Andre Norton - Book of the Oak 1- Corka Krola.rtf

(711 KB) Pobierz

Norton Andre Sasha Miller

 

CÓRKA KRÓLA

 

 

Tom I cyklu Dąb, Cis, Jesion i Jarzębina

 

Przekład Ewa Witecka

 

Wydanie polskie: 2003

 

 

PROLOG

 

Można się spodziewać, że przy wszystkich drogach znanych podróżnym znajdują się świątynie, niektóre omszałe i starsze niż trzy ostatnie dynastie władców. Są tam większe sanktuaria – katedry – a także mniejsze kościoły i kaplice w każdej wiosce i miasteczku. A czyż Wielka Świątynia Wiecznego Blasku nie przewyższa wszystkich innych świętych przybytków w całym Rendelu? Te sanktuaria zbudowano ku czci Tego, kogo nie można zobaczyć ani zrozumieć, ale pod czyją władzą znajduje się wszystko, co żyje.

A przecież Wszechpotężny pozostaje w sidłach Mrocznych Tkaczek, nie znających ani litości, ani troski o żywoty, które wplatają w Odwieczną Sieć. Pilnują tylko, żeby wzór nie za bardzo się zmienił. Dlatego w jednym miejscu urywają, strzępią, ale pozostawiają nić życia, gdzie indziej urwaną nić wplatają w inny czas i miejsce, a niekiedy nawet w inną część Sieci Czasu. Żywym się wydaje, że mogą swobodnie podejmować decyzje, postępować tak, jak uznają za stosowne, ale ich nić przechodzi przez palce jednej z Tkaczek. To dzięki nim jedni żyją, drudzy umierają, królestwa powstają, upadają i zostają zapomniane; mimo to Odwieczna Sieć nigdy nie pęka. Czy Nieznany kiedykolwiek przygląda się tej tkaninie? Jeśli nie, na cóż zdają się błagania nędznych śmiertelników? Są tylko nićmi, lecz jakże wielobarwnymi! Ile kolorów ma sieć historii, jaka powstaje na Krosnach Czasu! Istnieje wiele opowieści o tych, których nici są dziwnie splatane, a kres ich żywota bardzo różni się od jego początków.

Spójrzcie na tę część sieci historii, która obejmuje kraj zwany Rendelem, wielki przynajmniej w oczach jego mieszkańców, gdyż to na dziedzińcu Wielkiej Świątyni Wiecznego Blasku rosną Cztery Drzewa, a w jednym z jej okien można zobaczyć odbicie Rąk Mrocznych Tkaczek. Pewnej jesiennej nocy, gdy padał deszcz ze śniegiem i jeden ze śmiertelników odważnie trzymał się życia, dostrzeżono w tym odbiciu, że Tkaczki zaczęły tkać nową nić, a urwały starą. Wtedy dokonały się zmiany uważane dawnymi laty za niemożliwe.

Tkajcie teraz dobrze, Mroczne Tkaczki, bo wzór już nie układa się w znany wam sposób.

 

1

Zimna szara mgła wczesnego poranka zamieniła się w przenikający wszystko deszcz ze śniegiem przed południem, kiedy padł ich ostatni koń. Stało się to na Bagnach Bale lub na ich skraju; żaden zdrowy na umyśle Cudzoziemiec nie zapuszczał się na te pełne bezdennych bajorek i niestabilnych wysepek mokradła, jeśli nie musiał.

Kobieta, którą zdjęto w ostatniej chwili z wyczerpanego konia, zanim runęła razem z nim, w jakiś sposób zdołała utrzymać się na nogach, ale tylko dlatego, iż podtrzymało ją szerokie, twarde ramię i wytrzymałe, zahartowane w bojach ciało wojownika.

Instynktownie przycisnęła rękami obrzmiały brzuch i grymas bólu wykrzywił jej niegdyś piękną, teraz wychudzoną twarz.

– Jak się czujesz, pani Alditho? – Ten grzmiący głos wydobył się z klatki piersiowej, która znalazła się bardzo blisko jej twarzy. Pod fałdami mokrej żołnierskiej opończy czuła dotyk cienkiej, kosztownej kolczugi, której nie mógł nosić zwykły żołnierz. Starając się ukryć oznaki bólu, podniosła oczy na ogorzałą twarz Hasarda, marszałka Domu Jesionu. Końce jego bujnych siwych wąsów, szarpane lodowatym wiatrem, zasłaniały mu usta.

– Tak dobrze, jak to możliwe, panie. – Wypowiedziała te słowa, każde oddzielnie, jakby były nanizane na zbyt luźny rzemyk. Zdołała przy tym przywołać na usta żałosny cień uśmiechu.

Dwaj mężczyźni, ubrani w żebracze łachmany włożone na naszywane metalowymi płytkami kaftany, zdejmowali podróżne sakwy z leżącego konia. Nie widziała ich twarzy. Nagle przeszył ją ostry ból i na chwilę pociemniało jej przed oczami. To byli wszyscy, jacy jej pozostali – tylko ci dwaj żołnierze i dawny dowódca zastępu Domu Jesionu. Wierzyła, że to właśnie upór i determinacja mężczyzny, który teraz ją podtrzymywał, zaprowadziły ich aż tak daleko. Teraz ze wszystkich sił, jakie jej pozostały, musi starać się uhonorować jego oddanie, nie okazując niewieściej słabości.

Najbardziej potrzebowali schronienia. Bez niego zamarzną do rana. Nie mogli udać się do posiadłości Rodu Jesionu, gdzie byliby bezpieczni. Pani Alditha znów podtrzymała ręką ciężki brzuch.

Hasard wyglądał zupełnie inaczej niż w dniach swej chwały, gdy był marszałkiem Domu Jesionu i wodzem zastępów, którymi dowodził z błyskotliwą inteligencją i znajomością żołnierskiego rzemiosła zdobywaną od chłopięcych lat. Nadal jednak chronił ją najlepiej jak mógł; starał się osłonić własnym ciałem niby tarczą przed lodowatymi podmuchami. Nie czas teraz na...

Tyle zniszczonych istnień, zakończonych ciosem sztyletu w mroku lub miecza za dnia, trucizną podaną z chytrym uśmieszkiem, który unosił tylko jeden kącik ust. Tyle zabitych kobiet, a wszystkie z Domu Jesionu. Usiłowała wymazać to z pamięci, ale nie mogła zapomnieć, że żyje dotąd z powodu dziecka, które nosi w łonie – a które prześladowcy wydarliby żywcem z jej ciała, gdyby mogli – choć przecież to właśnie dziecko ściągnęło na nią śmiertelne niebezpieczeństwo. Kiedyś temu zaprzeczała, teraz już nie. Nosi w łonie dziedzica nie tylko Domu Jesionu, lecz także Domu Dębu, jeśli zwycięży wola króla w sprawie wyboru następcy. Jest to bowiem jego jedyny potomek, legalny lub nie. Na pewno jej dziecko więcej znaczy niż ona sama i jej towarzysze razem wzięci. Uciekli tej właśnie nocy, ostatni ludzie z Domu Jesionu, próbując umknąć przed prześladowcami noszącymi herb Cisu, domu królowej, która, gdyby mogła, sięgnęłaby poza samą śmierć, żeby się zemścić.

Mężczyźni, którzy odwiązali sakwy, czekali na rozkazy.

Raczej poczuła, niż zobaczyła, że Hasard podniósł głowę. Jego ochrypły głos dotarł do niej poprzez huk burzy:

– Rzeka... – usłyszała.

Ach, tak, rzeka; pani Aldicie mąciło się w głowie. Ta droga wodna, po części naturalna, po części uregulowana przez ludzi, od dawna była szlakiem handlowym, ale nie przy tak złej pogodzie. Tej nocy nie zapewni im bezpieczeństwa, obojętne w którą stronę popłyną; nie uchroni ich przed pościgiem, nie mieli jednak innej drogi ucieczki.

Jeden z żołnierzy minął ją i jej wiernego obrońcę. Czyżby istotnie dotarli do wcześniej przygotowanego bezpiecznego miejsca, mimo jej słabości, mimo burzy? Podsyciwszy w sobie całą dumę Rodu Jesionu, do jakiej była zdolna, zdołała utrzymać się na nogach, kiedy po kilku chwilach Hasard polecił jej iść, i ruszyła chwiejnym krokiem. Nie mogła jednak zajść daleko dzięki samej sile woli. Była bliska omdlenia, gdy niejasno zdała sobie sprawę, że podniesiono ją i posadzono na czymś wilgotnym, co pachniało jak zdechłe ryby i gnijące od dawna przedmioty. To musiała być lektyka. Jej przypuszczenia potwierdziły się, kiedy cuchnące siedzisko zakołysało się podczas wsiadania na podobną do tratwy łódź przeznaczoną do transportu ciężkich towarów. Podniosła rękę do ust i ugryzła ją aż do krwi.

W tej chwili rzeczą najmniej im potrzebną był poród, który – o czym była przekonana mimo braku doświadczenia – miał wkrótce nastąpić. Musi zachować milczenie najdłużej jak będzie mogła.

Potem wydało się jej, że zmorzył ją sen, że coś jej się śni. Usłyszała w pobliżu jakiś odgłos, przytłumiony krzyk, i nie wiedziała, czy to ona sama krzyknęła, czy jeden z jej towarzyszy. Łódź. Tak, byli na jakiejś łodzi.

Brzęk cięciwy łuku – łuku z mocnego cisu, danego z woli Najwyższego jako broń – wdarł się w jej sen. Dysząc ciężko, pochylając głowę do przodu, zaczęła mówić do dziecka, które w sobie nosiła:

– Dąb i Cis, Jesion i Jarzębina naprawdę są twoje... mój synu, moja córko, kogokolwiek urodzę.

Ból tak silny, jakiego nigdy dotąd nie zaznała, przesłonił jej cały świat. Prawie nie słyszała odgłosów bitwy. Tylko niejasno zdała sobie sprawę, że żołnierze ginęli obok niej, że Hasard, choć trafiony strzałą, wskoczył do wody i resztkami sił wypchnął łódź na ciemne, ponure Bagna Bale, źródło niebezpieczeństwa. Łódź ruszyła do przodu i natychmiast, pochwycona przez silny prąd, zaczęła się obracać. Gdyby Alditha miała czas, mogłaby dostać mdłości. Zamiast tego zemdlała.

Znacznie później poczuła ciepło, zobaczyła nikłe światło i pochylony nad sobą cień.

– Przyj, kobieto! – rozkazał ten cień. – Przyj tak, jak musimy robić wszystkie, kiedy jesteśmy w twojej sytuacji.

Spróbowała więc, pragnąc posłuchać każdego rozkazu, który położyłby kres jej cierpieniom. Gdy tak parła, coś śliskiego opuściło jej ciało. A potem poczuła, że sama także gdzieś się ześlizguje. Otoczył ją mrok, ale jeszcze przedtem usłyszała czyjś głos, daleki i cichy:

– To dziewczynka...

 

Zazar trzymała krzyczące niemowlę wysoko w pełnym blasku ogniska. Dziewczynka była zdrowa, a jej głośne krzyki dowodziły, że ma dużą szansę na przeżycie. Była też duża – tak, to dziecko prawie rozdarło na dwoje swoją rodzicielkę. Jasny puszek już wysechł na jej główce i patrzyła na świat, teraz już uciszona, jak gdyby rozpoznała – dzięki wiedzy ponad swój wiek– gdzie się znajduje. A może też – dlaczego.

– Ta kobieta nie żyje. – Krzywonoga starucha, która służyła Mądrej Niewieście, spojrzała na swoją panią. – Była szlachetnie urodzona, ale wszystkich nas prędzej czy później czeka taki sam koniec. Dziecko też oddamy podwodnym pożeraczom? Joalowi się nie spodoba, jeśli udzielisz schronienia Cudzoziemce.

Zazar, zgodnie z odwiecznym zwyczajem, umyła dziecko i owinęła je w powijaki utkane z najmiększego trzcinowego puchu.

– Potrzebujemy smoczka. Użyj butelki z drugiej półki – poleciła, jak gdyby nie usłyszała pytania Kazi.

Kazi posłuchała, gderając; kiedy niemowlę otworzyło buzię, żeby znów zakrzyczeć z głodu, butelka, pełna mieszanki, której Zazar używała do karmienia przygarniętych sierot wszelkiego rodzaju, była gotowa.

– Joal przybędzie... – znów zaczęła Kazi. Zdrową stopą popchnęła bezwładne, zakrwawione ciało obcej kobiety i westchnęła.

Zazar wiedziała, że Kazi już zdołała niepostrzeżenie – a przynajmniej taką miała nadzieję – ukraść z opończy zmarłej błyszczącą, okrągłą broszkę z niebieskim kamieniem. Na pewno był to najpiękniejszy klejnot, jaki Kazi kiedykolwiek miała... w istocie jedyny. Zazar postarała się wpoić Kazi przekonanie, że jej pani widzi wszystko. Niech stara myśli, że Mądra Niewiasta nie zauważyła broszki i dlatego nie odbierze jej swojej służce.

Tak naprawdę wcale jej to nie obchodziło.

– Tak, zgadzam się z tobą. Ta kobieta nie żyje – odparła spokojnie Zazar. – Niech Joal weźmie to, co z niej pozostało. Ale dziecko... – powiedziała powoli.

Niemowlę sprawiało wrażenie zadowolonego, nasyconego i sennego. Zazar pochyliła się niżej nad latarnią oświetlającą wszystkie akcesoria jej zawodu – kości i nasiona, suszone liście, sztywne, suche ciało okrągłookiego węża.

Ostrożnie rozsunęła kocyki spowijające dziecko. Musiała mieć całkowitą pewność.

Tak, podobieństwo zarówno do ojca, jak i do matki można było dostrzec nawet teraz w nieukształtowanych rysach maleństwa. Z niczym nie dałoby się pomylić koloru puszku na główce lub przyszłego królewskiego kształtu nosa, ust, owalu twarzy. Wiele razy oglądała tę kobietę w misce używanej do jasnowidzenia, a wszyscy w Rendelu znali z widzenia ojca dziecka. Co więcej, kości wróżebne potwierdziły te wizje.

Uśmiech znikł z twarzy Mądrej Niewiasty; zacisnęła usta. O tak, wielokrotnie czytała w kościach wróżebnych w ciągu minionych dziesięciu dni i za każdym razem opowiadały tę samą historię.

Teraz trzymała w ramionach Tę, Która Dokona Zmian, może nawet rozerwie okowy samej Krainy Bagien. Czy będzie to na dobre, czy na złe? Zazar nie wiedziała; kości wróżebne nie chciały jej tego zdradzić. Na chwilę napadła ją pokusa. Tak łatwo byłoby położyć rękę na usteczkach i nosku dziecka i spowodować, że córka pójdzie w ślad za matką, jak zażądałby od niej każdy mieszkaniec Krainy Bagien.

Ale coś jej tego zabraniało. Wiedziała, kogo pielęgnuje. Skinęła głową, zanim ponownie przykryła maleńkie ciałko. To nie do Kazi przemówiła, lecz do Kogoś, kto mógł rozkazywać im wszystkim.

– To królewska córka. – Starannie dobrała uroczyste słowa, które zgodnie z prawem powinny powitać to dziecko przy dźwiękach fanfar obwieszczających jego narodziny. – To córka naszego szlachetnego króla!

Kazi przycupnęła i zwinęła się w kłębek; Zazar nagle odwróciła się, by na nią spojrzeć, jakby przypomniała sobie, że ktoś jej słucha. Wysunęła palec wskazujący ręki trzymającej dziecko i skierowała go na służebną.

– Masz milczeć! – Nić Mocy wypłynęła z palca, okrążyła Kazi i znikła w skórze kobiety.

To nie wola Kazi skłoni ją do milczenia teraz i w przyszłości, ale magiczna energia.

Mądra Niewiasta, nie wstając, przysunęła się na kolanach do nieruchomego ciała arystokratki. W blasku ogniska wychudła twarz zmarłej wyglądała staro, z jej dawnej urody, z której byli tak dumni jej krewni, pozostały tylko nikłe ślady. Zazar przyjrzała się jej uważnie i roześmiała.

– Moi mali nocni słudzy rechoczą i popiskują z zachwytu. Córko Domu Jesionu, gdzie jest teraz twój mężczyzna? Może z czasem odniosłabyś zwycięstwo, ale tak naprawdę nigdy do ciebie nie należał, pożądał tylko twego ciała, uroda zaś szybko przemija. – Pochyliła lekko głowę. – A mimo to niechętnie nosiłaś w łonie to dziecko. Pamiętam twoją służebną. Przybyła do mnie po lekarstwo, którego, jak wiem, nie tknęłaś. Czy pod wpływem jednej lub drugiej Mocy? – Urwała i zamyśliła się. – A może stało się tak dlatego, że miałaś urodzić Tę, Która Dokona Zmian, i to ona ci na to nie pozwoliła? – Zmarła nie mogła odpowiedzieć, a na razie Zazar nie miała ochoty rzucać kości wróżebnych, by spojrzeć poza tę izbę i tę chwilę.

Kazi nieśmiało przerwała milczenie.

– Ono nie ma imienia. To dziecko...

To prawda; zwyczaj nakazywał, żeby to matka nadała imię córce. A przecież te usta nigdy już nie wymówią ani słowa.

– W takim razie ja nadam jej imię – stwierdziła Zazar, prawie tak, jak gdyby się spodziewała, że ktoś jej tego zabroni. – Pochodzi z Domu Jesionu i zabiła tę, która ją urodziła. Nazywa się Jesionna Córka Śmierci.

Kazi zaprotestowała piskliwie.

– Nie mów tego! Nie mów tego!

– Będzie nosiła imię Jesionna – powtórzyła Zazar – a co do reszty, zapomnij o tym teraz, Kazi.

 

Błoto i tnące uderzenia gałęzi jeżyn zszargały kubraki królewskich żołnierzy, ale nawet w półmroku widać było pióropusze na ich hełmach i herb Domu Cisu – łuk ponad kręgiem z cisowych gałęzi – na piersiach i plecach. Odeszli od martwego konia i zebrali się w grupę, czekając na rozkazy. Jeden żołnierz, najlepszy tropiciel z nich wszystkich, przykucnął, czytając ślady w błotnistej ziemi.

– Kierowali się tam, panie. – Skinieniem głowy wskazał na brzeg rzeki. – Ślady nadal są świeże. Jesteśmy blisko nich, tuż-tuż. Myślę, że coś nieśli. Ich ślady są głębsze, niż powinny.

Pan Lackel z Gwardii Pałacowej Jej Królewskiej Mości, który stał nieco z boku i opierał pięści na biodrach, poruszył się teraz.

– Hasard, ten stary wilk, przebiegł swój ostatni szlak... a może nie? Zejdź w dół brzegiem i sprawdź, czy są tam tropy. Hasard miał mało czasu. – Spod jego hełmu wyrwało się warknięcie:– Ale z tym chytrusem nigdy nic nie wiadomo.

Najwyraźniej mówił raczej do siebie niż do swoich podwładnych, a w jego głosie brzmiał mimowolny podziw.

Ktoś zawołał znad brzegu rzeki. Gwardziści ustawili się w szyku bojowym i wyciągnęli miecze. Chociaż zbiegowie muszą być wyczerpani, nikt nie poszedłby bez oręża na spotkanie z nimi. Może mają jeszcze dość sił, żeby się bronić.

Gwardziści królowej minęli głęboki rów, pewnie wyżłobiony przez dziób łodzi, i skupili uwagę na bezwładnym ciele zwróconym twarzą w dół. Ramiona leżącego unosiły się i opadały, miotane prądem. Długa, śmiercionośna strzała sterczała między jego łopatkami. Nie należała do nich, poznali to po niebieskich pasach na lotkach. To kolor Domu Jesionu. Odruchowo zbili się w gromadę, czujnie wypatrując jakiejkolwiek zmiany w otoczeniu. Przynajmniej wiatr ucichł, a gałęzie drzew przerwały dziki taniec. Mężczyzna, który pierwszy dotarł do ciała, chwycił je za pas i z wysiłkiem wyciągnął na brzeg. Nie odwrócił zwłok, bo znacznie bardziej interesowała go tkwiąca w nich strzała.

– No więc? – zapytał oficer. – Który to szwadron nas wyprzedził?

– Żaden z naszych. – Tropiciel musnął palcem sztywny grot. – Ten gość miał pecha. Ominęła go okazja do walki z nami. – Zastanawiał się chwilę. – To musiało się tak stać...

– Znałeś go? – Pan Lackel nachylił się niżej.

– Nie mogę jeszcze nic powiedzieć, panie.

Tropiciel musiał skorzystać z pomocy jednego z żołnierzy, żeby przewrócić ciało i wystawić ubłoconą twarz zabitego ku światłu.

– Nie znam go, panie. To był tylko prosty drużynnik. Ale spójrz tu, panie. – Skrajem ciężkiej od wody tkaniny starł błoto ze sprzączki podtrzymującej kołczan. Na sprzączce wyraźnie widać było zarys liścia. – To już nieraz widywaliśmy.

– Jesion! – Lackel szarpnął ociekającą wodą brodę. – Tylko dlaczego miałby zginąć z ręki towarzysza broni?

Tropiciel wzruszył ramionami.

Prawda, że to herb Jesionu. Nie rozumiem tego. Może ktoś ukradł strzały Domu Jesionu i użył ich, żeby nas zmylić.

Tropiciel i jego pomocnik puścili zwłoki i natychmiast coś wciągnęło je w nurty rzeki z taką siła, że przestraszeni ludzie w panice wgramolili się na brzeg.

– Spójrzcie tam! – zawołał głośno inny gwardzista. Z każdą chwilą robiło się coraz ciemniej, ale mgła się rozproszyła i wszyscy zobaczyli nieopodal łódź, uwięzłą w kłębowisku pływającej roślinności. Następne zwłoki zsunęły się z łodzi do wody.

Lackel nie ruszył od razu w tamtą stronę, bo był zbyt skonsternowany. Drużynnik Domu Jesionu zabity strzałą z herbem Jesionu! W pościgu uczestniczyli nie tylko gwardziści królowej, lecz także członkowie rodu tej kobiety. Widać wymierzyli srogą sprawiedliwość, nieuniknioną nawet w tym głuchym zakątku. Dzielny Hasard, dzielniejszy niż każdy ze znanych Lackelowi ludzi... Dotknął brzegu hełmu, jakby salutował zwierzchnikowi lub godnemu szacunku wrogowi. Teraz jednak zmroziło go coś więcej niż lodowaty wiatr. Ta, która wyprawiła go z tą szaloną misją, miała, jak mówiono, własne metody szpiegowania. Szeptano też, że niektórzy jej słudzy nie mieli ludzkiej postaci. Ale takie myśli lepiej zachować dla siebie...

Łódź na rzece zakołysała się i zanurzyła lekko, jakby do jej rufy przywiązano coś ciężkiego. Potem woda wokół niej zakotłowała się z głośnym pluskiem, a stojący na brzegu ludzie cofnęli się szybko. Opowieści o tym, co można spotkać w głębinach Bagien Bale, pełne były krwawych szczegółów. Ręka nieboszczyka zsunęła się po chropawym drewnie, kiedy coś wciągnęło w głębiny drugie ciało. Nie wszyscy oni zginęli od strzał, obojętne, czy należeli do Domu Jesionu, czy też nie.

– Panie! Tam, obok dziobu!

Nie mieli pochodni, którą mogliby zapalić, lecz wisząca nad łodzią blada, jakby trupia poświata, dostatecznie jasno oświetlała tę scenę. Lackel nie zauważył ciała kobiety, więc wywnioskował, że niewiasta, słabsza od mężczyzny i dodatkowo osłabiona zaawansowany ciążą, zginęła wcześniej i że odciągnęło ją stworzenie, pożerające teraz trupy dwóch żołnierzy, którzy jej towarzyszyli.

Roześmiał się i podniósł ręce w drwiącym pozdrowieniu w stronę drugiego brzegu.

– Mieszkańcy bagien, oddaliście nam przysługę – powiedział cicho. – Nie szykujcie się do ataku na nas; nie walczymy z wami ani na was nie polujemy. Tej nocy pełniliśmy misję, którą, jak się zdaje, skończyliście za nas. I za to wam dziękujemy.

Jego żołnierze zaczęli się wycofywać. Każdy szedł tyłem, z wyciągniętym mieczem, w obawie, że ktoś lub coś wynurzy się z głębin, by ich tam wciągnąć.

Błyskali białkami oczu jak konie zmuszone wbrew woli do udziału w bitwie.

Lackel podniósł głos:

– Dosyć! Widzicie, że zakończyliśmy pościg, a ktokolwiek to zrobił, wyświadczył nam przysługę.

Nie mógł jednak przestać myśleć o strzale z herbem Jesionu, wbitej w ciało sługi Domu Jesionu. Lud Bagien... tamta strzała nie miała z nimi nic wspólnego. Lackel wiedział, nawet jeśli jego podwładni nie mieli o tym pojęcia, że dowódcy zastępów każdego z domów nie pozwoliliby na użycie herbu lub wyraźnie oznakowanych strzał innego domu, nawet po to, żeby zmylić prześladowców.

Na dworze knuto zawiłe intrygi. W ostatnich kilku dniach krążyło mnóstwo plotek o tak zwanych wyprawach myśliwskich, których uczestnicy używali broni raczej nadającej się do pojedynków. Może nie bez powodu doszło do rozłamu wśród członków Rodu Jesionu. Wychowywany w ukryciu królewski syn – nieważne, czy zrodzony z królowej, czy z niższej rangą matki – mógł teraz być cenną zdobyczą, zwłaszcza dla słabnącego domu.

Jeśli tak się rzeczy miały, te plany zostały pokrzyżowane na skraju Bagien Bale, tak samo jak zadanie jego własnego oddziału. Lackel może teraz złożyć prawdziwy meldunek o tym, co się stało; nie wątpił, że spodoba się to jego pani, królowej Rendelu.

 

Joal, wódz Ludu Bagien, stanął z gniewną miną w drzwiach chaty Zazar.

Skrzywił się z obrzydzeniem na widok ciała, które wciąż leżało na podłodze.

– To Cudzoziemka! Trzeba odesłać ją na bagna. Nakarmić milczących.

Joal był niskim mężczyzną o zdeformowanym ciele. W jego upiętych wysoko, gęstych siwiejących włosach tkwiły kości palców co najmniej pięciu wrogów. Za nim tłoczyli się inni członkowie Ludu Bagien, ale nikt, podobnie jak on, nie miał ochoty przekroczyć progu tej chaty.

– Dobrze, Joalu – odparła obojętnie Zazar. – Zrób to, co każe zwyczaj.

Joal nadal nie odchodził od drzwi.

– Czuję zapach krwi... krwi z porodu. Czy ta Cudzoziemka urodziła żywe dziecko? Oddaj je nam!

Zazar utkwiła spokojne spojrzenie w oczach wodza.

– Pilnuję mojego zajęcia, tak jak ty twojego, Joalu. – Podniosła dziecko zawinięte w tkaninę z trzcinowego puchu. – To jest moja córka, której nadałam imię Jesionna. Z racji mojego rzemiosła mam do tego prawo.

– Masz już jedną uczennicę, Mądra Niewiasto. – Joal brudnym kciukiem wskazał na Kazi. – Zwyczaj też tak każe. Kto twierdzi, że potrzebujesz jeszcze jednej?

– Tak, mam już jedną uczennicę z waszego ludu – odrzekła spokojnie. – Odtrąciliście jaz powodu jej skrzywionej, źle zagojonej nogi, a ja ją ocaliłam, kiedy nikt jej nie chciał i gdy groziła jej śmierć. Ale to dziecko jest moją przybraną córką, której pomogłam przyjść na ten świat. Ma się nazywać Jesionna, bez względu na to, jaka krew w niej płynie. Sama Pani Śmierć była świadkiem, kiedy nadawałam jej imię jako przybrana matka! – Uśmiechnęła się ponuro. – Możesz domagać się tylko tego, do czego masz prawo, i dobrze o tym wiesz.

Joal cofnął się o krok, napierając na stojących za nim współplemieńców. Zazar zrozumiała, że zwyciężyła. Wódz Ludu Bagien mógł ocenić wartość każdego mężczyzny i większości kobiet, ale Zazar była wyjątkowa, jedyna w swoim rodzaju. Tylko ona sama znała swoje pełne imię i wiedziała, kto ją zrodził. Nikt nie lubi zadawać się z nieznanym i na tę przezorność Ludu Bagien Zazar liczyła.

– Weźcie zmarłą, zostawcie dzieciaka – polecił w końcu Joal. Dwaj jego podwładni zawinęli drobne ciało kobiety w poplamione maty i odeszli.

Zazar doskonale zdawała sobie sprawę, że Joal jest zagniewany. Prychnęła z pogardą. Joal i jego współplemieńcy... nie musiała się ich obawiać, nie musiała mieć się przed nimi na baczności. Ale przed sztuczkami Cudzoziemców tak. Musi posłać swoich emisariuszy i dowiedzieć się, co może dla niej oznaczać ten nieoczekiwany bieg wypadków.

 

2

Najwcześniejsze wspomnienia Jesionny sięgały czasów, gdy miała cztery lata; widziała w nich to samo, co robiła teraz, jako duża, ośmioletnia dziewczynka – mieszała w kotle pełnym kleju z mięczaków, uważając, żeby mieszanka nie zaczęła kipieć. Musiała długo gotować się na wolnym ogniu; inaczej rozdzieli się na części składowe i będzie do niczego. Wszyscy mieszkańcy wioski używali tej śmierdzącej, obrzydliwej substancji do naprawy krytych strzechą dachów ich chat. Ich własny dach – jej i Zazar – znów zaczął przeciekać, więc nie mogły dłużej zwlekać z jego naprawą. I, oczywiście, również dach Kazi. Ona też tu mieszkała. Jesionna mogła nie pamiętać o Kazi, tak jak Kazi ignorowała Jesionnę. Po prostu się nie lubiły, chociaż Jesionna nie wiedziała, dlaczego.

Jeszcze raz głęboko zamieszała cuchnącą miksturę, wydobywając z dna kotła muszle mięczaków i wyjmując te, które mogła, za pomocą gałązki, żeby nie poparzyć sobie palców. Słyszała, że niegdyś było to zajęcie Kazi, ale teraz staruszka ochoczo przekazała je Jesionnie, w każdym razie wtedy, kiedy Zazar nie było w pobliżu; cóż, przejmowała obowiązki i to jej przypadała cała zasługa. Jesionna zapragnęła mieć w pobliżu kogoś innego, mniejszego i łatwiejszego do pokonania, komu ona mogłaby z kolei przekazać tę pracę, ale nikogo takiego nie było. Może by się zresztą i znalazł ktoś taki, ale stworzenia, które nazywała piskaczami, ostatnio rzadko pojawiały się w pobliżu.

Tak naprawdę nigdy nie udało jej się zobaczyć piskaczy, chyba że od czasu do czasu kątem oka, ale na pewno je słyszała, kiedy odwiedzały w nocy Zazar. Piszczały, szczebiotały, czasami mruczały. Jesionna uznała, że muszą to być bardzo miłe, małe stworzonka. Zapragnęła wziąć jedno na ręce i pogłaskać, ale na razie nie mogła sobie pozwolić na taki luksus. Po prostu miała za dużo do zrobienia.

W dodatku, odkąd grzmiąca gwiazda pomknęła ku północy, rozjarzyła niebo i uderzyła w ziemię tak mocno, że ta zadrżała aż po Bagna Bale, piskacze rzadziej przybywały do Zazar. Teraz wszyscy dorośli chodzili zmartwieni, zwłaszcza od kiedy obudziła się jedna z ognistych gór i przesłoniła niebo ciemnymi chmurami pełnymi iskier. Lecz to wszystko nie wywarło większego wrażenia na Jesionnie, a także w najmniejszym nawet stopniu nie zmniejszyło liczby uciążliwych obowiązków, które musiała wykonać.

Dach ciągle wymagał naprawy, żeby mogły przynajmniej spać nie zalewane przez częste deszcze. A samo zgromadzenie dostatecznej ilości pożywienia, tak żeby wystarczyło im na dłużej niż jeden dzień, zabierało większość czasu, jaki im jeszcze pozostał. Pod tym względem wcale nie różniły się od mieszkańców, wioski, położonej u podnóża małego pagórka poniżej chaty Zazar, w pobliżu jednego z głębokich bajorek pokrywających powierzchnię Bagien Bale. To bajorko – jedno z nielicznych – różniło się od pozostałych tym, że woda w nim wypływała, bulgocząc, spod ziemi i była względnie świeża. W innych bajorach stał pokryty śluzem, cuchnący płyn, którego ludzie unikali jak mogli, gdy wyruszali na poszukiwanie pożywienia. Zazar nie miała w pobliżu chaty bajorka ze świeżą wodą, wolała więcłapać deszczówkę w wielki gar, który służył do picia i kąpieli. Kiedy używała tego garnka do innych celów – jak gotowanie wstrętnego kleju, warzenie napojów lub przyrządzanie duszonego mięsa, którym zwykle się żywiły – musiały czerpać wodę z jeziorka obok wsi, tak jak wszyscy inni. Jesionna cieszyła się, że na razie odpadł jej ten obowiązek. Nawet Kazi nie mogła jej zmusić, żeby mieszała w wielkim kotle i jednocześnie szła do jeziorka, niosąc dzbany na wodę.

Jesionna zawsze czuła się nieswojo, kiedy odważyła się zajść do wioski. Wiedziała, że jest inna niż tamtejsi wieśniacy; zdawała też sobie sprawę, że jej obecność ich krępuje. Nie rozumiała natomiast, dlaczego różni się od wszystkich innych. Musiała jednak się z tym pogodzić.

Zresztą sama Zazar też była inna – zarówno od mieszkańców wioski, jak i od Jesionny. Opowiedziała coś niecoś o tym dziewczynce, kiedy pewnego razu, co rzadko jej się zdarzało, nadużyła pewnego napoju, którego surowo zabroniła tknąć Jesionnie. Zazar stwierdziła, że żyje wielokrotnie dłużej niż najstarsi członkowie Ludu Bagien i że zostanie tutaj długo po tym, jak oni wszyscy wymrą. Wyznała też, że kiedy ona sama się starzała i potrzebna była następna młoda, silna Mądra Niewiasta, po prostu wydawała ją na świat, w odosobnieniu i bez pomocy. Dodała, że Lud Bagien wie o tym wszystkim. Dziewczynka uznała to za nieprawdopodobne i stwierdziła, że coś takiego na zawsze zwróciłoby plemię przeciw Zazar... jeśli te historie były prawdziwe. Lecz Lud Bagien w jakiś sposób akceptował Zazar, tak jak odtrącał jej wychowankę. Może z powodu napitków, które Mądra Niewiasta potrafiła przyrządzić, uzdrowicielskich mikstur i maści ziołowych odpędzających najgorsze owady, które dokuczały wszystkim mieszkańcom Bagien. Nawet Joal zwracał się do Zazar głosem, w którym brzmiał szacunek pomieszany z niechęcią.

– Jak tam klej? – zapytała z tyłu Kazi.

Obudzona nagle z zamyślenia dziewczynka aż podskoczyła.

– Myślę, że jest prawie gotowy – odrzekła. – Wiesz o tym lepiej ode mnie. Teraz ty powinnaś się nim zająć. – Uśmiechnęła się słodko, wiedząc, że miksturę trzeba będzie mieszać jeszcze przez całą godzinę. Nie chciała jednak stracić szansy na uwolnienie od uciążliwego zajęcia. – Zazar nie byłaby zadowolona, gdyby się zepsuł.

Kazi zmarszczyła brwi, ale wzięła kijek do mieszania. Jesionna była teraz wolna i mogła się zająć przyjemniejszymi pracami.

Po pierwsze, musi zmienić ubranie. Do pracy przy kotle wkładała starą, postrzępioną koszulę utkaną z trzcinowego puchu, żeby rozbryzgująca się maź nie poparzyła jej lub nie zniszczyła ubrań ze skór luppersów, które przybrana matka z takim trudem dla niej uszyła. Widziała, że jej stroje są znacznie ładniejsze od odzienia wieśniaków; Zazar użyła skór bardzo młodych luppersów, a potem wygarbowała je w sobie tylko znany sposób, aż stały się równie miękkie jak tkaniny przywożone przez kupców. Dziewczynka zdjęła koszulę i wcisnęła na nogi rajtuzy. Naga do pasa, przypięła nagolenice z kwadratowych płytek ze skorup żółwi, które osłaniały jej nogi od kostek po kolana. W kilku miejscach nagolenice były uszkodzone przez kły węży, od ukąszeń których ją ocaliły. Następnie włożyła wysokie buty i starannie przywiązała tę ochronną część stroju, żeby dobrze przylegała i nie krępowała jej ruchów. Zauważyła, że nagolenice ledwie sięgają jej do kolan: znów urosła. Już wkrótce Zazar będzie musiała dodać następny pas płytek na samej górze.

Na koniec włożyła przez głowę kaftan ze skóry luppersa. Zastanawiała się, czy nie wziąć jeszcze płaszcza, jak przykazywała Zazar, ale postanowiła tego nie robić. Dni jeszcze nie były na tyle chłodne, żeby musiała nosić wierzchnie okrycie. Wsunęła jednak za nagolenice nóż o brzeszczocie z muszli. Zdjęła z półki drewniane naczynie z maścią przeciw dokuczliwym bagiennym owadom i wtarła ją w skórę. Raz o tym zapomniała i pokąsały ją tak dotkliwie, że chorowała kilka dni. Potrząsnęła innym drewnianym dzbankiem, gdzie trzymały perły na handel wymienny, i zdała sobie sprawę, że pozostała w nim tylko jedna perła. Domyśliła się, dokąd udała się jej przybrana matka. Kiedy Zazar zamierzała coś nabyć, zawsze zabierała wszystkie perły oprócz jednej, pozostawionej na szczęście i jako zaczątek nowych, cennych znalezisk.

Teraz Jesionna wiedziała, co ma zrobić. Wzięła koszyk i wymknęła się tylnymi drzwiami. Nikt nie może jej potępić za to, że poszła łowić perły. Po drodze może też znaleźć coś do jedzenia. Nikt nie musi wiedzieć, że tak napraw...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin