J.Lindsay - Dexter 01 - Demony Dobrego Dextera.txt

(396 KB) Pobierz
Jeff Lindsay
DEMONY DOBREGO DEXTERA
 
1
Księżyc. Cudowny księżyc. Pełny, tłusty, czerwonawy, noc jasna jak dzień i powiata, z którš spływa na ziemię radoć, radoć, ochjaka radoć. Radoć i gromki zew tropikalnej nocy, łagodny, jednoczenie dziki ryk wiatru szalejšcego we włosach na ręku, głuche zawodzenie wiatła gwiazd, zgrzytliwy krzyk migotliwie skrzšcej się wody.
A wszystko to skamle i błaga, a wszystko to wzmaga żšdzę. Żšdza. Och, ten symfoniczny, ten przeraliwy wrzask tysięcy przyczajonych głosów, ten wewnętrzny krzyk, ryk całego jestestwa, wołanie milczšcego obserwatora, cichego, bezdusznego, chichoczšcego potwora, bestii tańczšcej na promieniach księżyca. Głos kogo, kto jest i nie jest mnš, kto szydzi, mieje się i odzywa, gdy jest głodny, gdy wyje z żšdzy. A żšdza była teraz bardzo silna, zimna, spięta, skulona i sprężona, jak nigdy dotšd nieodparta, zwarta i gotowa - mimo to wcišż czekała i obserwowała, a wraz z niš czekałem i obserwowałem ja.
Czekałem i obserwowałem go od pięciu tygodni. Żšdza podszczypywała mnie, poganiała i ponaglała, żebym znowu co upolował, żebym znalazł kolejnego, żebym go wreszcie dopadł. Od trzech tygodni wiedziałem, że to on, że to ten, od trzech tygodni bylimy we władzy Mrocznego Pasażera, ksišdz i ja. Przez trzy tygodnie walczyłem z coraz
większš presjš, z żšdzš, tak, z żšdzš, która narastała we mnie jak wielka fala, jak olbrzymi grzywacz, który wali się z rykiem na brzeg i zamiast cofnšć się do morza, z każdym tyknięciem zegara jasnej jak dzień nocy jeszcze bardziej potężnieje.
Były to również dni ostrożnoci, dni, które powięciłem na sprawdzanie i upewnianie się. Ale nie na sprawdzanie księdza, nie: co do księdza nie miałem wštpliwoci już od dawna. Był to czas niezbędny do zdobycia ostatecznej pewnoci, że można to zrobić jak należy, czysto i schludnie, że wszystko jest całkowicie dograne, zapięte na ostatni guzik. Przecież nie mogli mnie złapać, nie teraz. Zbyt ciężko pracowałem, pracowałem zbyt długo, żeby co nagle nie wypaliło. Zbyt długo i zbyt pilnie strzegłem mojego małego, szczęliwego życia.
Poza tym za dobrze się bawiłem, żeby raptem przestać.
Dlatego zawsze byłem ostrożny. Zawsze schludny i porzšdny. Zawsze przygotowany, żeby wszystko poszło tak, jak trzeba. A kiedy już miałem całkowitš pewnoć, że pójdzie, analizowałem plan jeszcze raz. Tak jak uczył mnie Harry, niech go Bóg błogosławi, ten dalekowzroczny policjant doskonały, mój przybrany ojciec. Zawsze bšd całkowicie pewny, ostrożny i dokładny, mawiał, i już od tygodnia miałem całkowitš pewnoć, że wszystko jest tak, jak by tego chciał. I gdy wieczorem wyszedłem z pracy, od razu wiedziałem, że to jest to. Że to ta noc. Że jest w niej co innego i niezwykłego. Że co się zaraz wydarzy, że po prostu musi.Tak jak wydarzyło się poprzednio.Tak jak wydarzy się nieraz w przyszłoci.
I tak jak tej nocy miało przydarzyć się księdzu.
Nazywał się Donovan. Uczył piewu w sierocińcu więtego Antoniego w Homestead. Dzieci go kochały. I oczywicie on kochał dzieci. Och, i to jak. Powięcił im całe życie. Nauczył się dla nich kreol-skiego i hiszpańskiego. Nauczył się ich piosenek. Wszystko dla nich. Wszystko, co robił, robił dla dzieci.
Dosłownie wszystko.
Obserwowałem go tego wieczoru, tak jak obserwowałem go przez tyle wieczorów przedtem. Widziałem, jak przystanšł w drzwiach sierocińca, żeby porozmawiać z małš czarnoskórš dziewczynkš, która
za nim wyszła. Dziewczynka była bardzo drobna, tak drobna, że wyglšdała najwyżej na osiem lat, może nawet na mniej. Usiadł na stopniach i rozmawiał z niš przez pięć minut. Ona też usiadła i zaczęła podskakiwać. Rozemiali się. Ona oparła się o niego. On pogłaskał jš po głowie. W progu stanęła zakonnica. Patrzyła na nich przez chwilę, zanim co powiedziała. Potem umiechnęła się i wycišgnęła rękę. Dziewczynka tršciła głowš ramię księdza.Ten objšł jš, przytulił, wstał i pocałował jš na dobranoc. Zakonnica rozemiała się i znowu co powiedziała. Ksišdz jej odpowiedział.
A potem ruszył w stronę samochodu. Nareszcie: spišłem się w sobie i zwinšłem jak sprężyna, gotów do ataku, gdy wtem...
Nie. Jeszcze nie teraz. Cztery, pięć metrów od schodów stała furgonetka dozorcy. Gdy ksišdz Donovan jš mijał, rozsunęły się boczne drzwiczki i z wnętrza wychynšł mężczyzna z papierosem w ustach. Wychynšł, powitał go, a on oparł się o maskę i zaczęli rozmawiać.
Łut szczęcia. Znowu łut szczęcia. W noce takie jak ta zawsze miałem szczęcie. Nie zauważyłem tego mężczyzny, nie wiedziałem, że tam jest. Ale on na pewno zauważyłby mnie. Gdybym nie miał szczęcia.
Wzišłem głęboki oddech. Powietrze wypuszczałem powoli i spokojnie, zimny jak lód. To tylko mały drobiazg. Innych na pewno nie przeoczyłem. Zrobiłem wszystko tak, jak trzeba, tak jak poprzednio, tak, jak należy.Wszystko musiało być dobrze.
Teraz.
Donovan ponownie ruszył do samochodu. Odwrócił się i zawołał do dozorcy. Dozorca pomachał mu od drzwi, zgasił papierosa i wszedł do sierocińca. Zniknšł. Już go nie było.
Szczęcie. Znowu szczęcie.
Ksišdz poszperał w kieszeni, wyjšł kluczyki, otworzył drzwiczki i wsiadł.Włożył kluczyk do stacyjki. Odpalił silnik. I nagle...
Teraz!
Usiadłem na tylnym siedzeniu i zarzuciłem mu pętlę na szyję. Jedno szybkie, liskie, lecz jakże cudowne szarpnięcie i zrobiona z wytrzymałej żyłki pętla zacisnęła się mocno i pewnie. Ogarnięty panikš ksišdz zdšżył tylko cicho sapnšć.
-  Teraz jeste mój - powiedziałem, a on zastygł w przepięknym, niemalże doskonałym bezruchu, jakby wiele razy to ćwiczył, jakby usłyszał ten drugi głos, rechot tkwišcego we mnie obserwatora. - Rób dokładnie to, co każę - dodałem.
Donovan wzišł chrapliwy półoddech i zerknšł w lusterko. Czekała tam na niego moja twarz w jedwabnej masce, spod której widać było jedynie oczy.
-  Rozumiesz?  spytałem i jedwab zafalował mi na ustach. Ksišdz nie odpowiedział. Patrzył mi w oczy. Szarpnšłem żyłkš.
-  Rozumiesz? - powtórzyłem nieco łagodniej.
Tym razem kiwnšł głowš. Podniósł do szyi trzęsšcš się rękę, nie wiedzšc, co zrobię, jeli spróbuje dotknšć żyłki. Siniała mu twarz. Poluniłem pętlę.
-  Bšd posłuszny, a dłużej pożyjesz  powiedziałem.
Wzišł głęboki oddech. Słyszałem, jak powietrze rozrywa mu gardło. Zakaszlał i ponownie odetchnšł. Ale wcišż siedział bez ruchu, wcišż nie próbował uciekać.
I bardzo dobrze.
Ruszylimy. Wypełniał moje rozkazy bez wahania i bez żadnych sztuczek. Przez jaki czas jechalimy na południe, przez Florida City, a potem kazałem mu skręcić w Gard Sound Road. Poczułem, że zaczyna się denerwować, lecz nie zaprotestował. Nie próbował się do mnie odzywać. Ręce trzymał na kierownicy; były blade i tak mocno zacinięte, że sterczały mu kłykcie. wietnie. Znakomicie.
Jechalimy na południe jeszcze przez pięć minut, w zupełnej ciszy, jeli nie liczyć piewu opon i wiatru, potężnej pieni olbrzymiego księżyca, która wypełniała mi wszystkie żyły, cichego chichotu zawsze czujnego obserwatora i coraz silniejszego, coraz bardziej dudnišcego pulsu nocy.
 Skręć tu  poleciłem.
Ksišdz zerknšł w lusterko i spotkalimy się wzrokiem. Panika próbowała wydłubać mu oczy, zedrzeć mu twarz, rozewrzeć usta, ale...
-  Skręć! - powtórzyłem i skręcił. Oklapł za kierownicš,jakby od poczštku się tego spodziewał, jakby od poczštku na to czekał, i skręcił.
Droga była tak wšska, że prawie niewidoczna.Trzeba było wiedzieć, że tu jest. Ale ja wiedziałem. Ja byłem tu przedtem. Miała cztery kilometry długoci, trzy zakręty i wiła się w wysokiej trawie i między drzewami nad małym kanałem, by skończyć się na leżšcej wród bag-nisk polanie.
Przed pół wiekiem kto zbudował tu dom. Znaczna częć domu wcišż jeszcze stała. Sšdzšc po wielkoci ruin, musiał być duży. Kiedy. Teraz miał tylko trzy pokoje i pół dachu i nie widać tu było ladu bytnoci człowieka.
Nigdzie z wyjštkiem starego warzywniaka na bocznym podwórzu. Bo w warzywniaku kto niedawno kopał.
- Stań - powiedziałem, gdy wiatło reflektorów wyłowiło z mroku rozpadajšce się ciany.
Donovan natychmiast mnie posłuchał. Strach sparaliżował go i wcisnšł głębiej w ciało, usztywnił mu myli i kończyny.
 Wyłšcz silnik  dodałem i od razu go wyłšczył.
Zapadła głucha cisza.
Na drzewie zawiergotało co małego i niewidocznego. Trawš poruszył wiatr. A potem zapadła cisza jeszcze cichsza, cisza tak głęboka, że niemal zagłuszyła ryk nocnej muzyki pulsujšcej w moim sekretnym ja.
- Wysiadaj.
Ksišdz ani drgnšł. Nie odrywał wzroku od warzywniaka.
Widać tam było siedem kopczyków ziemi. Ziemi czarnej w wietle księżyca. Dla niego musiała być jeszcze czarniejsza. Mimo to wcišż ani drgnšł.
Szarpnšłem żyłkš i zacisnšłem pętlę mocniej, niż się spodziewał, tak mocno, że poczuł, iż tego nie przeżyj e. Wygišł kark, wyszły mu żyły na czole i pomylał, że zaraz umrze.
Ale nie umarł. Jeszcze nie. Owszem, miał umrzeć, ale dopiero za jaki czas.
Żeby poczuł, jak bardzo jestem silny, otworzyłem kopniakiem drzwiczki i wywlokłem go z samochodu. Upadł na piaszczystš cieżkę i zaczšł się tam wić jak ranny wšż. Mroczny Pasażer wybuchnšł
miechem: spodobało mi się to, dlatego z pasjš odegrałem mojš rolę. Postawiłem nogę na piersi księdza i zacisnšłem pętlę.
-  Musisz mnie słuchać i robić to, co każę - powiedziałem. Nachyliłem się i lekko poluniłem żyłkę. - Powiniene o tym wiedzieć. To ważne.
Usłyszał mnie. W nagłym przebłysku zrozumienia poruszył oczami nabiegłymi bólem, krwiš i spływajšcymi na policzki łzami, poruszył nimi i gdy spotkalimy się wzrokiem, ujrzał wreszcie to, co go czekało. Wreszcie to zobaczył. I pojšł, że musi się odpowiednio zachowywać, że to niezmiernie istotne. Zaczšł to sobie uwiadamiać.
- Wstań.
Wypełnił rozkaz powoli, bardzo powoli, nie odrywajšc ode mnie wzroku. Stalimy tak długo, patrzšc sobie prosto w oczy, on i ja, jak jedna osoba, ogarnięte żšdzš jestestwo, i nagle zadrżał. Podniósł rękę, żeby dotknšć twarz...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin