jakiś cud przyrody, traciła zdrowy rozsądek i niezmiennie ulegała podszeptom kapryśnego, wa­riackiego głosu wewnętrznego, zmuszającego ją do posłuszeń­stwa. I wpędzającego ją w kłopoty.

Pomyślała o pełzaniu, ale odrzuciła ten pomysł jako niepo­ważny. Jak daleko zdołałaby się doczołgać, obarczona wieloma warstwami materiału, składającymi się na suknię? Jeszcze raz spróbowała powstać, ale bardzo szybko wróciła do pozycji siedzącej. Ból był nie do zniesienia. Nie mogła stać.

Rozejrzała się, uświadamiając sobie, że już nie tylko mgła odcina ją od reszty świata - zapadały ciemności. Zabawa na balu rozkręciła się na dobre. Jak wiele czasu upłynie, nim ktoś zacznie jej szukać?

Przypomniała sobie o swoim poprzednim zamierzeniu. Uniosła twarz ku złowieszczym żywopłotom i krzyknęła:

- Na pomoc!

Odpowiedziało jej tylko stłumione przez mgle echo.

 

Usłyszał krzyk.

Zaskoczony zatrzymał się w pół kroku i potoczył wzrokiem po skrywającym się we mgle otoczeniu, próbując określić, skąd dobiega głos. Nie zobaczył nic podejrzanego. Niemal uwierzył, iż krzyk był tylko igraszką wyobraźni, gdy usłyszał go ponownie.

- Na pomoc!

Nie, to na pewno nie było złudzenie. Głos należał do kobiety, a treść okrzyku wyraźnie wskazywała, że właścicielka tego głosu znalazła się w tarapatach.

Z kwaśną miną spojrzał w kierunku pałacyku, rozważając strategię dalszego postępowania. Czekał tak długo na dokona­nie zemsty, że kilka minut nie zrobi różnicy.

Skręcił w bok, prosto w mgłę.

 

Ciężka, misternie ułożona fryzura rozleciała się, a włosy, uwolnione od przytrzymujących je szpilek, skłębioną masą opadły na plecy. Ariana poprawiła tylko kasztanowe kędziory, które osunęły się na oczy.

Nikt nie odpowiedział na jej wezwanie. Oznaczało to, że oddaliła się od pałacyku bardziej, niż przypuszczała. Cóż, nie mogła w nieskończoność siedzieć z założonymi rękami. Możli­we, że udałoby jej się stanąć, gdyby cały ciężar przeniosła na zdrową nogę. Mogłaby później skakać na tej jednej nodze, ale... dokąd?! Nie miała najmniejszego pojęcia, gdzie się znajduje. Nie miała też takiej swobody ruchów, by to sprawdzić. Czas naglił, kostka puchła coraz bardziej.

Przygryzła dolną wargę. Obawiała się, że nic nie wskóra, ale jeszcze raz krzyknęła:

- Na pomoc!

Czekała, wstrzymawszy oddech. Cisza. Przecież nie mogła być jedyną osobą, która wyszła z balu na świeże powietrze! Ale wszystko wskazywało, że tak było. Zrezygnowana opuściła głowę.

Gdzieś w pobliżu trzasnęła gałązka. Dziewczyna poderwała głowę.

- Na pomoc! Ratunku! - krzyknęła.

Ogarnęła ją fala ulgi, gdy dotarły do jej uszu odległe, ale wyraźne odgłosy kroków.

- Proszę mówić dalej - poinstruował ją głęboki, dźwięczny głos. - Będę mógł się zorientować, gdzie pani jest.

- Jestem wewnątrz labiryntu - powiedziała, desperacko błagając mgłę, żeby zechciała choć trochę się unieść.

Nie wiedziała, kim jest wybawca. Nie znała tego głosu. Było w nim coś niepokojącego, co skłoniło ją do zastanowienia się, dlaczego ten ktoś znalazł się na tym obszarze, odizolowanym od reszty posiadłości? Zaraz jednak dotarła do niej absurdalność jakichkolwiek podejrzeń. Przecież sama zabłądziła w labi­ryncie po pościgu za niezwykłą sową. Czy miała prawo wyrażać wątpliwości co do motywów nieznajomego, spacerującego po ziemiach Covingtonów?

- Słyszy mnie pani? - zapytał nieznajomy, wyraźnie zbli­żywszy się do niej.

- Tak! - Ariana usiadła sztywno wyprostowana. - Słyszę pana!

Kilkanaście sekund później żywopłot rozstąpił się i oczom dziewczyny ukazała się wysoka, masywna sylwetka.

- A teraz? - usłyszała głośne pytanie.

- Słyszę pana. - Przełknęła nerwowo ślinę. - Nawet pana widzę. Siedzę dziesięć kroków w lewo od miejsca, gdzie pan teraz stoi.

Mężczyzna zawahał się, a potem ruszył w jej stronę długimi, sprężystymi krokami. Poruszał się jak pantera. Stanął tak blisko, że niemal dotykał udami jej twarzy. Podjęła próbę powstania, ale ból był tak przenikliwy, że zdobyła się tylko na grymas na twarzy. Fizyczne cierpienie wymieszało się z lękiem: nagle w pełni uświadomiła sobie własne położenie: była sama, ranna, niezdolna bronić się, uwięziona w labiryncie z nieznajo­mym mężczyzną. Boże, jak mogła pozwolić, aby doszło do takiej sytuacji?

Mgła nie pozwalała jej dojrzeć niczego z wyjątkiem nóg wybawcy. Instynktownie poprawiła suknię, w nadziei, że nie­znajomy przedstawi się albo zadeklaruje swe intencje. Czuła się całkowicie bezbronna. Napięcie rosło z każdą chwilą, gdyż mężczyzna nie odzywał się. Stał i patrzył.

- Dziękuję, że zareagował pan na moje wezwanie - ode­zwała się pierwsza, siląc się na spokojny ton.

Nogi nieznajomego drgnęły, ugięły się i w następnej chwili Ariana patrzyła już w kobaltowe oczy, błyszczące w mrocznej twarzy o ostrych jak brzytwa, wyrazistych rysach, twarzy bardzo, bardzo przystojnego mężczyzny.

- Jest pani ranna?

Milcząco skinęła głową.

- Co się stało?

Ariana nerwowo oblizała wargi. Z powodu twardego jak skała tonu głosu i surowego wyrazu twarzy wybawca wydał jej się w tej chwili przerażającym człowiekiem.

- Zobaczyłam fantastycznego ptaka - zaczęła - sowę o tak białym upierzeniu jak świeży, puszysty śnieg, poruszającą się tak majestatycznie jak konie najczystszej krwi. - Oczy dziew­czyny rozbłysły wspomnieniem tego cudu przyrody. - Zawołała mnie. Naturalnie, nie miałam wyboru, musiałam za nią pobiec. Trafiłam do tego labiryntu. Zabłądziłam. Upadłam. Moja ko­stka... - urwała, nagle zdając sobie sprawę ze swojego niepo­trzebnego gadulstwa. Usiłowała przeniknąć wzrokiem ciemno­ści i odczytać jakąkolwiek reakcję na twarzy mężczyzny. Nicze­go jednak nie mogła być pewna.

Obcy świdrował ją wzrokiem, milczał przed dłuższą chwilę, by w końcu przemówić:

- Piękna kobieta, spacerująca samotnie po zmroku, tak daleko od domu, naraża się na poważne niebezpieczeństwa... Nawet mgła może uwięzić tak eteryczną istotę i... już jej nie uwolnić.

Na odkrytych ramionach Ariany pojawiła się gęsia skórka.

Nieznajomy nie powiedział nic więcej. Bezwstydnie oglądał dziewczynę od stóp do głów, jakby usiłował zapisać w pamięci każdy jej centymetr. A potem nagle, bez ostrzeżenia, sięgnął po skraj sukni i uniósł go w górę.

W jednej chwili Ariana oblała się zimnym potem. Drgnę­ła, jakby w podświadomej próbie ucieczki, i krzyknęła z bólu.

Ręka mężczyzny zastygła w bezruchu.

- Nie bój się, mglisty aniele - mruknął niemal pieszczotli­wie. - Nie mam zamiaru cię skrzywdzić. - Spojrzał na jej stopę i rzekł: - Prawdopodobnie skręciła pani nogę w kostce. Muszę ją obejrzeć.

Ariana kiwnęła głową. Było jej głupio. Czyż właśnie nie tego chciała? Żeby ktoś ją odnalazł, udzielił pomocy?

Pochylił się nad jej nogą. Koncentrując się na badaniu stopy, zmarszczył brwi.

- Niech pani powie, jeśli zaboli.

Ariana jeszcze raz kiwnęła głową. Skorzystała z okazji, by przyjrzeć się nieznajomemu. Był wysokim, barczystym mężczy­zną. Czarne włosy otaczały twarz o ostrych, męskich, wyra­zistych rysach i aroganckim wyrazie, który nadawał mu prosty nos i kwadratowa szczęka. Nie łagodziły go pełne, wydatne usta i gęste, czarne brwi, pod którymi błyszczały błękitne oczy. Kilka zmarszczek, rozbiegających się z kącików tych oczu, nadawało mu groźny, niemal dziki wygląd. Można było po­dejrzewać go o brutalność czy wręcz zdolność do okrucień­stwa.

Ariana zadrżała.

- Zabolało?

Ton pytania uznała za szorstki, ale dotyk palców nieznajo­mego był najłagodniejszy z możliwych.

- Nie - wyszeptała, zaskoczona faktem, że całkowicie zapo­mniała o zwichniętej nodze mimo badania jej przez obcego. - Nic mnie nie boli.

Domyślny uśmiech pojawił się na jego ustach, powodując niezwykłą transformację. Kiedy uśmiechał się, mężczyzna był szatańsko przystojny.

- O co chodzi, mglisty aniele? - zapytał biorąc ją pod brodę. - Wciąż się mnie pani boi?

Delikatnie dotknął kciukiem pulsu na jej szyi.

- Nie. Nie boję się pana.

- W takim razie jest pani wyjątkiem.

Wzdrygnęła się słysząc ton jego głosu - tak surowy, szorstki, zupełnie inny od delikatnego dotyku. Dodatkowo zawodziły ją jej własne, zmysłowe odczucia, przepływające przez ciało falami przyjemności, niespodziewane i ulotne jak ciepła bryza, rozgrzewające ją głęboko, bardzo głęboko, dające odwagę do oświadczenia:

- Jeśli inni się bali, to pewno dlatego, że nie obdarzył ich pan uśmiechem.

Spojrzał na nią zdumiony.

- Jesteśmy daleko od pałacu? - zapytała szybko, chcąc przerwać ciszę. Obawiała się, że z powodu jej przedłużającej się nieobecności Baxter zdążył wpaść w prawdziwą furię.

Z twarzy mężczyzny zniknęły oznaki sympatii.

- Tak - odparł. - Odeszła pani spory kawałek. Powrót zajmie trochę czasu.

- Nie wydaje mi się, żebym mogła stanąć na nogach.

- Nie wolno pani ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin