Andre Norton - Central Control 2 - Gwiezdna straż.rtf

(475 KB) Pobierz
Gwiezdna stra¿

Andre Norton

 

 

 

Gwiezdna straż

 

Tłumaczył Włodzimierz Nowaczyk

Tytuł oryginału Star Cuard


Wprowadzenie
Najemnicy

 

Kiedy gatunek dominujący na pomniejszej planecie układu wirującego wokół żółtego słońca, znanego pod nazwą „Sol”, leżącego na skraju Galaktyki poznał tajniki lotów kosmicznych i trafił na nasze szlaki, pojawił się problem, który Centralna Kontrola musiała rozwiązać, i to szybko. Owi „ludzie”, jak zwykli się byli określać, łączyli w sobie ciekawość, odwagę oraz umiejętności techniczne z prymitywnym dążeniem do rywalizacji z innymi rasami i gatunkami, z wrodzonym instynktem walki. Gdyby ten instynkt nie został natychmiast rozpoznany i gdyby umiejętnie nad nim nie zapanowano wówczas, mimo że stanowili oni zaledwie maleńką cząstkę naszej społeczności, ich niesamowity wpływ mógłby zakłócić pokój gwiezdnych szlaków i wciągnąć do walki całe sektory.

Jednak w porę przedsięwzięto odpowiednie działania i przydzielono Ziemianom rolę, która nie tylko odpowiadała ich naturze, lecz również służyła jako zawór bezpieczeństwa dla wszystkich innych wojowniczych układów, składających się na naszą ogromną konfederację. Po gruntownym przebadaniu przez psychotechników z Centralnej Kontroli Ziemianie mieli służyć jako najemni żołnierze Galaktyki przynajmniej do czasu, aż te zbyt niezależne i agresywne stworzenia nie znajdą dla siebie mniej niebezpiecznego powołania.

W ten właśnie sposób powstały „hordy” i „legiony”, o których wzmianki często spotykamy w różnych opracowaniach historycznych z tego okresu. Organizacje te, skupiające pod swą egidą „archów” bądź „mechów”, prowadziły wojny w imieniu każdego władcy, który uznał za stosowne wzmocnić swój autorytet, wynajmując ich do walki.

Archowie, którzy tworzyli hordy, świadczyli swe usługi prymitywniejszym światom i byli wyposażeni w broń do walki na lądzie oraz przygotowani do bezpośrednich starć z przeciwnikiem. Mechowie z legionów zajmowali się walką na wyższym poziomie technicznym, często prowadząc ją w formie gry, której reguły zmuszały jedną z walczących stron do poddania się, zanim jeszcze doszło do prawdziwej bitwy.

Z pomocą surowych testów zdolności przydzielano jeszcze młodych „ludzi” do grupy archów lub mechów. Po okresie intensywnego szkolenia podpisywali oni kontrakty ze swoimi bezpośrednimi dowódcami. Część zapłaty uzyskanej przez poszczególne hordy lub legiony od zleceniodawcy trafiała na ich ojczystą planetę, Terrę, w postaci podatku. Inaczej mówiąc, ten system planetarny stał się eksporterem wojowników i uzbrojenia, czyli handlował walką. Ziemianie najwyraźniej bez sprzeciwu pogodzili się ze swoją rolą w naszej społeczności już w pierwszym pokoleniu od czasu nawiązania z nami kontaktu.

Trzysta lat później (patrz tom szósty, druga kolumna — rok 3956 naszej ery, w dużej mierze poświęcony planecie Terra ze względu na to, że materiały źródłowe dotyczące tego okresu opierają się głównie na opracowaniach sporządzonych przez samych Ziemian) pewna niezbyt liczna horda została zatrudniona przez wojowniczego władcę planety Fronn. Wykonując powierzone jej zadanie, horda ta trafiła na sytuację, która nie tylko wpłynęła zasadniczo na losy tworzącego ją gatunku, ale i na historię całej Galaktyki. To, czy zmiana ta miała wyjść nam wszystkim na korzyść, wykazać może dopiero przyszłość.

(Fragmenty wykładu z cyklu „Historia Galaktyki XX”, wygłoszonego przez Pierwszego Histechnika Zorziego na Galaktycznym Uniwersytecie Zacan — temat wykładu: Wpływ mniejszych układów planetarnych na historią Galaktyki — wygłoszonego w dniu Zol, w roku 4130 naszej ery, zgodnie z kalendarzem planety Terra).


Rozdział I
Miecznik trzeciej klasy

 

Kana Karr, miecznik trzeciej klasy, nigdy dotąd jeszcze nie był w Primie, zwalczał więc gorące pragnienie, aby przytulić się do ścian portu kosmicznego i wpatrywać w wieże wznoszące się wysoko w stalowy błękit porannego nieba. Jednak, gdyby to uczynił, zdradziłby się, że jest żółtodziobem, zadowolił się więc jedynie ukradkowymi spojrzeniami, niepostrzeżenie chłonąc ten niesamowity widok. Bardziej niż kiedykolwiek dokuczała mu świadomość, że przysłano go do dowództwa o cały miesiąc później iż pozostałych rekrutów z jego grupy, tak więc najprawdopodobniej będzie jedynym nowicjuszem wśród czekających na przydział w komisji rekrutacyjnej.

Już sam pobyt w Primie był podniecający. Był to cel, do którego dążył w ciągu długich dziesięciu lat intensywnego szkolenia. Postawił na podłodze worek z wyposażeniem i wytarł dłonie w obcisłe spodnie — mimo że był to chłodny wiosenny poranek, czuł, że się poci. Sztywny kołnierz nowej szarozielonej tuniki wpijał się w gardło, a policzkowe osłony wyjściowego hełmu obcierały żuchwę. Ekwipunek nigdy dotąd tyle nie ważył.

Miał bolesną świadomość faktu, że paski na jego ramionach pozbawione były insygniów, a na hełmie nie było pióropusza. Mężczyźni, którzy przylecieli tym samym promem, aż lśnili od przybranych klejnotami oznak dokumentujących uwieńczone sukcesem wyprawy. Dumne pawie — weterani!

Pocieszał się, że wkrótce i on osiągnie taką pozycję. Przecież każdy z nich kiedyś stał tu na progu, bez insygniów, i najprawdopodobniej równie zmieszany jak on sam w tej chwili.

Uwagę Kany zwrócił inny kolor, oślepiająco żywy wśród znajomych szarych zieleni i srebra. Zacisnął usta w wąską linię, a jego błękitne oczy, tak wyraźne na ciemnoskórej twarzy, przybrały barwę zimnej stali.

Pojazd powierzchniowy zatrzymał się właśnie przed drzwiami budynku, do którego go skierowano. Wysiadał z niego przysadzisty mężczyzna w szkarłatnym kombinezonie, a za nim pojawiło się jeszcze dwóch w czarno–białych strojach. Ziemscy kombatanci jak na rozkaz rozstąpili się, by umożliwić im przejście do samego wejścia.

Kana Karr powtarzał sobie, że nie był to wyraz szacunku. Na własnej planecie Ziemianie nie okazywali szacunku agentom galaktycznym w taki sposób, chyba że chcieli z nich zakpić. Przyjdzie jeszcze czas, kiedy…

Zacisnął pięści przyglądając się, jak czerwony kombinezon i towarzyszący mu galaktyczni ochroniarze znikali w pomieszczeniach komisji rekrutacyjnej. Doskonale wiedział, że wszyscy ET, przybysze spoza Ziemi, którzy byli jego nauczycielami po uznaniu go godnym szkolenia, stanowili klasę samą w sobie. Prawdopodobnie dlatego, że nie byli ludźmi, nigdy tak naprawdę nie zaliczał ich do tych notabli z Centralnej Kontroli, którzy wiele pokoleń temu tak beztrosko określili mieszkańców układu Soi mianem barbarzyńców”, i ograniczyli ich obywatelstwo galaktyczne wieloma ustalonymi przez siebie warunkami.

Zdawał sobie sprawę z faktu, że nie wszyscy jego współbratymcy dzielili jego niechęć do tej grupy. Na przykład większość kolegów z jego grupy szkoleniowej ochoczo godziła się na los, który wyznaczono im tak arbitralnie. Otwarty sprzeciw oznaczał obozy pracy i zaprzepaszczenie szansy wyprawy w kosmos. Jedynie kombatanci w służbie czynnej mieli przywilej odwiedzania gwiazd. Kiedy jeszcze na początku szkolenia młody Kana przekonał się, że nie ma innego wyjścia, postanowił schować się pod maską wzorowego archa. Intensywność szkolenia dawała pewne ukojenie i pomagała opanować nienawiść wywołaną faktem, że obcy nie pozwalali mu wędrować wśród gwiazd tak, jak tego pragnął.

Ostry dźwięk wojskowego gwizdka ogłaszającego godzinę sprowadził go na ziemię i uświadomił, że ma jeszcze coś do załatwienia. Zarzucił worek na ramię i wspiął się po schodach, które przed chwilą pokonał agent. Zostawił bagaż w schowku przy wejściu i ustawił się w kolejce mężczyzn wijącej się w głąb wewnętrznego holu.

W tej części kolejki, w której się znalazł, wyraźnie dominowali mechowie w swych błękitnoszarych kombinezonach i okrągłych przezroczystych hełmach. Nieliczni archowie w tym gronie byli weteranami. Dlatego nawet wśród swoich Kana czuł się tak samo wyobcowany jak przedtem na ulicy.

 Starają się to opanować, jednak Falfa nie przyjął tego zadania dla swego legionu. — Mech stojący obok, mężczyzna około trzydziestki z dziesięcioma szczerbami na honorowej szpadzie, oznaczającymi udział w tyluż misjach, nawet nie starał się mówić cicho.

 Oberwie mu się za to — odpowiedział jego kompan bez szczególnej wiary w swoje słowa. — W końcu jest coś takiego jak pechowa seria…

 Pech? Dwa różne legiony nie wracają z tego samego zadania, a ty mówisz o pechu? Moim zdaniem powinno się przeprowadzić jakieś dochodzenie. Czy wiesz, ile legionów skreślono w ciągu ostatnich pięciu lat? Dwadzieścia! Czy to wygląda na pech?

Kana bezwiednie otworzył usta równie szeroko jak rozmówca mecha. Dwadzieścia legionów straconych w walce w przeciągu pięciu lat! Rzeczywiście, trudno to uznać za pech. Jeżeli nowoczesne, doskonale uzbrojone legiony działające jedynie na cywilizowanych planetach zostały tak zdziesiątkowane, to cóż można powiedzieć o hordach odbywających służbę na barbarzyńskich światach? Czy ich „pech” był równie dokuczliwy? Nic dziwnego, że coraz częściej słyszało się szeptem wypowiadane uwagi, że cena, jaką Centralna Kontrola wyznaczyła za podbój kosmosu, a którą przez prawie trzysta lat płaciła Terra, była zdecydowanie zbyt wysoka.

Mężczyzna stojący przed nim nagle ruszył naprzód, więc Kana pospiesznie podążył za nim. Znaleźli się przy bramce rekrutacyjnej. Kana otworzył naramiennik, by móc bez zwłoki wręczyć go dyżurnemu mistrzowi miecza. Ten pasek giętkiego metalu wprowadzony do czytnika automatycznie wyświetli na ekranach komputerów kierujących przydziałami wszelkie niezbędne informacje na temat niejakiego Kany Karra, australo–malajo–hawajczyka, w wieku osiemnastu lat i czterech miesięcy; wyszkolenie: podstawowe o specjalizacji pozaziemskiej; ostatni przydział służbowy: brak. Kiedy te dane dotrą do komisji rekrutacyjnej, nie będzie już odwrotu. Mistrz miecza przyjął naramiennik, na moment przetrzymał go w czytniku i oddał z miną człowieka znudzonego rutynową pracą.

Wewnątrz było wiele wolnych krzeseł — mechowie na lewo, archowie na prawo. Kana zajął jedno z najbliższych i ośmielił się rozejrzeć wokoło. Na wprost krzeseł znajdowała się tablica przydziałów błyskająca pomarańczowymi światełkami. Choć doskonale wiedział, że jego numer nie mógł się jeszcze na niej pojawić, czuł, że nie może spuszczać z niej oka. Wezwani natychmiast wstawali i kierowali się ku drzwiom w odległym rogu sali.

Archowie — Kana pochylił się, by móc ich dokładniej policzyć. Było wśród nich co najmniej dwudziestu mieczników pierwszej klasy, a nawet dwóch mistrzów miecza. Około pięćdziesięciu z drugiej klasy. Mimo że wytężał wzrok, szukając hełmów bez pióropusza, okazało się, że był jedynym reprezentantem klasy trzeciej. Rekruci wypuszczeni przed nim z centrum szkoleniowego musieli dostać swe przydziały jeszcze przed jego przybyciem. Uwaga: czerwone światło.

Dwóch mężczyzn z drugiej klasy podniosło się z krzeseł, zdecydowanymi ruchami wygładzili tuniki i poprawili pasy. Zanim jednak ruszyli przejściem, coś się zdarzyło. Tablica zaświeciła białym światłem, a następnie zgasła zupełnie, kiedy mała grupka mundurowych zeszła po dwóch schodkach na platformę ogłoszeniową.

Kombatant bez skrzyżowanych na piersi pasów świadczących o przydziale bojowym, lecz z czterema gwiazdami lśniącymi na tunice zrobił krok naprzód przed tłumem rozszeptanych mieczników i mechów. Stanął obok agenta galaktycznego i jego ochroniarza. Kana natychmiast rozpoznał w nich humanoidy. Agent pochodził z Vegi Trzeciej, ochroniarz z Capelli Drugiej — zdradzała ich długość szczupłych nóg.

 Kombatanci! — rozległ się donośny, wyszkolony na defiladach, głos oficera. Natychmiast zapadła głucha cisza. — Pewne niedawne wydarzenia zmuszają nas do wydania tego oświadczenia. Przeprowadziliśmy pełne śledztwo, wykorzystując techniczne możliwości centralnej kontroli, w sprawie naszych kłopotów na Nevers. Mamy urzędowe potwierdzenie, że nasze porażki były spowodowane miejscowymi warunkami. Plotki na temat tego epizodu nie mogą być powtarzane w żadnym z naszych związków bojowych pod rygorem złamania zasady lojalności, zgodnie z kodeksem powszechnym.

Na Terrę! Zdumienie Kany nie uwidoczniało się na twarzy odziedziczonej po malajskim dziadku, lecz w jego mózgu kłębiły się myśli. Przecież takie oświadczenie po prostu musiało sprowokować kłopoty — czy ten oficer nie zdawał sobie z tego sprawy? Mina agenta galaktycznego świadczyła, że nie był zadowolony. Kłopoty na Nevers, pierwszy raz usłyszał tę nazwę, ale był gotów założyć się o połowę pierwszego żołdu, że w przeciągu dziesięciu minut każdy obecny na sali będzie się gorączkowo starał dowiedzieć, co mówią plotki, którym tak kategorycznie zaprzeczano. Fala domysłów rozleje się jak plama oleju na rzece.

Agent wysunął się do przodu. Wyglądało, że spiera się o coś z oficerem. Jednak w tym miejscu mógł on być jedynie doradcą — nie miał prawa do wydawania bezpośrednich rozkazów. Zresztą i tak było już za późno na naprawienie wyrządzonej szkody. Jeżeli nawet oficer chciał rozproszyć wątpliwości, to swym postępowaniem dolał jedynie oliwy do ognia.

Potrząsnąwszy zdecydowanie głową, oficer ruszył przejściem w kierunku wyjścia, zmuszając swych towarzyszy, by podążyli za nim. Tablica ponownie rozbłysła. Początkowy szmer urósł do wrzawy, kiedy tylko zamknęły się za nimi drzwi.

Kana zerknął na tablicę w odpowiednim momencie. Trzech weteranów podniosło się ze swych krzeseł, a na ekranie pojawiła się właśnie znajoma kombinacja liczb. Przez ostatnie dziesięć lat nauczył się na nią reagować szybciej niż na nazwisko odziedziczone po wyspiarskich przodkach.

Za drzwiami zwolnił nieco kroku, trzymając się skromnie z tyłu za starszymi stopniem, którzy również zostali wezwani. W końcu trzecia klasa była jedynie trzecią klasą i nie mógł wywyższać się nad nikogo, nie licząc kadetów w trakcie szkolenia. Był najmniejszym z maluczkich i nie śmiał skrobać marchewki mężczyźnie, który tuż przed nim wszedł do windy.

Rysy twarzy faceta zdradzały jego arabsko–afrykańskie pochodzenie z minimalną domieszką krwi europejskiej po garstce uchodźców z północy, uciekających na południe po wojnach atomowych. Był bardzo wysoki, bez brody, z bliznami przecinającymi ciemną skórę. Jednak trofea z wielu kampanii bogato zdobiły jego hełm i pasy. Kana zmrużył oczy, by je lepiej rozpoznać: co najmniej pół tuzina szczerb na szpadzie, choć mężczyzna nie wyglądał na wiele więcej niż trzydzieści lat.

W górnym holu archowie wezwani ostatnim sygnałem ustawili się w szeregu. Weterani prezentowali się wspaniale. Zarówno archowie, jak i mechowie, którzy służyli poza Terra, mieli zwyczaj nosić przy sobie pamiątki swych podbojów. Udana misja oznaczała kolejny klejnot na pasie lub hełmie. Kiedy nastawały gorsze czasy, łatwo było je sprzedać, aby jakoś związać koniec z końcem. Był to rodzaj zabezpieczenia przydatny na każdej planecie Galaktyki.

Dokładnie dwie minuty po dwunastej Kana wszedł do boksu oficera rozdzielającego przydziały. Był nim odznaczony mistrz miecza z plastikową ręką, usprawiedliwiającą jego obecny status. Kana stanął na baczność.

 Kana Karr, miecznik, trzecia klasa, pierwszy przydział, sir — przedstawił się.

 Bez doświadczenia. — Plastikowe palce wybijały niecierpliwy rytm na blacie biurka. — Ale macie szkolenie ET. Dokąd udało się wam dotrzeć?

 Poziom czwarty, kontakt z nieziemianami, sir. — Kana był dumny z tego osiągnięcia. Był jedynym ze swej grupy szkoleniowej, który zaszedł aż tak daleko.

 Czwarty poziom — powtórzył mistrz miecza beznamiętnie. — To już coś. Przydzielimy was do hordy Yorke’a. Akcja policyjna na planecie Fronn. Normalne stawki. Pierwszy statek z bazy Secundus dziś wieczorem, przelot stąd na Fronn. Podróż trwa około miesiąca. Termin przydziału — do zakończenia akcji. Macie prawo się nie zgodzić, to pierwszy wybór. — Powtórzył ostatnie słowa znużonym głosem osoby, która musi stale powtarzać oklepane formułki.

Kana doskonale wiedział, że ma prawo do dwóch odmów, wiedział też, że. egzekwowanie tego prawa powodowało otrzymanie czarnej kropki. Akcja policyjna, choć ten termin obejmował wiele różnych form służby, była zwykle wspaniałą okazją, by zdobyć doświadczenia.

 Zgadzam się na ten przydział, sir! — ponownie zerwał opaskę z ramienia i patrzył, jak mistrz miecza wsunął ją do czytnika, wciskając przyciski pozwalające na wprowadzenie danych koniecznych w przypadku pierwszego przydziału. Po skończeniu służby może liczyć, że w naramienniku pojawi się gwiazdka oznaczająca udaną misję.

 Statek startuje z doku piątego o siedemnastej. Spocznij! Kana zasalutował i opuścił boks. Był głodny. Mesa przydziałowców była czynna, a mając już zatwierdzony przydział, miał też prawo zamówić coś więcej niż rację podstawową. Nie chcąc jednak wydawać pieniędzy, których jeszcze nie zarobił, zgodził się na posiłek przysługujący każdemu noszącemu tunikę archa. Pochylony nad jedzeniem, podsłuchiwał rozmowy i plotki z sąsiednich stolików. Jak przewidywał, oświadczenie wygłoszone w sali przydziałów wywołało falę najdzikszych domysłów.

 Stracili pięćdziesiąt legionów w ciągu zaledwie pięciu lat — głosił jeden z mechmistrzów. — Już nie mówią nam całej prawdy. Słyszałem, że Longmead i Groth odmówili przyjęcia przydziału…

 Generalicja zaczyna się niepokoić — skomentował to jeden z mistrzów miecza. — Widziałeś, jak Poalkan na nas patrzył? Chciałby ściągnąć patrol i wyczyścić sprawę. Powiem ci, co powinniśmy zrobić — załapać się na jakąś spokojną planetę w rejonie, który mam na myśli. To by nam pomogło…

Przez moment milczeli. Ten drugi nie musiał wymieniać nazwy planety, którą miał na myśli. Cała ludzkość burzyła się przeciw Centralnej Kontroli i łatwo było domyślić się, o co mu chodzi.

Kana nie mógł dłużej zwlekać. Pospiesznie wyszedł z rozplotkowanej mesy. Horda Yorkea była niewielkim oddziałem. Jej dowódca, Fitch Yorke, był młody. Dowodził niewiele ponad cztery lata. Czasami pod niezbyt doświadczonym dowódcą można było lepiej się wyróżnić. Fronn był światem, o którym Kana niewiele wiedział. Łatwo jednak uzupełnić tę lukę. Wijące się korytarze doprowadziły go do biblioteki z rzędem kabin pod ścianą. Na końcu sali znajdowała się konsola z wieloma przyciskami. Wcisnął odpowiednią kombinację i spokojnie czekał na kasetę.

Otrzymana rolka drutu była wyjątkowo cienka. Niewiele było wiadomo o planecie Fronn. Schował się w najbliższej kabinie, wprowadził rolkę do maszyny i zdjął hełm, z ulgą masując skronie. Za moment zasnął, pozwalając, by informacje z kasety powoli wpływały do pamięci.

Obudził się po kwadransie. Więc tak wyglądała ta planeta. Fronn — niezbyt zachęcający świat. Zresztą kaseta zawierała jedynie najistotniejsze dane, muskając zaledwie szczegóły. Wiedział jednak wszystko, co archiwum uznało za stosowne.

Kana westchnął gorzko — taki klimat oznaczał podróż w kabinie ciśnieniowej. Oficer rozdzielający przydziały o tym nie wspomniał. Nie napomknął też o aklimatyzacji wodnej. Dobrze mu tak, przecież przed przyjęciem przydziału mógł o to zapytać. Teraz pozostawało mu jedynie mieć nadzieję, że nie będzie miał choroby morskiej przez całą podróż.

Oddając kasetę, spotkał mecha z windy — niecierpliwego faceta gwiżdżącego przez zęby, bawiącego się klamrą pasa. Był niewiele starszy od Kany, lecz nosił się z pełną zadowolenia pewnością siebie człowieka, który zaliczył przynajmniej dwie misje, z arogancją rzadko spotykaną u prawdziwych weteranów.

Kana spojrzał na kabiny. Większość z nich była wolna, więc na co mógł czekać ten pyszałkowaty mech? Rzucił kasetę na pas odbiorczy, lecz zanim wyszedł z pomieszczenia, pas przesuwał się pusty — to mech złapał ją, zanim wpadła do puszki.

Fronn był prymitywnym światem — planetą piątej klasy. Zgodnie z zarządzeniem Centralnej Kontroli, takie planety podlegały pacyfikacji wyłącznie przez hordy archów przygotowanych do tak zwanej walki wręcz i uzbrojonych w karabiny. Żadna zmechanizowana jednostka nie może zostać wysłana na Fronn, gdzie jej nowoczesne miotacze, pojazdy opancerzone i wyrzutnie rakiet byłyby wyjęte spod prawa. Dlaczego więc jakiś mech miałby się interesować tym zaściankowym światem?

Kombatanci nie zajmowali się zwykle planetami, na których nie mogli służyć. Zbierali jedynie informacje, które mogłyby przydać się w czasie wyprawy.

Kana żałował, że nie przyjrzał się dokładniej twarzy schowanej za bańkowym hełmem. Zaciekawiony i nieco zaniepokojony udał się do komisarza, któremu miał przedstawić swoje zapotrzebowanie na sprzęt, jaki zamierzał zabrać ze sobą na Fronn.

Nie przyjął śpiwora z jedwabiu pająków ozariańskich wyściełanego mchem odpornym na wszelkie temperatury. Również rękawice ze skóry krabów, które usiłował mu wcisnąć przydziałowiec, zostały zdecydowanie odsunięte. Takie luksusy były przeznaczone dla weterana z pasem obwieszonym łupami, mogącego sobie pozwolić na szaleństwa w sklepach. Kanę stać było jedynie na używaną torbę kambryjską — krótką kurtkę ze skóry sasti podbitą futrem, z kapturem i rękawicami, oraz na kilka artykułów toaletowych i leków. W sumie były to dość skromne zakupy mieszczące się bez trudu w żołnierskim worku. Po zapłaceniu rachunku pozostało mu jeszcze kilka kredytów z odprawy.

Przydziałowiec zapakował wszystko w małą paczkę.

 Wygląda na to, że wybierasz się w jakieś chłodne miejsce.

 Na Fronn.

Żołnierz uśmiechnął się szeroko.

 Nigdy nie słyszałem o czymś takim. To musi być jakieś nigdzie–nigdzie. Lepiej uważaj, żeby ci ktoś nie wpakował dzidy w plecy. Ci faceci z takich miejsc nie grają czysto, ale i wy się na tym znacie, co? — Spojrzał znacząco na archowski mundur Kany. — Jasne, trzeba mieć charakter, żeby walczyć w wasz sposób. Osobiście wolałbym jednak mieć w ręku miotacz i być mechem.

 Wtedy zmierzyłbyś się z innym wojownikiem z innym miotaczem — rzucił Kana sięgając po paczkę.

 Niech ci będzie — sprzedawca przestał się nim interesować na widok obwieszonego klejnotami weterana, który właśnie wkroczył do magazynu.

Kana rozpoznał w przybyszu mężczyznę, który przed nim otrzymał przydział. Czyżby i on został skierowany do hordy Yorkea i na Fronn? Kiedy na ladzie wylądował śpiwór z pajęczego jedwabiu oraz stos innych towarów zbliżonych charakterem do skromnych zakupów Kany, był prawie pewien, że jego przypuszczenia były słuszne.

O szesnastej trzydzieści świeżo upieczony rekrut stał z workiem u nogi w poczekalni doku piątego. Sterczał tam samotnie, nie licząc paru żołnierzy, którzy najwyraźniej mieli jakieś sprawy do załatwienia, i dwóch członków załogi statku międzyplanetarnego, rozmawiających w odległym końcu sali. Tak wczesne przybycie od razu zdradzało, że był żółtodziobem, lecz był zbyt podniecony pod maską kamiennego spokoju, by móc czekać w innym miejscu. Za dwadzieścia piąta do sali zaczęli napływać jego przyszli współtowarzysze. Dziesięć minut później wszyscy wjechali pod luk wejściowy statku wojskowego. Sprawdziwszy zapisany na naramienniku przydział, oficer skinieniem polecił Kanie wejść na pokład. Nie minęło dalszych pięć minut, kiedy znalazł się w dwuosobowej kabinie, zastanawiając się, która prycza mu przypadnie.

 No dalej! — Zagrzmiał z tyłu potężny głos. — Wchodzisz, czy wychodzisz. Nie śpijcie na służbie, rekrucie! Nigdy jeszcze nie latałeś?

Kana przycisnął się do ściany, pospiesznie usuwając swój worek spod nóg nowo przybyłego.

 Na górę! — Niecierpliwym ruchem weteran wrzucił wór młokosa na wyższą pryczę. — Wsadź sprzęt do schowka — wskazał kciukiem na boczną ścianę łóżka.

Kana wskoczył na górę i zbadał gładką powierzchnię. Po przekręceniu ledwie widocznej gałki ścianka rozsunęła się, otwierając wnękę, w której bez trudu umieścił cały swój dobytek. Głęboki dźwięk gongu przerwał oględziny. Na ten sygnał weteran odpiął swój pas i hełm i odłożył je na bok. Kana pospiesznie ruszył w jego ślady. Jedno uderzenie dzwonu — pierwsze ostrzeżenie.

Wyciągnął się na pryczy szukając pasów, które należało zapiąć. Pod ciężarem ciała piankowy materac nieco się ugiął. Kana wiedział, że dobrze znosi przyspieszenie — był to jeden z pierwszych testów, jakie przechodzili szkoleni rekruci. Był już na manewrach na Marsie i Księżycu, teraz jednak pierwszy raz miał wylecieć w głąb kosmosu. Wygładził tunikę na brzuchu i czekał na trzeci gong, oznajmiający właściwy start.

Wiele lat minęło już od czasu, kiedy Ziemianie pierwszy raz ruszyli ku innym światom. Trzysta lat temu odbył się pierwszy zanotowany w historii lot w głąb Galaktyki. Istniały też legendy o wcześniejszych wyprawach uciekinierów szukających schronienia przed wojnami atomowymi i chaosem politycznym i społecznym, jaki po nich nastąpił. Ci pierwsi wędrowcy musieli być albo bardzo zdesperowani, albo niezwykle odważni, kierując swe statki w nieznane, podczas gdy sami pogrążali się w hibernacyjnym śnie, mając zaledwie jedną szansę na tysiąc, że zostaną obudzeni, gdy ich pojazd dotrze do jakiejś planety. Obecnie, dzięki nadzorowi lotów, nie trzeba było podejmować takiego ryzyka. Czy jednak cena, jaką płacono za możliwość szybkiego przemykania między gwiazdami, nie była zbyt wysoka?

Chociaż kombatanci nie ważyli się otwarcie sprzeciwiać dyktatowi władzy i obecnemu status quo, Kana doskonale wiedział, że nie był odosobniony w swym niezadowoleniu z roli, którą wyznaczono Ziemi. Cóż stałoby się z Ziemianami, gdyby podczas swego pierwszego historycznego lotu nie trafili na świetnie zorganizowane, doskonałe jednostki Centralnej Kontroli? Według galaktycznych panów, potencjał ziemiańskiego umysłu, ciała i temperamentu sprawiał, że nadawali się jedynie do takiej roli w kunsztownej strukturze kosmosu. Przychodzili na świat z wrodzonym instynktem walki, mieli więc dostarczać innym planetom najemnych żołnierzy. Ponieważ psychotechnicy z Centralnej Kontroli uznali, że najlepiej nadawali się do wojaczki, cała Ziemia i jej ustrój zostały odgórnie nastawione na przygotowanie do walki. Ziemianie zgodzili się z tą sytuacją z powodu obietnicy otrzymanej od CK — obietnicy, której spełnienie wydawało się z każdym rokiem odleglejsze — że kiedy tylko będą lepiej przygotowani do uzyskania pełni praw obywatelskich, dostaną je.

A jeżeli Centralna Kontrola w ogóle nie istniała? Czy to możliwe, by stale powtarzane argumenty agentów mogły okazać się prawdziwe? Czy to możliwe, aby pozbawieni kontroli Ziemianie wciągnęli inne planety w bezlitosną walkę o władzę? Kana był pewien, że to kłamstwo. Jednak teraz jeżeli Ziemianin pragnął wylecieć do gwiazd, jeżeli płonęła w nim tęsknota za nową, potężną wiedzą, nie pozostawało mu nic innego, jak tylko przypasać miecz kombatanta.

Potężna dłoń ścisnęła pierś Kany. Płuca rozpaczliwie walczyły o każdy łyk powietrza. Wszystko przestało się liczyć — wystartowali.


Rozdział II
Pierwszy test

 

Kana musiał na moment stracić przytomność. Kiedy wróciła mu świadomość, zauważył, że jego współlokator manewrował niezgrabnie, starając się przyzwyczaić do swych „kosmicznych nóg” w słabym polu grawitacyjnym utrzymywanym w części mieszkalnej statku. Bez hełmu, z rozpiętą tuniką obnażającą potężną pierś, weteran stracił nieco z otaczającej go wcześniej aury. Bardziej przypominał instruktorów, z którymi Kana miał do czynienia przez ponad połowę swego niedługiego życia.

Kosmiczna opalenizna jego naturalnie brązowej skóry sprawiała, że wyglądał jak Murzyn. Sztywne włosy były wygolone po bokach, rosnąc jedynie wzdłuż centralnej linii czaszki, jak u większości Ziemian. Poruszał się z kocią zwinnością i siłą. Kana uznał, że wpiąłby nie krzyżować z nim miecza bez potrzeby. Tamten odwrócił się nagle, czując na sobie spojrzenie młokosa.

 To twój pierwszy przydział? — rzucił.

Kana wyplątał się z pasów i usiadł na skraju pryczy.

 Tak, sir. Dopiero co skończyłem szkolenie.

 Boże! Ostatnio wysyłają coraz młodszych — skomentował to stary wiarus. — Nazwisko i stopień?

 Kana Karr, sir. Miecznik trzeciej klasy.

 Jestem Trig Hansu — nie uznał za stosowne podać swego stopnia, trudno było nie zauważyć podwójnej gwiazdy mistrza miecza na tunice. — Zaciągnąłeś się do Yorke’a?

 Tak jest, sir.

 Uważasz, że dobrze zaczynać od trudnych zadań, co? — Hansu wysunął składane siedzenie ze ściany i usiadł na nim. — Fronn to nie kwiecista łączka.

 To dopiero początek, sir — odpowiedział Kana nieco sztywno i zsunął się na podłogę, starając się jedną ręką nie puszczać koi.

Hansu uśmiechnął się drwiąco. — Cóż, wszyscy czujemy się bohaterami kończąc szkolenie. Yorke to niezły zawodnik. Musisz być dobry, żeby utrzymać się w jednym z jego zespołów.

Kana był przygotowany: — Oficer przydziałowy potrzebował rekruta, sir.

 To może oznaczać kilka rzeczy, młokosie, a żadna z nich nie jest komplementem. Trzecia klasa oznacza mniejsze wydatki na żołd niż pierwsza czy druga. Zresztą to nie moja sprawa, nie ja mam pozbawiać młodych złudzeń. Czas na posiłek. Idziesz?

Kana był ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin