Patterson James - Alex Cross 12 - Cross.pdf

(996 KB) Pobierz
Patterson James - Alex Cross 01 - Cross
JAMES PATTERSON
CROSS
Z angielskiego przełożyła ANNA KOŁYSZKO
Dedykuję Palm Beach Day School, Shirley i dyrektorowi Jackowi Thompsonowi
Prolog
Pańska godność?
THOMPSON: Doktor Thompson z Kliniki Akademii Medycznej Berkshires. Ile
strzałów pan słyszał? CROSS: Dużo.
THOMPSON: Pańska godność? CROSS: Alex Cross.
THOMPSON: Ma pan trudności z oddychaniem? Coś pana boli?
CROSS: Czuję ból w brzuchu. Wszędzie mi tam pluszcze. I brak mi tchu.
THOMPSON: Wie pan, że został pan postrzelony?
CROSS: Tak, dostałem dwa strzały. Czy Rzeźnik nie żyje? Michael Sullivan?
THOMPSON: Nie wiem. Kilka osób nie żyje. Kochani, dajcie mi maskę tlenową
Venturiego. Kroplówkę, dwa cewniki, na cito. Dwa litry soli fizjologicznej. Natychmiast!
Zawieziemy pana do szpitala, panie Cross. Niech pan się trzyma. Czy pan mnie słyszy? Czy
pan rozumie, co do niego mówię?
CROSS: Powiedzcie dzieciom... że je kocham.
CzĘŚĆ pierwsza
Nikt nigdy nie bĘdzie ciĘ tak kochał jak ja (1993)
Rozdział 1
- Alex, jestem w ciąży.
Po dziś dzień tamta noc stoi mi przed oczami. Wszystko widzę jak na dłoni, chociaż
minęło tyle czasu, tyle lat, wiele się wydarzyło, przewinęło się mnóstwo straszliwych
morderców, którzy dokonali tylu zabójstw wyjaśnionych bądź nie.
Stałem w półmroku sypialni, czule obejmując żonę w pasie, wsparty brodą na jej
ramieniu. Miałem trzydzieści jeden lat, nigdy przedtem nie czułem się tak szczęśliwy.
Nic nie mogło się równać z naszym szczęściem. Byliśmy razem: Maria, Damon,
Jannie i ja.
Była jesień roku 1993, chociaż dzisiaj wydaje mi się, że upłynęło milion lat.
Minęła druga nad ranem, a biedna mała Jannie cierpiała na straszny krup. Nasza
kochana córeczka nie spała prawie całą noc, tak samo jak kilka poprzednich, zresztą podobnie
zarwała większość nocy swojego krótkiego życia. Maria kołysała ją łagodnie w ramionach,
nucąc You Are So Beautiful , a ja obejmowałem Marię i bujałem się wraz z nią.
Zerwałem się pierwszy, ale mimo że próbowałem wszelkich sztuczek, nie potrafiłem
ululać Jannie do snu. Po godzinie żona wstała i przejęła ode mnie dziecko. Z samego rana
oboje szliśmy do ciężkiej pracy. Mnie czekała sprawa zabójstwa.
- Jesteś w ciąży? - spytałem Marię zza jej pleców.
- Nie w porę, co? Pewno widzisz przed sobą tylko krup? Pluszaki? Stosy brudnych
pieluch? Kolejne noce takie jak ta?
- Zarwane noce nie bardzo mi służą. Kiedy trzeba siedzieć do późna albo, ujmując
rzecz inaczej, do świtu. Ale uwielbiam nasze życie, kochanie. I bardzo się cieszę, że
będziemy mieli jeszcze jedno dziecko.
Tuląc Marię w ramionach, włączyłem pozytywkę wiszącą nad łóżeczkiem Janelle.
Zaczęliśmy dreptać w miejscu, tańcząc do melodii Gershwina Someone to Watch Over Me.
I wtedy uśmiechnęła się do mnie tym swoim na poły zawstydzonym, na poły
figlarnym uśmiechem, w którym zakochałem się już chyba pierwszego wieczoru. Poznaliśmy
się na oddziale ratunkowym Szpitala Świętego Antoniego, na ostrym dyżurze. Maria
przywiozła gangstera, ofiarę strzelaniny, swojego klienta. Była oddaną pracownicą socjalną,
niezwykle opiekuńczą - a ja dla odmiany znienawidzonym stołecznym inspektorem od spraw
zabójstw, przy czym ona nie do końca ufała policji. Inna sprawa, że ja też.
Przytuliłem Marię jeszcze mocniej.
- Przecież wiesz, że jestem szczęśliwy. Cieszę się z twojej ciąży. Uczcijmy to. Pójdę
po szampana.
- Spodobała ci się rola tatusia, co?
- Żebyś wiedziała. Chociaż właściwie nie wiem dlaczego.
- Lubisz dzieci wyjące w środku nocy?
- To minie. Prawda, Janelle? Do ciebie mówię, młoda damo.
Maria odwróciła się od płaczącego dziecka i pocałowała mnie namiętnie. Usta miała
jak zawsze miękkie, zmysłowe, kuszące. Uwielbiałem jej pocałunki - zawsze i wszędzie.
W końcu wywinęła się z moich objęć.
- Wracaj do łóżka, Alex. Nie ma sensu, żebyśmy czuwali oboje. Prześpij się za mnie.
Dopiero wtedy zauważyłem w sypialni coś jeszcze i roześmiałem się, bo nie mogłem
się powstrzymać.
- Co cię tak śmieszy? - zapytała. Zobaczyła dopiero wówczas, kiedy pokazałem jej
palcem. Na nogach trzech pluszaków, różnokolorowych dinozaurów Barneya, leżały trzy
jabłka, wszystkie nadgryzione dziecięcymi ząbkami. Naszym oczom ukazały się fantazje
naszego małego Damona, który bawił się chwilę w pokoju swojej siostry Jannie.
Już stałem w progu, kiedy Maria posłała mi jeszcze jeden filuterny uśmiech. Puściła
oko i szepnęła coś, czego nigdy nie zapomnę:
- Kocham cię, Alex. Nikt nigdy nie będzie cię tak kochał jak ja.
Rozdział 2
Sześćdziesiąt kilometrów na północ od Waszyngtonu, w Baltimore, dwóch
aroganckich, długowłosych płatnych zabójców, blisko trzydziestoletnich zlekceważyło napis
WSTĘP TYLKO DLA CZŁONKÓW i wtargnęło do klubu świętego Franciszka na South
High Street, nieopodal portu. Obaj byli uzbrojeni po zęby, które szczerzyli w uśmiechach
niczym dwaj kabareciarze na scenie.
W klubie znajdowało się tego wieczoru dwudziestu siedmiu capi i żołnierzy. Grali w
karty, pili grappę i kawę, oglądali w telewizji mecz koszykówki, w którym drużyna Bullets z
Waszyngtonu przegrywała z nowojorskimi Knicksami. Nagle na sali zapadła złowieszcza
cisza.
Nikt nie wchodzi ot, tak sobie do klubu świętego Franciszka z Asyżu, zwłaszcza
niezaproszony i uzbrojony.
Jeden z intruzów, niejaki Michael Sullivan, przywitał się chłodno od progu z ludźmi w
środku. Kurde, dziwna sprawa, pomyślał. Żeby tylu twardych makaroniarzy siedziało w
jednym miejscu i ględziło nie wiadomo o czym. Jego kompan - lub compadre - Jimmy
„Kapelusz” Galati rozglądał się po sali, łypiąc okiem spod wysłużonego czarnego kapelusza.
Podobny nosił Squiggy w serialu Laveme & Shirley . Był to typowy klub dla mężczyzn -
krzesła, stoły karciane, byle jaki bar, Italiańcy we wszystkich zakamarkach.
- Co? Żadnego komitetu powitalnego? Żadnej orkiestry dętej? - zapytał Sullivan, który
uwielbiał wszelkie starcia, zarówno słowne, jak i fizyczne. Odkąd on i Jimmy Kapelusz
skończyli piętnaście lat i zwiali z domów rodzinnych na Brooklynie, zawsze występował z
nim przeciwko reszcie świata.
- Coście, psia mać, za jedni? - spytał szeregowy żołnierz, który uniósł się jak para
znad chybotliwego stolika do kart. Miał co najmniej metr dziewięćdziesiąt wzrostu,
kruczoczarne włosy, sto kilo żywej wagi i najwyraźniej ćwiczył na siłowni.
- Poznaj Rzeźnika ze Sligo. Słyszałeś o kimś takim? - zagadnął Jimmy Kapelusz. -
Jesteśmy z Nowego Jorku. Słyszałeś o takim mieście?
Rozdział 3
Nabzdyczony żołnierz mafii nie zareagował, ale starszy mężczyzna w czarnym
garniturze i białej koszuli zapiętej pod szyję uniósł rękę w nieomal papieskim geście, po czym
przemówił wolno i wyraźnie, z silnym akcentem.
- Czemu zawdzięczamy ten zaszczyt? - spytał. - Oczywiście, że słyszeliśmy o
Rzeźniku. Co panów sprowadza do Baltimore? Czym możemy służyć?
- Wpadliśmy tu tylko przejazdem - Michael Sullivan zwrócił się do starszego pana. -
Mamy niewielką robótkę na zlecenie pana Maggione z Waszyngtonu. Słyszeli panowie o
panu Maggione?
Tu i ówdzie goście pokiwali głowami. Ton rozmowy wskazywał na to, że sprawa jest
doprawdy poważna. Dominie Maggione sprawował władzę nad nowojorską mafią, której
wpływy obejmowały większą część Wschodniego Wybrzeża i sięgały aż do Atlanty.
Wszyscy obecni na sali wiedzieli, kim jest Dominie Maggione oraz że Rzeźnik
uchodzi za jego najbardziej bezwzględnego zabójcę. Podobno załatwia ofiary za pomocą noży
rzeźniczych, skalpeli i drewnianych młotków. O jednym z jego zabójstw dziennikarz
„Newsday” tak się wyraził: „Nie mógł tego dokonać żaden człowiek”. Rzeźnik budził lęk
nawet w kręgach mafii i policji. Dlatego zebranych zdumiały młody wiek zabójcy oraz jego
wygląd amanta filmowego, długie blond włosy i olśniewające niebieskie oczy.
- Pytam się, gdzie wasz szacunek? Często słyszę to słowo, ale jakoś go tu, w klubie,
nie widzę - powiedział Jimmy Kapelusz, który podobnie jak Rzeźnik wsławił się odcinaniem
dłoni i stóp swoim ofiarom.
Wtem żołnierz zerwał się i wykonał gwałtowny ruch, na co Rzeźnik błyskawicznie
machnął ręką i odrąbał mężczyźnie czubek nosa, a następnie płatek ucha. Żołnierz złapał się
za oba te miejsca i cofnął tak raptownie, że stracił równowagę i runął jak długi na drewnianą
posadzkę.
Rzeźnik machał nożem jak szalony, najwyraźniej w jego reputacji nie było krztyny
przesady. Przypominał sycylijskich zabójców starej daty, nawiasem mówiąc, sztuczek z
nożem nauczył go właśnie weteran mafii z południowego Brooklynu. Amputacje i miażdżenie
kości przychodziły mu bez trudu. Uczynił z nich swój znak firmowy, symbol swojego
okrucieństwa.
Jimmy Kapelusz wyciągnął pistolet półautomatyczny, kaliber.44. Mężczyzna miał
jeszcze drugą ksywę, Jimmy Ochroniarz, bo zawsze osłaniał Rzeźnika. Od lat.
Michael Sullivan obszedł wolno salę. Przewrócił kopniakami kilka stolików
karcianych, zgasił telewizor, wyrwał z gniazdka sznur ekspresu do kawy. Wydawało się, że
zaraz ktoś zginie. Ale dlaczego? Dlaczego Dominie Maggione spuścił na nich ze smyczy
swojego szaleńca?
- Widzę, że czekacie na przedstawienie - powiedział. - Poznaję to po waszych oczach.
Czuję to. No to nie mogę wam sprawić, psiakrew, zawodu.
Nagle ukląkł na jedno kolano i pchnął nożem rannego żołnierza mafii leżącego na
podłodze. Przebił mężczyźnie kolejno szyję, twarz i pierś, dopóki ten nie znieruchomiał. Nie
sposób było policzyć ciosy, ale zadał ich chyba tuzin, może więcej.
Najdziwniejszy jednak gest zachował na koniec. Wstał i ukłonił się zebranym nad
ciałem nieboszczyka. Jak gdyby uznał cały incydent za wielkie widowisko, wyłącznie
spektakl.
W końcu odwrócił się od zgromadzonych i ruszył nonszalancko do drzwi. Cienia
strachu przed niczym ani przed nikim. Jeszcze tylko krzyknął przez ramię:
- Miło was było poznać, panowie. I następnym razem proszę o więcej szacunku. Dla
pana Maggione... jeśli już nie dla mnie i dla Jimmy’ego Kapelusza.
Jimmy uśmiechnął się do zebranych, uchylił kapelusza.
- Niezły jest, co? - rzekł. - A powiem wam, że jeszcze ciekawsze sztuczki wyczynia z
piłą łańcuchową.
Rozdział 4
Rzeźnik i Jimmy Kapelusz zaśmiewali się do rozpuku z wizyty w klubie świętego
Franciszka z Asyżu prawie przez całą drogę autostradą i-95 do Waszyngtonu, gdzie za dzień
lub dwa czekało ich parszywe zadanie. Maggione kazał im się zatrzymać w Baltimore i
odstawić tam popis. Don podejrzewał, że kilku miejscowych capi go olewa. Rzeźnik uznał, że
wykonał swoją robotę.
Na tym między innymi polegała jego rosnąca reputacja - nie tylko doskonale zabijał,
lecz również można było zawsze na niego liczyć, jak na zawał serca u tłuściocha
obżerającego się jajkami na boczku.
Wjeżdżali do Waszyngtonu piękną widokową drogą prowadzącą obok pomnika
Waszyngtona i innych ważnych szpanerskich gmachów.
- Mój kraju, to o grobie - zaśpiewał Jimmy Kapelusz, mocno fałszując.
Sullivan parsknął śmiechem.
- Kapitalny jesteś, koleś. Gdzieś ty się tego, do diaska, nauczył? Mój kraju, to o
grobie?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin