J.Lindsay - Dexter 02 - Dekalog dobrego Dextera.txt

(453 KB) Pobierz
JEFF LINDSAY
DEKALOG DOBREGO DEXTERA

1
       To znowu ten tłusty księżyc, rzucony nisko w tropikalnš noc, wykrzykuje na ciemnym niebie, szepcze do drżšcych uszu. I ten kochany, stary głos w ciemnociach, głos Mrocznego Pasażera, moszczšcego się wygodnie na tylnym siedzeniu dodge'a K domniemanej duszy Dextera.
       Ten drań księżyc, ten pyskaty, chytrze zerkajšcy Lucyfer, który wrzeszczy w poprzek pustego nieba, w mroczne serca potworów nocy, na dole, wzywajšc je na wesołe place zabaw.
       Woła włanie do tego potwora, tu, za oleandrem, pršżkowanego jak tygrys w wietle księżyca przesšczajšcym się przez licie, który pobudzony czeka na właciwš chwilę, żeby wyskoczyć z cienia. To Dexter w mroku. Nasłuchuje straszliwych podszeptów spływajšcych bez tchu do mojej cienistej kryjówki.
       Moje kochane, mroczne drugie ja namawia mnie, żebym skoczył - już - zatopił oblane wiatłem księżyca kły w och jakże bezbronne mięso po tamtej stronie żywopłotu. Ale czas nie jest odpowiedni, czekam więc, patrzšc ostrożnie, jak moja niczego niepodejrzewajšca ofiara przepełza obok, z szeroko otwartymi oczami, bo wie, że co jš obserwuje, ale nie wie, że tu, w żywopłocie, jestem ja, zaledwie o trzy stalowe kroki. Mógłbym wysunšć się z takš łatwociš, jak ostrze noża, którym jestem, i odprawić mojš cudownš magię - ale czekam, przeczuwany, chociaż niewidoczny.
       Jedna długa, skradajšca się chwila przechodzi na paluszkach w drugš, a ja nadal czekam na właciwy moment; skok, wycišgnięta ręka, chłodna wesołoć, kiedy widzę przerażenie rozchodzšce się po twarzy mojej ofiary...
       Ale nie. Co tu nie gra.
       I teraz nadchodzi kolej na Dextera, żeby poczuł mdłe ukłucia oczu na plecach, trzepot strachu, kiedy coraz bardziej się upewniam, że co poluje na mnie. Jaki inny nocny przeladowca czuje to ostre, wewnętrzne linienie, kiedy obserwuje mnie skšd, z bliska - a mnie się ta myl nie podoba.
       I jak małe uderzenie pioruna wesoła dłoń olepiajšco szybko opada na mnie znikšd, a przed moimi oczami migajš lnišce zęby dziewięcioletniego chłopca z sšsiedztwa.
       - Mam cię! Raz, dwa, trzy, Dexter!
       I z dzikš szybkociš wczesnej młodoci chichocze szaleńczo i krzyczy na mnie, a ja stoję upokorzony w krzakach. Skończyło się. Szecioletni Cody patrzy na mnie rozczarowany, jakby Dexter Nocny Bóg zawiódł swojego arcykapłana. Astor, dziewięcioletnia siostra Cody'ego, przyłšcza się do pohukiwania dzieciaków, zanim ponownie smyrgnš w ciemnoć, do nowych, bardziej zmylnych kryjówek, zostawiajšc mnie bardzo samotnego z moim wstydem.
       Dexter nie kopnšł puszki. A teraz Dexter jest Tym. Znowu.
       Dziwicie się, jak to możliwe, żeby nocne łowy Dextera sprowadzały się do czego takiego? Wczeniej zawsze były jakie przerażajšce, wynaturzone drapieżniki czekajšce, aż zwróci na nie uwagę równie przerażajšcy, wynaturzony Dexter - a oto jestem ja, tropišcy pustš puszkę po ravioli Chef Boyardee, których winš jest mdły sos. Oto ja, trwonišcy cenny czas na przegrywanie w grze, w którš nie grałem, odkšd skończyłem dziesięć lat. Nawet gorzej, jestem Tym.
       - Raz. Dwa. Trzy - odliczam, zawsze porzšdny i uczciwy zawodnik.
       Jak to możliwe? Jak możliwe, że Dexter Demon, czujšc ciężar takiego księżyca, nie grzebie we wnętrznociach, wyrzynajšc życie z kogo, kto pilnie potrzebował klingi ostrego osšdu Dextera? Jak to możliwe, żeby podczas takiej nocy Zimny Mciciel odmówił wypuszczenia Mrocznego Pasażera na przechadzkę?
       - Cztery. Pięć. Szeć.
       Harry, mój mšdry ojczym, uczył mnie starannego równoważenia Potrzeby i Noża. Przygarnšł chłopca, w którym dostrzegł niepohamowanš żšdzę zabijania - nie do przeobrażenia - i ukształtował z niego człowieka, który zabija tylko zabójców; Dexter, ukrywajšcy się za ludzkš z pozoru twarzš, tropišcy naprawdę ohydnych seryjnych zabójców mordujšcych bez zasad. Byłbym jednym z nich, gdyby nie Plan Harry'ego. Jest mnóstwo ludzi, którzy na to zasługujš, Dexterze - powiedział mój ojczym gliniarz.
       - Siedem. Osiem. Dziewięć.
       Nauczył mnie, jak odnajdywać tych szczególnych towarzyszy zabaw, jak upewniać się, że zasłużyli na odwiedziny moje i mojego Mrocznego Pasażera. Nawet więcej, nauczył mnie, tak jak tylko gliniarze potrafiš, jak uniknšć za to kary. Pomógł mi zbudować wiarygodnš maskę i wbił mi do głowy, że muszę do niej pasować i zawsze, nieustannie być normalny we wszystkim.
       I tak nauczyłem się, jak się ładnie ubierać, umiechać i myć zęby. Stałem się doskonałš podróbkš człowieka, mówišcš te głupie i bezsensowne rzeczy, które ludzie mówiš do siebie co dnia. Nikt nie podejrzewał, co czai się za mojš perfekcyjnš imitacjš umiechu. Nikt, poza mojš przybranš siostrš, Deborah, oczywicie, ale ona zaakceptowała mnie prawdziwego. W końcu mogłem okazać się znacznie gorszy. Mogłem być złym, wciekłym potworem, który zabija i zabija, i zostawia za sobš góry gnijšcego mięsa. Tymczasem stanšłem po stronie prawdy, sprawiedliwoci i amerykańskiego stylu życia. Nadal jako potwór, oczywicie. Jednak ładnie po sobie sprzštałem i byłem naszym potworem, ubranym w czerwono - biało - niebieskš stuprocentowš syntetycznš cnotę. A w te noce, kiedy księżyc jest najgłoniejszy, znajduję takich, którzy żerujš na niewinnych i nie grajš zgodnie z regułami, i sprawiam, żeby odeszli w małych, starannie zapakowanych kawałkach.
       Ta elegancka formuła dobrze działała przez lata szczęliwej nieludzkoci. Między tymi randkami utrzymywałem doskonale przeciętny styl życia w uporczywie zwyczajnym mieszkaniu. Nigdy nie spóniałem się do pracy, żartowałem jak należy z kolegami, we wszystkich sprawach byłem użyteczny i nie narzucałem się, tak jak mnie nauczył Harry. Moje życie androida było uporzšdkowane, zrównoważone i miało prawdziwie pozytywnš wartoć społecznš.
       Aż do teraz. Jako tak, w tę w sam raz odpowiedniš noc znalazłem się tutaj, bawišc się kopaniem puszki ze zgrajš dzieciaków, zamiast bawić się w Rozpruj Rozpruwacza ze starannie dobranym przyjacielem. A za chwileczkę, kiedy zabawa się skończy, zaprowadzę Cody'ego i Astor do domu ich matki, Rity, a ona przyniesie mi puszkę piwa, położy dzieciaki do łóżka i usišdzie obok mnie na kanapie.
       Jak to możliwe? Czy Mroczny Pasażer przechodził na wczeniejszš emeryturę? Czy Dexter złagodniał? Czy jako skręciłem za róg długiego, ciemnego korytarza i wyszedłem po niewłaciwej stronie jako Dexter Udomowiony? Czy jeszcze kiedykolwiek umieszczę kroplę krwi na czystej szklanej płytce tak, jak zawsze robiłem - moje trofeum myliwskie?
       - Dziesięć! Kto się nie chowa, ten kryje, szukam!
       Tak, doprawdy, szukam.
       Ale czego?
       Zaczęło się, oczywicie, od sierżanta Doakesa. Każdy superbohater ma swojego wroga numer jeden. On był moim wrogiem. Nie zrobiłem mu absolutnie nic, a jednak postanowił mnie cigać, nękać mnie za mojš dobrš robotę. Mnie i mój cień. A jaka w tym ironia: ja, ciężko pracujšcy analityk próbek krwi, i on, zatrudniony w tej samej jednostce policji, gralimy w tej samej drużynie. Czy to było w porzšdku z jego strony, żeby tak mnie przeladować tylko dlatego, że od czasu do czasu pozwalałem sobie na maleńkš chałturę?
       Znałem sierżanta Doakesa znacznie lepiej, niżbym tego chciał, nie tylko z naszych stosunków służbowych. Natrudziłem się, żeby dowiedzieć się o nim wszystkiego z jednej, prostej przyczyny: nigdy mnie nie lubił, mimo że dbałem o to, by być uroczy i radosny na wiatowym poziomie. Ale niemal czuło się, że Doakes widział w tym fałsz; wszystkie moje misterne serdecznoci odbijały się od niego jak chrabšszcze majowe od przedniej szyby.
       Jasne, że mnie to zaciekawiło, i to naprawdę. Jakiego pokroju ludzie mogliby mnie nie lubić? Przyjrzałem mu się więc troszeczkę i zrozumiałem. Człowiekiem, który nie lubił Debonaira Dextera, okazał się czterdziesto - omioletni Afroamerykanin, zdobywca rekordu wydziału w wyciskaniu, leżšc. Według plotki, którš zasłyszałem przypadkiem, był weteranem wojskowym, a odkšd zatrudniono go w policji, postrzelił kilka osób ze skutkiem miertelnym, co Wydział Spraw Wewnętrznych uznał za usprawiedliwione.
       Ale ważniejsze jest to, co sam odkryłem, że gdzie, pod głębokim gniewem, który zawsze płonšł w jego oczach, czaiło się echo chichotu mojego Mrocznego Pasażera. To było tylko leciutkie brzęczenie dzwoneczka, ale ja wiedziałem. Doakes dzielił się przestrzeniš z czym, tak jak ja. Nie z tym samym, ale z czym bardzo podobnym, panterš wobec mojego tygrysa. Doakes był glinš, ale też był zimnym zabójcš. Nie zdobyłem na to materialnego dowodu, ale miałem co do tego całkowitš pewnoć, chociaż nawet nie widziałem, żeby miażdżył tchawicę pieszego nieostrożnie przechodzšcego przez jezdnię.
       Istota rozumna pomylałaby zapewne, że on i ja moglibymy znaleć jaki wspólny mianownik; napić się kawy i porównać naszych Pasażerów, wymienić fachowe uwagi i pogawędzić o technikach ćwiartowania. Ale nie: Doakes pragnšł mojej mierci. Trudno mi było więc podzielać jego poglšd.
       Doakes pracował z detektyw LaGuertš. Kiedy zginęła w podejrzanych okolicznociach, od tego czasu jego uczucia wobec mnie zaczęły wyrażać co więcej niż tylko odrazę. To było totalnie sztuczne i całkowicie nie w porzšdku. Ja tylko patrzyłem - co w tym złego? Oczywicie, pomogłem prawdziwemu zabójcy w ucieczce, ale czego oczekujecie? Jakim trzeba by okazać się człowiekiem, żeby wydać własnego brata? Szczególnie gdy odwali kawał dobrej roboty.
       Cóż, żyj i daj żyć innym. Przynajmniej w większoci przypadków. Sierżant Doakes mógł myleć, co chciał, a mnie to nie przeszkadzało. Nadal niewiele jest praw zabraniajšcych mylenia, chociaż jestem pewien, że ciężko pracujš nad tym w Waszyngtonie. Nasz dobry sierżant miał prawo mnie podejrzewać, o co chciał. Ale teraz, kiedy pod wpływem swoich nieczystych m...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin