Piekara Jacek - Inne - Piekło dobrej magii.pdf
(
683 KB
)
Pobierz
703363932 UNPDF
" Piekło dobrej magii"
PROLOG
Gdy sekretarka Cartridge`a weszła do gabinetu szefa, jego gość wyrzucał z siebie
ostatnie, podsumowujące zdanie. Sam agent siedział spokojnie w fotelu, a Jonathan
Weather, alias Greg Burns, pochylał się nad nim, strzelając doń z ułożonej w kształt
pistoletu dłoni.
- ...i nie myśl, że mam przewrócone w głowie. Wiem, ile jestem wart i, na Boga, nie
przesadzam w tej ocenie, wiem dokładnie, na którym szczeblu drabiny powinienem
siedzieć. Zupełnie szczerze powiadam ci, że nawet nie patrzę na te wyższe, ale - szlag by to
trafił - przez ciebie, nawet na tym swoim nie mogę wygodnie przycupnąć! Może byś podj
ął decyzję - zajmujesz się mną czy nie? Nie powiem, żeby na moim trawniku koczował t
łum agentów, nie powiem, że wystarczy jeden telefon, ale prędzej czy później znajdę
takiego, który nie pogardzi rzetelnym zarobkiem. Więc się zdecyduj. Czas płynie,
przybywa mi lat i nie mam już czasu na czekanie!
Ominął Rachel i bez pożegnania wyszedł z gabinetu. Cartridge sapnął i poruszył się w
fotelu, jakby zaswędziały go plecy.
- Od siedmiu lat czekam, żeby wreszcie przestał mnie kokietować swoim wiekiem, ale on
tak się przywiązał do tego tekstu... - Skrzywił się i zaczął parodiować Weathera: - Nie
jestem młodzieniaszkiem... Albo teraz, albo trzeba dać sobie spokój... Nie wiem, czy Pan
Bóg przewidział dla mnie więcej czasu...
- Nie przesadzaj, nie tak często zdarzają mu się podobne ataki.
Rachel położyła przed szefem dwa telegramy, trąciła palcem stojący nierówno aparat
telefoniczny, musnęła dłonią twardy pędzel z kilkudziesięciu ołówków i wróciła do
sekretariatu. Jonathan Weather siedział na jej biurku ze słuchawką przy uchu. Palcami
wybijał jakiś rytm na blacie, kiwał stopą i miał zniecierpliwioną minę. Rachel podeszła
do szafy z aktami i zaczęła udawać, że szuka czegoś w szeregu ułożonych według kolorów
teczek. Czekała, aż Weather zejdzie z jej biurka. Nie chciała siedzieć mając przed sobą
jego plecy, a w obecnym nastroju mogła się przeliczyć co do jego manier.
- Bob?! No, jesteś wreszcie! - Jonathan zeskoczył z biurka. - Co z maszyną? - Słuchał
chwilę, potem dwa razy próbował przerwać rozmówcy. Za trzecim razem podniósł głos. -
W porządku, nie usprawiedliwiaj się! Jestem w mieście i nie potrzebujesz wysyłać nikogo
do mnie. Zaraz u ciebie będę... - Słuchał chwilę, przytupując. - Dobra, nie obchodzi mnie
co było. Ważne, żebym znowu nie musiał za kilka dni do ciebie dzwonić... W porządku...
Przecież mówię, że w porządku... za dziesięć minut...
Rzucił słuchawkę na widełki i popatrzył na Rachel.
- Jak ty możesz pracować z tym palantem? - zapytał, wskazując drzwi do gabinetu
Cartridge`a.
- Och... - obeszła biurko i usiadła na swoim krześle. - Ja tylko piszę mu listy i podaję
rachunki.
Weather zapalił papierosa. Wyglądało jakby nagle przestał się - wbrew danej przez
telefon obietnicy - śpieszyć.
- Musiałem coś przeskrobać w poprzednim wcieleniu. Czasem myślę, że nie bez kozery,
Stwórca dał mi akurat tyle talentu, ile być może mam, i dużo obiektywizmu, żebym się tą
mizerną działką męczył. Żebym tylko wiedział, co zrobiłem...
Mrugnął do Rachel i przesłał jej krótki, sztuczny uśmiech, bez odbioru, i wyszedł. Na
korytarzu poczęstował popielniczkę, dopiero co zapalonym papierosem. Dopiero widok
nowiutkiego, kupionego trzy dni temu challengera poprawił mu humor. Cokolwiek by
mówić, pomyślał wsiadając do samochodu, bez pisaniny nie byłoby mnie stać na to
cacuszko. Grafoman, który może ze swojego rzemiosła czerpać korzyści, to chyba nieźle?
Przesłał uśmiech swojemu odbiciu w lusterku, sprawdził sytuację na jezdni i włączył się
do
ruchu. Jazda nowym wozem radykalnie poprawiła mu humor, umyślnie skręcił nie w tę
przecznicę, co trzeba, wydłużył drogę do warsztatu i wszedł do niego, uśmiechając się
promiennie do Boba.
- Jestem! - uścisnął dłoń szefa. - Tym razem gotowa na mur?
- Oczywiście. Ale muszę powiedzieć, że ktoś grzebał w maszynie...
- A co miałem zrobić, jak o drugiej w nocy zaczęła warczeć? Wałek miotał się w jakiejś
idiotycznej czkawce po każdym uderzeniu cofaka? Coś tam podciągnąłem...
- Aha... No, nieważne. Maszynka jest cacy. Ale może wziąłby pan nową? Firma...
Weather dobrodusznie poklepał Boba po ramieniu.
- Dajmy spokój, Bob. Wiem, że firma jest gotowa dać mi inny egzemplarz, w końcu coś
mi się należy za reklamy. Ale zostanę przy niej. - Postukał palcem w walizeczkę leżącą na
biurku. - Jest najcichsza. Ale ostrzegam - widziałem elektronicznego Zephyra. Gdyby
mu tak nie klekotały klawisze...
- My też mamy coś w zanadrzu! - pochwalił się Bob. - Za dwa tygodnie pozwolę sobie
pana odwiedzić. Będzie pan zadowolony - cichutka klawiatura, przenośna, radiointerfejs
z pamięcią i drukarką! Bajeczka!
- Tak? Niepotrzebnieś mi powiedział, będę się męczył przez dwa tygodnie. - Jonathan wzi
ął walizeczkę i wyciągnął dłoń do Boba. - Jadę. Coś się chmurzy, będzie padało. Do
widzenia.
- Do widzenia, panie Burns.
Wydaje mu się, że mnie łechcze tym pseudonimem, pomyślał Jonathan. Dlaczego
ludziom wydaje się, że inni są głupsi od nich samych? Jeśli ich cudeńko nie będzie
rzeczywiście dobre, to won! Kupię sobie Zephyra, a prędzej czy później to mi się opłaci.
Cholera, jednak pada...
Szybko przebiegł parking przed siedzibą firmy i wskoczył do challengera. Przed
uruchomieniem silnika włączył radio i starannie przeszukał trzy zakresy, zanim odnalazł
stację nadającą archiwalne nagrania z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych.
Zatrzymałem się na tych zespołach... Kurczę, to jednak jest kawałek muzyczki! Proste
rytmy, prosta linia melodyczna, ale jaki duch! Te gnojki z ich metalem, punkiem i
recytankami czarnuchów nie są godne nosić sprzętu za Lennonem czy Plantem. Nie
mówiąc już o Floydach. Poprawił leżącą na fotelu walizeczkę z maszyną, przełożył na jej
pokrywę walkmana i dopiero, gdy szyby upstrzyły się pęczniejącymi kroplami wody i
strużkami biegnącymi w nierównym rytmie ku krawędziom drzwi i karoserii, uruchomił
silnik. Ostrożnie wykołował na ulicę, spokojnie wyjechał do wylotu miasta i przyśpieszył
do, uznanej za rozsądną, prędkości pięćdziesięciu mil na godzinę.
-mignąłbym do domu w czterdzieści minut. A tak będę się wlókł godzinę. Jak nie więcej,
pomyślał.
Rozsiadł się wygodniej. Deszcz, niezbyt ulewny w mieście, tu lunął zdecydowanie,
cierpliwie czekał na rogatkach szukając wstępu do city. Błyskawica liznęła nieboskłon
ognistym jęzorem, zanurzając postrzępione żądło w płaszczyźnie horyzontu. Kilka
sekund
później suchy, złożony z kilku tonów trzask, przeniknął przez karoserię. Radio trzeszcza
ło, echem wtórując wysokim audiowizualnym efektom na zewnątrz. Weather zaklął półg
łosem. Ponaglone przez komputer wycieraczki przyśpieszyły nieco, jak gdyby przeszły
na akordowy system wynagrodzeń. Komputer wytrzymał jeszcze kilkanaście sekund i
odezwał się:
"Ostrzegam, że przyczepność kół zbliża się do wielkości krytycznej. Proponuję zmniejszy
ć prędkość do trzydziestu siedmiu mil. Aquaplaing..."
Jonathan pstryknął palcem w wyłącznik głośnika, ale zmniejszył jednak nacisk stopy na
pedał przyspieszenia. Niezadowolony komputer zabarwił wskazania prędkościomierza
na rubinowy kolor, ale na tym zakończył swoją ingerencję. Rozkwitły następne b
łyskawice. Tym razem jedna trzepnęła w horyzont, dwie pozostałe o wiele bliżej. Weather
odruchowo zwolnił jeszcze bardziej. Szosa była pusta. Poza jego fordem nie widać było
nikogo. Grzmot długą, potarganą serią uderzył w uszy. Jeszcze dwie błyskawice -
pierwsza
uderzyła w znajdujące się o pół mili drzewo. Burza sadziła wielkimi krokami na
spotkanie Weathera. Zatrzymał samochód. Rozejrzał się do dokoła.
Żadnych drzew, cholera, pomyślał zaniepokojony. Teraz ja jestem najwyższym punktem
w okolicy. Zapytać komputer czy jestem uziemiony? Może wysiąść? W taki deszcz?!
Cholera z taką pogodą...
Zapalił papierosa. Uchylił okna i nie zważając na wpadające do środka krople wody, usi
łował przyjrzeć się okolicy, ocenić sytuację. Podskoczył na siedzeniu, gdy kolejna b
łyskawica wbiła się w pole nieregularnym korkociągiem, jakieś trzysta jardów od niego.
Nie zdążył zasłonić uszu i omal nie krzyknął, gdy najgłośniejszy dźwięk jaki słyszał w
życiu, zaatakował jego bębenki. Zaraz potem, nie zastanawiając się wyskoczył z wozu.
Odruchowo usiłował zamknąć drzwi, rzucając się do ucieczki w mokre pole. Palce
ześlizgnęły się po naoliwionej deszczem karoserii. Jonathan pognał w pole unosząc
wysoko nogi, choć przy takim nasileniu ulewy nie miało to żadnego znaczenia, ani dla
obuwia, ani stanu spodni czy skarpetek. Po kilkudziesięciu krokach zwolnił, zatrzymał si
ę i odwrócił. Burza jakby czekała na tę właśnie chwilę. Oślepiające światło uderzyło w
oczy w akompaniamencie bolesnego grzmotu, a zaraz potem challenger podskoczył i
nagle, jakby napompowany przesadnie, otworzył wszystkie drzwi, chuchnął wokół siebie
jakimś pyłem, po czym rozjarzył się przeraźliwie pomarańczowym światłem i huknął
metalicznym grzmotem. Jonathan dojrzał lecące we wszystkie strony odłamki. Runął w
zmięte źdźbła i błoto, ogłuszony, oślepiony, ale jeszcze nie zdenerwowany ani utratą
wozu,
ani swoim położeniem. Wszystko działo się tak szybko, że normalne odruchy - złość, żal,
strach, dotarły doń dopiero po kilkunastu sekundach, gdy przekonany, że co miało
fruwać już wylądowało, uniósł głowę i popatrzył na płonący samochód. Szkielet
samochodu w powodzi ognia.. Już po bryce? No to mam szczęście... Rzeczywiście -
gdybym tam siedział... Jeden z pierwszych egzemplarzy dla ruchu lewostronnego. Taka
maszyna!, pomyślał i splunął.
