Zasypaliśmy ich grzecznie.doc

(70 KB) Pobierz

Zasypaliśmy ich grzecznie

Piotr Bojarski

2010-12-12, ostatnia aktualizacja 2010-12-09 13:13


http://bi.gazeta.pl/img/duzyformat_logo.gif 

Powiedzieli mi, że jeśli chcę coś dla Polski zrobić, to muszą mi zmienić nazwisko

Teofil Rubasiński: - Przed wojną nazywałem się Dolata. Zmiana nazwiska uratowała mi życie

http://wyborcza.pl/i/37/lup2.gif

Fot. Tomasz Kaminski / Agencja Gazeta

Teofil Rubasiński: - Przed wojną nazywałem się Dolata. Zmiana nazwiska...

 

Przed wojną nazywałem się Teofil Dolata, a teraz Teofil Rubasiński, major rezerwy. Opowiem może, jak to się stało, jak uciekałem.

Ta kobieta była miejscowa, ale powiedziała po polsku: "Czy pan wie, że tu, za płotem, leżą polscy oficerowie, trzy i pół tysiąca oficerów? I że pomordowali ich wiosną 1940 roku?".

Nie uwierzyłem, zacząłem z niej drwić, a Peter, Niemiec, z którym pracowałem, jak mu przetłumaczyłem, co ona chce, powiedział tylko: "Bzdury! Wasi oficerowie są w naszych oflagach. Jak wygramy wojnę, wrócą do domu".

Dolata z Bauzugu okrywa Katyń

Ta kobieta się zdenerwowała i sobie poszła. Ale drugiego dnia przyniosła w fartuchu czapkę oficerską. Mówiła, że wyrzucił ją z transportu polski oficer. Przesadzali go do "wrony", samochodu do przewozu więźniów, a on rzucił czapkę i krzyknął: "Jeszcze Polska nie zginęła". Ta kobieta pochodziła z Brześcia, wyszła za mąż za rosyjskiego listonosza. W środku czapki było wypisane nazwisko Kaczmarek, przydział wojskowy i miejscowość: Włodzimierz na Wołyniu.

Z tym Niemcem Peterem pracowaliśmy w wagonie - kuźni. Kuliśmy na ogniu kilofy na front.

Jak się tam dostałem, opowiem za chwilę.

W niedzielę mieliśmy wolne, więc z kolegą Janem Wachowiakiem wzięliśmy kilof i łopatę i poszliśmy szukać zwłok. Weszliśmy na ogrodzony teren NKWD, szliśmy po torach, które prowadziły w środek lasu. Znaleźliśmy wysoki nasyp. Zabraliśmy się do kopania. Zwłoki były, ale w niebieskich mundurach. Prawdopodobnie Rumuni. Zasypaliśmy ich grzecznie. Mieliśmy stracha, wokół las. Wracamy, a tu idzie staruszek z brodą. Nazywał się Kisielew. Daliśmy mu papierosa i drugiego na zapas, zaprowadził nas jakieś osiemset metrów dalej. Nasyp wysoki na 30-40 centymetrów, obsadzony małymi świerkami. Myślę, że Kisielew sam te świerki sadził. Płytko leżeli. Twarzami do dołu, jeden miał pół głowy, z tyłu czaszka roztrzaskana, bez mózgu. Ciała jeszcze były, koloru zgniłej pomarańczy. Mundury z wierzchu jeszcze dobre, a od spodu zgnite. Wszystko aż parowało. Odkopaliśmy majora i kapitana. Poznaliśmy po pagonach.

Patrzyliśmy na to ze 20 minut. Jak wcześniej mieliśmy sympatię dla Rosjan, bo bili się z Niemcami, tak wtedy nam się zmieniło. Nawet przestaliśmy częstować miejscowych cukrem, sacharyną.

Zwłoki przykryliśmy, postawiliśmy krzyż z brzozy, zmówiliśmy "Wieczne odpoczywanie" i wróciliśmy do Bauzugu. Pytałem Kisielewa, skąd miejscowi wiedzą, że tu leży trzy i pół tysiąca Polaków. "Bo ludzie liczyli strzały" - powiedział. Mówił, że zakopanych w lesie może być znacznie więcej, bo nie wszyscy polscy oficerowie byli zabijani na miejscu.

A w Bauzugu było sporo ludzi, którzy przed wojną nie mieli pracy. Chwalili Związek Radziecki, że tam zawsze jest praca i dobre warunki. Kłócili się z tymi, którzy krytykowali Sowietów. Jak żeśmy opowiedzieli, co zobaczyliśmy, to nie chcieli wierzyć. Potem któryś z tych radykałów wziął grupę swoich i poszli sprawdzić. Postawili drugi krzyż i już więcej Sowietów nie wychwalali.

Niemcy zebrali nas potem i tłumaczyli, co Sowieci zrobili z polskimi oficerami w katyńskim lesie, choć do publicznej wiadomości podali to przez radio dopiero rok później, w kwietniu 1943 roku.

To teraz powiem, jak się tam dostałem.

Jestem spod Poznania. Zimą 1941 roku spadł wielki śnieg, niemieckie transporty grzęzły i Niemcy szukali mężczyzn do odśnieżania torów. Wyciągnęli z domu mnie, brata i ojca i już nas na wiosnę z pracy na kolei nie wypuścili. Jak Niemcy napadli na Związek Radziecki, przyjechał z Monachium Bauzug nr 2005. Kazali mi wsiadać. Dla nas, Polaków był jeden wagon, podzielony na przedziały z dwiema pryczami. Niemcy mieli swoje wagony. W pociągu było ich 10, a Polaków 48. Ja miałem numer 41. Kierownikiem pociągu był Niemiec, inżynier Joseph Zauner. Traktowali nas jak żołnierzy frontowych, bo należeliśmy do jakiegoś batalionu i cały czas byliśmy blisko linii frontu. Niemcy byli Bawarczykami, katolikami, odprawialiśmy wspólne nabożeństwa. Mój ojciec był kowalem na kolei, więc Niemcy uznali, że ja też umiem kuć, i dali mi robotę w wagonie - kuźni.

W styczniu 1942 roku nasz Bauzug nr 2005 dojechał do Smoleńska. Stanęliśmy w pobliżu stacji Gniezdowo, 8 km od frontu. Pracowaliśmy w Kozich Górach, w położonym w lesie kurorcie NKWD z ładnym pałacem. Niemcy szykowali tam ponoć kwaterę dla Hitlera, a myśmy budowali odgałęzienie zwrotnicy.

Ta kobieta z czapką przyszła chyba w marcu, bo śnieg był jeszcze na polach. Nasz kierownik pociągu, inżynier Zauner zaniósł czapkę do niemieckiego sztabu. A tam powiedzieli, że miejscowi kolejarze rosyjscy potwierdzili, że dowożono tu oficerów polskich i mordowano w lesie.

Dwa razy hop do pociągu

Zbudowaliśmy zwrotnicę do lasu, nasz Bauzug jechał dalej, na Moskwę. Pewnej nocy Rosjanie bombardowali nasz pociąg. Było zamieszanie. Zabrałem tylko rzeczy osobiste, coś do golenia, uciekałem w prawo, w lewo. Akurat jechał wolno ze wschodu pusty pociąg towarowy, wskoczyłem, schowałem się w kąciku. Tak przejechałem Smoleńsk i Witebsk.

Miałem płaszcz, prawdopodobnie łotewskich kolejarzy, dali nam je w Bauzugu. Nie wyglądałem więc już jak łachmaniarz. Dotarłem do pani Nowakowskiej w Brześciu. Znałem ją z 1939 roku, bo jako poznański robotnik dostałem pracę w filii Cegielskiego w Rzeszowie i wojna rzuciła mnie do Brześcia. Widziałem, jak weszli Sowieci, jak NKWD aresztowano dwie córki pani Nowakowskiej, były nauczycielkami, nie przeżyły wywózki.

Kiedy uciekłem z Bauzugu, w moim domu pod Poznaniem gestapo zrobiło już rewizję. Zabrali moje zdjęcia, moje rzeczy, nawet łyżwy i rower. Uznali mnie za dezertera. Stale sprawdzali, czy wróciłem.

 

A ja zatrudniłem się w Brześciu na stacji jako wajchowy, bo brat pani Nowakowskiej miał dojścia na kolei. Ręcznie przestawiałem zwrotnice. Szefem był Niemiec. Stacja była duża, z punktem odwszawiania żołnierzy niemieckich wracających do Rzeszy. Wagony nieodwszawione musiały stać osobno, więc tego biegania z wajchami było sporo.

Zatrudniłem się pod swoim nazwiskiem. Taki głupi byłem, ale nie miałem innych dokumentów. Trzeciego dnia szef mówi: ,,Żandarmeria cię szuka na stacji. Mam cię przyprowadzić". Jeszcze nie wiedział, o co chodzi. Leciał akurat na zachód pociąg towarowy, więc hop i znowu wskoczyłem. Szef tylko krzyknął "Szajse!" i machnął ręką. Przejechałem granicę Generalnej Guberni, dojechałem do Dęblina, a tam już Polacy.

Kaczmarek między siostrami

Dostałem się do Radomia i zameldowałem się u trzeciej córki pani Nowakowskiej. Była żoną kierownika poczty. W dystrykcie radomskim Niemcy strasznie Polaków bili, jak któryś nie umiał się schować albo na ulicy Niemca ominąć. Znalazłem pracę w Skarżysku-Kamiennej. Były tam dwie fabryki: amunicji i karabinów. Zamieszkałem u wdowy, której syn był w partyzantce porucznikiem. Najpierw pracowałem przy produkcji lemoniady. Spałem w stodole, od właściciela zakładu dostawałem śniadanie i kolację. Na wiadukcie nad stacją kolejową spotkałem dyrektora mojej szkoły, wysiedlonego z Poznania inżyniera Czesława Danowskiego. "Tofuś, co ty tu robisz?". Powiedziałem, że jestem w strasznej potrzebie życiowej. Pracował w Zjednoczeniu Okręgu Energetycznego Radomsko-Kieleckiego, tam pracowało mnóstwo profesorów krakowskich, którzy zamieniali się w rzemieślników, żeby ocaleć. Bo Niemcy inteligentów wyłapywali.

Inżynier Danowski obiecał, że poszuka jakiejś pracy, kazał mi czekać do wieczora. Poszedłem do mojej gospodyni po rzeczy, a ona mnie tuli do siebie: "Boże. Byli tu po ciebie!". Niemcy szukali jakiegoś mantla, pewnie mojego płaszcza łotewskiego. Porozrzucali jej rzeczy po całym mieszkaniu, więc pomogłem posprzątać i się wyprowadziłem. Zamieszkałem na poddaszu hotelu "Nur für Deutsche" prowadzonego przez teściową jednego z pracowników ZOERK-u. Wpuścili mnie wieczorem, od tyłu. Chciałem wyjechać do Warszawy, bo miałem tam szkolnego kolegę o nazwisku Czubek. Pamiętałem, że mieszkał na Żelaznej. Miałem 20 lat i tak sobie wymyśliłem, że powalczymy razem z Niemcami. Zabrałem się ze znajomym kolejarzem do Warszawy. To był sierpień 1942 roku. Woźnica spod dworca zawiózł mnie za darmo na Hożą, gdzie siostry franciszkanki z Szamotuł miały swój dom. Wiele sióstr pochodziło z Poznania. Przyjęły mnie śniadaniem, opowiedziałem o grobach naszych w Katyniu. Przekazały informację dalej, do konspiracji, a mnie skierowały do innego swojego domu w Pustelniku II pod Warszawą. Miały tam zakład położony na terenie dawnego szpitala. Duży obszar, 20 hektarów, ogrodzone, przy trasie kolejowej Warszawa - Radzymin. Nie wychylałem nosa poza zakład, bo dowiedziałem się, że moje zdjęcia wiszą po komisariatach żandarmerii.

Drugiego dnia Bożego Narodzenia przyszło dwóch ludzi z AK: porucznik Kowalski i pan Redlich pod zamienionym nazwiskiem Zamojski. Usłyszeli od sióstr, co widziałem w Katyniu. Zrobili mi zdjęcie do kenkarty i powiedzieli mi, że jeśli chcę coś dla Polski zrobić, to muszą mi zmienić nazwisko.

Według nowej kenkarty nazywałem się Władysław Kaczmarek i urodziłem się w 1919 roku pod Śremem. Oni korzystali z metryk nieboszczyków, a metryki wyciągały siostry franciszkanki. Złożyłem przysięgę i zostałem żołnierzem Armii Krajowej. Nie sprawdzali mnie, wszystko wiedzieli od sióstr.

Okulistka zamyka Kaczmarka w szafie

W Pustelniku była fabryka braci Balickich (druga stała na Solcu). Siostry znały dobrze właściciela fabryki, który został zamordowany. To była fabryka papy i smoły, a ponieważ Niemcy potrzebowali tych materiałów na cele wojenne, fabryka nieźle prosperowała. Pracowałem na tokarce. W wolnym czasie produkowałem na niej sygnety AK z duralu i grzebienie do wyczesywania insektów.

Poznałem tam moją żonę Janinę, nie żyje niestety już od dziesięciu lat.

Kolegom z pracy opowiadałem o Katyniu. Jedni wierzyli, inni nie. Ale jak w kwietniu 1943 roku wyszła gazeta, w której Niemcy napisali o Katyniu, to stałem się w pracy bohaterem. Dostawałem teraz dwie połówki jedzenia i wszyscy mi się kłaniali. Kierownikiem zakładu był szef okręgu AK. Narysowałem jego ludziom szkic, co i gdzie odkryłem w Katyniu. Oni wysłali to do Londynu.

30 sierpnia 1943 roku spóźniłem się do pracy. Nie wiedziałem, jak się usprawiedliwić przed kierownikiem, więc pokazałem mu zaczerwienione oko. Dzień wcześniej coś mi wpadło i sobie mocno to oko podrapałem. Kierownik dał mi pieniądze i wysłał do Warszawy, na Smolną 8, do okulistki, kuzynki naszego szefa. Zabrałem się z transportem towarowym z panem Zacierką. Kiedy siadałem u okulistki w fotelu, wpadła kobieta: "Gestapo w szpitalu! Może po pana?".

Lekarka znieczuliła mi oko, zamknęła w gabinecie i poszła na zwiad. Szukali chorego mężczyzny 20-26 lat. Otworzyła dolną część szafy, była pusta, u góry stały medykamenty. Strachu już nie miałem, do szafy wszedłem ze śmiechem. Okulistka szafę na klucz zamknęła i wyszła. Słyszałem trzaskanie sprzętami, rozmowę po niemiecku. Potem lekarka wypuściła mnie z szafy, widziałem ich przez okno, jak wyjeżdżali. Okulistka kazała mi wyrzucić opatrunek przy bramie, bo z opatrunkiem na oku zaraz mnie capną. Wracałem kolejką w kierunku Radzymina, a tu widzę - za Warszawą ktoś pędzi na rowerze po równoległej szosie, macha do mnie i coś woła. Nie dosłyszałem, ale czułem, że coś jest nie tak, i wysiadłem w Markach. Przy kapliczce stał jeden z moich kolegów: "Rany boskie, czekają na ciebie!"

Okazało się, że gdy jechałem do kliniki na Smolną, Niemcy przyjechali po mnie do fabryki w Pustelniku. Dwa samochody ciężarowe gestapo. Otoczyli fabrykę, dali po twarzy kierownikowi, który mnie do Warszawy wysłał, i czekali. Ale się nie doczekali. Wyciągnęli tylko prof. Giezka, żydowskiego muzyka, który mieszkał ze mną przy fabryce. Jak zobaczył Niemców, to zemdlał. Ale podobno przeżył wojnę.

Nu, choroszo, Rubasiński, na Giermanca!

Znowu musiałem się ukrywać. Zacząłem służbę w kompanii w obwodzie AK "Obroża". Decyzją dowódcy grupy AK, porucznika Zygmunta Nazarczenko zostałem wyróżniony. Powierzono mi zadania niezwykłe. Na przykład przechodzenie granicy Generalnego Gubernatorstwa. Przeprowadzałem ludzi między Prusami Wschodnimi a Warszawą. Gdy wybuchło Powstanie Warszawskie, działałem w widłach Bugu i Narwi. Latem 1944 roku, jak przeprowadziłem przez Bug niejaką Dworakowską, po południowej stronie rzeki zastałem już Sowietów. Moich kolegów z AK już tu nie było, a PPR-owcy mieli już listy tych, którzy byli wrogami ustroju komunistycznego. Z oddziału, w którym byłem, pod moją nieobecność aresztowano pięciuset żołnierzy - wszyscy pojechali na Sybir.

Trzy miesiące przed wejściem Sowietów Armia Krajowa zmieniła mi dokumenty. Teraz byłem nie Kaczmarek, tylko Teofil Rubasiński. To znowu uratowało mi życie.

Pojechałem pod Warszawę szukać Janiny, mojej przyszłej żony. Nie spodziewałem się, że w tym samym podwórku, w którym mieszkał mój przyszły teść i moja panna, urzęduje NKWD. Od razu natknąłem się na dwóch sowieckich żołnierzy. Stali z bagnetami na sztorc. Mój teść dobrze mówił po rosyjsku, więc mnie ściągnął do domu. Miał syna Władysława, którego też NKWD szukało. Ledwo przywitałem się z teściem, ledwo mi powiedział, że Janka była w powstaniu, a tu do środka wchodzi rosyjski kapitan. "Synok?", pyta mojego przyszłego teścia. "Nie synok". Teść miał trochę samogonu, to mu nalał. Kapitan miał ze sobą spis osób poszukiwanych. Wziął moją kenkartę i porównywał z nazwiskami na liście. I proszę sobie wyobrazić, siedzę obok tego kapitana i z nim te nazwiska sylabizuję! Bo on czytać po polsku nie potrafił. Patrzę, a na liście jest Władysław Kaczmarek.

Rubasińskiego, na szczęście, nie było!

"Nu, charaszo, pójdziecie bić Giermanca", powiedział kapitan i wypisał skierowanie do komisji wojskowej do Warszawy. Wtedy wszystkich młodych od razu mobilizowano. A ja chciałem walczyć. Wysłali mnie do Lublina, do podchorążówki. Nigdzie się do Katynia nie przyznawałem, a jeden z oficerów poradził, żebym się nie chwalił Armią Krajową. Każdy się wtedy jakoś ratował... A potem trafiłem na front, jako dowódca 8. kompanii strzeleckiej w III batalionie 17. pułku w 5. dywizji wchodzącej w skład 2. armii Wojska Polskiego, którą dowodził gen. Świerczewski. W kwietniu 1945 roku przekroczyłem Nysę Łużycką. Pamiętam ciężkie walki pod Budziszynem. Zostałem ranny w walkach o Sdier. Nad Łabą spotkałem się z Amerykanami.

Jak to możliwe, że przez tyle lat po wojnie nikt mnie nie zadenuncjował? Przez całe życie miałem wokół siebie ludzi życzliwych, a nie takich, którzy chcieliby mnie wsadzić. W czepku się urodziłem. Moja matka, która żyła 96 lat, opowiedziała mi potem, jak ten czepek wyglądał.

Źródło: Duży Format


 

 


http://wyborcza.pl/1,75480,8792308,Zasypalismy_ich_grzecznie.html?as=1&startsz=x#ixzz1JUzjklst

 

Zgłoś jeśli naruszono regulamin