Otarł przedramieniem twarz, dmuchnięciem strzepnął z wąsów wodę. Zrobił krok w
kierunku ognistego stogu i potknął się o jakiś przedmiot. Walkman. Patrzył chwilę na
jeden z nowszych modeli Sanyo, schylił się, podniósł i nacisnął klawisz z napisem "Play".
Końcówka solówki Jimy`ego Page`a zagłuszyła trzask ognia i szum deszczu. Huknął
jeszcze jeden grzmot zdecydowanie cichszy od tego, który towarzyszył trafieniu forda.
Weather wyłączył walkmana, odruchowo schował go pod połę marynarki i zrobił jeszcze
dwa
kroki w kierunku samochodu. Nie zamierzał gasić wozu, po prostu w tym momencie nie
był w stanie ruszyć się nigdzie indziej. Cztery jardy od siebie, nieco z boku, dojrzał
walizkę z maszyną.
Nasze produkty przetrzymują nawet bezpośrednie trafienie pioruna! Niezły slogan. Żeby
ż jeszcze można było powiedzieć to samo o samochodzie!
Zbliżył się do walizeczki, podniósł ją, potrząsnął i ze zdziwieniem odnotował, że nie słyszy
klekotu rozsypanych wewnątrz części. Zamierzał postawić maszynę na rozmiękczonej
glebie, zamarł jednak trzymając ją nadal. Zmroziła go panująca wokół niewyt
łumaczalna cisza. Widział dopalający się wrak, krople wody uderzające w zabłocony
asfalt, ale nie towarzyszył temu żaden dźwięk. Potrząsnął głową, nabrał powietrza żeby
krzyknąć i w tej samej chwili zachwiał się i omal nie upadł, gdy stopa obsunęła się po
kopczyku rozmiękłej ziemi. Zmrużył oczy. Otoczenie zafalowało jak na rozgrzanej do bia
łości pustyni. Wypuścił powietrze z płuc i nabrałświeży haust. Przed oczami popłynęły
przeraźliwie kolorowe kręgi.
"Serce?... Wylew! Nic nie bo..."
* * *
Pięć jardów nad głową rozmazana kremowa plama scaliła się w sufit, którego wysokość i
kształt najbardziej pasowałyby do gotyckiego zamku albo kaplicy. Brakowało jednak
biblijnych scen i nie pasował kolor - biel złamana delikatną, pomarańczową barwą.
Jonathan przeczekał kilka przypływów i odpływów ostrości widzenia, po czym
spróbował poruszyć głową. Szyja zesztywniała mu na kamień, a kiedy zacisnął zęby i
szarpnął głową, gdzieś od pleców, uderzyła go w skronie fala bólu. Jęknął cicho i
ponownie zapadł w
nicość. W podobny sposób odzyskiwał i tracił przytomność kilka razy. Uświadomił to
sobie podczas kolejnego, czwartego czy piątego seansu świadomości. Długą chwilę mruga
ł, wpatrując się w dziwne łukowe sklepienie. Osiągnął tyle, że mógł dokładnie przyjrzeć si
ę widokowi nad głową. Ostrożnie poruszył gałkami ocznymi, dzięki czemu dotarł
spojrzeniem do ścian, które przechodziły w sklepienie, łagodnie pochylając się ku sobie z
czterech stron. W jednej ze ścian zobaczył górną cześć drzwi, właściwie otworu
drzwiowego prowadzącego na nieco ciemniejszy korytarz.
Ostrożnie odchrząknął, poruszył wargami. Spodziewał się, że będą spękane, ale brakowa
ło im oznak choroby. Ostrożnie, gotów w ułamku sekundy zaniechać wysiłków, napiął
mięśnie szyi i w tej samej chwili w polu widzenia pojawiła się głowa, która pochyliła się
nad nim. Nad jego twarzą zawisła dłoń, dotknęła czoła i odsunęła się. I twarz, i dłoń nale
żały do mniej więcej czterdziestoletniej kobiety o skórze ciemniejszej niż cera Weathera,
być może Hinduski. Włosy gładko zaczesane do tyłu odsłaniały małe uszy. Patrzyła chwil
ę na Jonathana, a potem pulchne wargi poruszyły się i powiedziała coś.
- Nie rozumiem - Odczekał chwilę i nie widząc oznak zrozumienia w oczach kobiety,
zapytał: - Gdzie jestem? Co się ze mną dzieje?
Kobieta powiedziała jeszcze coś i również odczekała chwilę.
- Wygląda, że czekamy na to samo - na zrozumienie. Ale coś nam nie wychodzi -
powiedział Jonathan. - Proszę zawołać lekarza, albo jakąś siostrę przełożoną czy kogoś,
kto pracując w angielskim szpitalu nauczył się również władać tym językiem.
Chciał podnieść się, ale kobieta zdecydowanie trąciła go w ramię i przytrzymała. Drugą r
ęką sięgnęła gdzieś poza pole jego widzenia, podniosła ciemny, niemal czarny kubek i
przyłożyła mu do ust. Jonathan wciągnął nosem powietrze i szarpnął się - zapach cieczy
przypomniał rozgrzany, przygotowany do wylania asfalt. Kobieta rozumiejąc, że
skapitulował, zalała jego przekleństwo gęstą cieczą, smakującą jak stopiona parafina.
Zrezygnowany, przełknął ciepłe świństwo. Nagle poczuł pulsowanie krwi w skroniach,
sklepienie skoczyło w dół, skręciło i odleciało w bok, odsłaniając znajdującą się nad nim
ciemność. Zanim Jonathan definitywnie stracił panowanie nad ciałem i umysłem, usłysza
ł głos z naciskiem powtarzający jakieś obce słowa. Resztkąświadomości przyswoił, że g
łos nie należy do pielęgniarki.
Musiał tu być jeszcze ktoś in...
Czwarta doba, poŁudnie
Kolejne odzyskanie przytomności przypominało raczej przebudzenie, być może po
prostu nim było. Otworzył oczy, przypomniał sobie piaskowe, kamienne ściany i cztero-p
łatkowy sufit i stwierdził, że wszystko znajduje się na swoim miejscu. Usiadł na łóżku i
rozejrzał się, podniecony swoim dobrym samopoczuciem. Leżał na szerokim, wygodnym,
kamiennym łożu. Kamiennym! Puknął kilka razy zgiętym palcem w wezgłowie. Było
szorstkie, przypominało w dotyku lekko rozgrzany piaskowiec i zapewne było z niego
zrobione. Z identycznego materiału wykonano drugąściankę, przy stopach. Pościel była
szara, tkana z jakiejś grubej i miękkiej nici. Subtelnie zróżnicowane, pod względem
grubości i odcienia szarości, nitki, tworzyły geometryczny wzór kojarzący się odległe z
rombami i zygzakami w meksykańskim poncho. Tuż przy wezgłowiu, w kamieniu
wykuta była płytka, ale szeroka na całąścianę nisza, w której znajdowało się kilka naczy
ń, różnej wielkości. Wykonane były z jakiejś miękkiej szlachetnej odmiany porcelitu
mieniącej się
różnymi odcieniami brązu. Jonathan zauważył swoje ubranie, porządnie poukładane na
prostym koziołku z jakiegoś sękatego drewna, ze zgrubieniami i połyskiem przypominaj
ącym bambus. Weather odrzucił lekki pled i wstał, zdecydowany znaleźć toaletę. Za
koziołkiem stała walizeczka z maszyną, na podłodze tuż obok leżał walkman. Weather
syknął i zerknął pod łóżko. Rozważał przez chwilę możliwość wezwania pielęgniarki, ale
byłby to pierwszy raz w jego życiu, kiedy w tak fizjologicznej sprawie uzależniłby się od
kobiety. Zachowując ciszę wysunął się na korytarz przez jedne drzwi i wyjrzał w szerszą
odnogę, najprawdopodobniej główną strugę. Była pusta. Tu również - dopiero teraz
Weather uświadomił to sobie - nie było okien, ani żadnych lamp, czy kinkietów, a mimo
to było jasno, jak w oświetlonym mocnym porannym światłem pokoju z zaciągniętymi
lekko pastelowymi zasłonami. Zupełnie jak gdyby piaskowiec czy inny kamień użyty do
budowy dziwnego gmachu szpitala przepuszczałświatło słoneczne albo sam emanował je
z siebie. Weather jęknął i zacisnął pięści. Potrzeba oddania moczu odsunęła na dalszy
plan rozważania architektoniczne. Ruszył w prawo, gdzie korytarz załamywał się i jakby
nieco ciemniał. Łazienka albo jakiś ciemny kąt, pomyślał Jonathan, tego właśnie
potrzebuję. Ależ głupio...
Na palcach przebiegł osiem jardów, wysunął głowę i widząc pustą perspektywę
korytarza, śmiałym, zdesperowanym krokiem posunął się do przodu. Pierwsze drzwi, w
łaściwie tylko otwór drzwiowy, podobnie jak w znanym mu już pokoju, prowadziły do
nieco ciemniejszej niż korytarz komory. Trzy jej ściany były gładkie, natomiast czwarta,
pożłobiona pionowymi rowkami głębokości mniej więcej cala, na styku z podłogą miała
czterocalowy rowek, na dnie którego ciemniały trzy otwory. Jonathan szybko przysunął
się do ściany i uznając swe pierwsze wrażenie za słuszne z ogromną ulgą załatwił potrzeb
ę. Chyłkiem wrócił do swojej komnaty i zadowolony rzucił się na łóżko. Teraz mógł
przystąpić do realizacji potrzeb duchowych, to znaczy do zaspokojenia ciekawości. Na
początek
odchrząknął głośno. Czekał dwie minuty na jakąś reakcję. Sprawdził czas na zegarku,
ale złota, odporna na wszystko delbana stała niewzruszenie jak mury komnaty.
Gratuluję, mruknął do siebie albo pod adresem producentów. Trochę elektryczności,
odrobina błota i po zegarku. Chłam... Rozejrzał się jeszcze raz po pokoju, utkwił
spojrzenie w jednych drzwiach i zawołał: - Jest tam kto?
Pół minuty później, gdy nabierał powietrza zamierzając krzyknąć głośniej, usłyszał ciche
kroki. Wypuścił powietrze, poprawił pled i oblizał wargi. Do komnaty weszła znana mu
już kobieta. Zatrzymała się zaraz za progiem i uśmiechnęła się do Jonathana. Tacę z
naczyniami trzymała przed sobą.
- Widzę, że czujesz się znacznie lepiej - powiedziała. Nie ruszała się z miejsca, jakby czeka
ła na wezwanie. Jej uważne, wyczekujące spojrzenie zdziwiło pacjenta. Zamrugał oczami
Plik z chomika:
borsukomiks
Inne pliki z tego folderu:
Piekara Jacek - Inne - Pięć płonących wzgórz.pdf
(89 KB)
Piekara Jacek - Inne - Ponury Milczek.pdf
(169 KB)
Piekara Jacek - Inne - Amulet.pdf
(68 KB)
Piekara Jacek - Inne - Piekło dobrej magii.pdf
(683 KB)
Piekara Jacek - Inne - Kupujcie holowizory.pdf
(73 KB)
Inne foldery tego chomika:
Charakternik
Cykl Necrosis
Cykl o Alicji
Cykl o Arivaldzie z Wybrzeża
Cykl o Conanie
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin