Łysiak Tomasz - Kroniki szalbierskie 02 - Bliznobrody.doc

(2333 KB) Pobierz

Łysiak Tomasz

Bliznobrody

Ilustracje Helena Tworkowska-Cegieła

 

”Wszystko umiera i wyczerpuje się z biegiem lat, nic, co śmiertelne, nie trwa wiecznie. Czy jednostka lub jakiś lud mógłby spodziewać się dokonać tego, czego nie mógł dokonać Rzym dobroczyńca? Wieki przemijają zbyt łatwo, czas ucieka szybko, wszyscy biegniecie do śmierci, cieniem, tylko cieniem jesteście, lekkim prochem lub wątłym dymem w powietrzu gnanym przez wiatr!

 

Francesco Petrarca, „Africa”, tłum. Kalikst Morawski

 

ROZDZIAŁ I

Luty 1238

nieg spadł z gałęzi prosto na hełm jeźdźca, przez chwilę zawisł między bawolimi rogami, ale zaraz zsunął się dalej, obsypując kaftan, brodę i naramienniki białym pyłem. Koń z trudem wyciągał nogi z zasp, zapadał się po brzuch i prychał ze złości. Duktu nigdzie znać nie było, bo jak już raz się drogę w lesie zimowym zgubi, to trafić ciężko z powrotem. Trzeba się zdać na zwierzę albo na poczucie kierunku, tajemny instynkt, jaki ma każdy mieszkaniec kniei, czy to człowiek, czy bestia dzika. Inaczej można sczeznąć z zimna i głodu, błąkając się po bielusieńkim gąszczu pni i gałęzi w czapach śnieżnych, tak podobnych do siebie, że idzie czasem oszaleć od ciszy bijącej w ucho i ciągle tego samego widoku. Jedno co, to że w zimowym lesie trudniej o zasadzkę - człeka z dala widać na białym tle, listowie nic nie przesłania, tak i gorzej się zaczaić i znienacka podróżnego zajść. Z tej przyczyny wyprawy krzyżowe na Prusów i Jaćwingów, czynione przez księcia Henryka Brodatego i wuja jego Leszka Białego, zawsze w zimie podejmowane były. Wojom zimniej, ale ślad pozostawiony na śniegu najłacniej otropić i albo obcego gdzie najść, albo i po swoim tropie wrócić do punktu wyjścia, gdy już zda się, że człek zbłądził na dobre.

Mężczyzna, co przez las zimowy właśnie jechał, za siebie się nie oglądał, jakby nie dbał, czy kto za nim idzie. Co czas jakiś jeno stawał, łeb kudłaty unosił, wietrzył, nasłuchiwał, ślepia przed się wybałuszał jak bies jaki, a nie człowiek. Wyglądu mu nieboskiego przydawał ekwipunek, w rzeczy samej niezwykły jak na te strony - na czerepie miał hełm, guzami na brzegu obity, a z obu jego boków sterczały rogi bawole, dobrze już przez słońce i słotę wyświechtane. Gruby kaftan skórzany obleczon był w zbroję, co nijak kolczugi nie przypominała, a raczej złożona była z dziesiątków kawałków blachy na skórę nabitych. Miał dwa spore naramienniki z żelaza wyklepane, na nogach spodnie grube, z nakolannikami, i cienką kolczugę wystającą spod kaftana. Wilcza skóra na plecach spłowiała była i szara od wieczorów przy popiele z ogniska przespanych.

U siodła wisiał miecz z długą głownią, z drugiej strony kolebał się topór do miotania, o krótkim drzewcu, a na zadzie końskim leżała tarcza jaśniejąca resztkami żółtej farby jak stare, zjełczałe słońce.

Niewiele też widać było zza jego gęstej brody, zbierającej spadający śnieg jak sito mąkę. Czasem tylko, gdy się zatrzymywał, by wypatrzeć drogę, wtedy bardziej wysuwał twarz spomiędzy kołnierza postawionego od chłodu. Parę razy konia poklepał dla dodania mu otuchy, a trzeba tego było biedaczysku, bo przedzieranie się przez zaspy musiało być trudnym zadaniem nawet dla tak silnego zwierzęcia, jakim był ten kary wierzchowiec.

Koń nie wyglądał na zadowolonego z tej leśnej podróży, aż łeb wykręcał w stronę pana, stękając głośno i dopominając się odpoczynku.

Tak też i wkrótce wjechali w okolicę, w której ku niebu strzelały wielkie jodły, tworząc szeroki, zielony dach nad palisadą grubych pni. Tam jeździec zatrzymał się i zeskoczył ze zmęczonego konia. Opatulił się starym, podziurawionym płaszczem, niegdyś pewnie o barwie świeżej posoki, teraz szarym i spranym wieloma ulewami, po czym zdjął skórzane rękawice i chuchnął w zgrabiałe dłonie. Odnalazł niewielki pieniek, strząsnął leżący na nim śnieg, a potem z kory i z ziemi oderwał płaty zeschłego mchu. Podał je koniowi, wyciągając rękę i mrucząc dla zachęty.

Wierzchowiec odwracał jednak łeb, najwyraźniej obrażony na swojego pana za długą, wyczerpującą wędrówkę po leśnych zaspach.

Mężczyzna wzruszył ramionami, mruknął coś pod nosem i rzucił mech na ziemię. Zaczął znosić jodłowe suche gałęzie, oderwane wprzód z dolnych partii drzew, osłoniętych od śniegu i słoty, po czym ułożył je, by zapalić ognisko. Ściągnął z konia siodło, rzucił pod drzewo i wytarł zwierzę derką do sucha.

Złapał za topór, obciął jeszcze kilka większych gałęzi i dorzucił na stosik. W powietrzu rozszedł się zapach jodłowej, ciężkiej, słodkiej żywicy, który zakręcił w rześkim, zimowym powietrzu, jak pachnidło rozpryskane przez jaką puszczańską zjawę.

Przyklęknął i wyciągnął z kaftana niewielki zawiniątek z hubką i krzesiwem. Pochylił się nad stosem i ułożył hubkę w zagłębieniu z patyczków.

Zmierzch już szybko nadchodził i las popadł w stan oczekiwania na mrok nocy. Wiatr ustał całkowicie, ptak żaden nie śpiewał, zwierz w gąszczu nie przebiegł, nawet gałązka się nie zakolebała ani płat śniegu z konaru nie spadł. Całkiem jakby wszystko skostniało z mrozu albo z trwogi, oczekując na zapadnięcie zmierzchu.

Podróżny znalazł wyborne miejsce na spędzenie nocy - wielkie jodły utworzyły leśną katedrę, tak zwartą sklepieniem splątanych, iglastych gałęzi, że śnieg osiadł na nich jak na dachach w jakim grodzie i nie przedostawał się do spodu. Jedno co, to pod tym przykryciem ciemność była większa, więc też trzeba ją było ogniem rozproszyć.

Zdjął z głowy rogaty hełm i zaczął uderzać rytmicznie krzesiwem w żelazną część topora, by skrzesać iskrę. W cichej, przedwieczornej puszczy to stukanie było tak mocne, jakby kto walił młotem w wielką kratę zamkowej bramy. Huczało echem po całym lesie.

Nagle skrzek jakiś dał się słyszeć gdzieś dalej, ze strony większej gęstwy. Woj przestał stukać i uniósł głowę. Obrócił się, patrząc w stronę coraz to ciemniejszego lasu. Koń parsknął.

Zaraz też i właściciel jego zaczął węszyć jak pies, co wyczuł w powietrzu ślad zdobyczy. Powoli sięgnął po topór, a drugą ręką założył hełm na głowę.

Zbliżył się do karego i poklepał po zadzie dla uspokojenia. Koń łeb pochylił i niuchać zaczął, nadymając chrapy. Przez chwilę obaj - wierzchowiec i jego pan - spoglądali równo w jedną stronę, jakby byli jednym węszącym ciałem. W powietrzu dał się wyczuć delikatny jak ulotna mgiełka zapach. Zapach, który wieszczyć może śmierć lub ocalenie. Zapach, który wabi i dręczy przewidywaniem. Zapach pożogi lub domowych pieleszy. W powietrzu dał się wyczuć dym.

*

- Zejdzie mi się, zejdzie mi się. Nie wołaj - kobieta kucała przy palenisku, a po jej czole płynęły krople potu.

Dzieci kuliły się ze strachu w drugiej izbie.

- Zawołam. Idzie już. Zawołam. Albo chłopaka poślę. - powiedział długowłosy mężczyzna siedzący z drugiej strony paleniska.

- Poślij, poślij. Czegóż ona słuchać nie chce? - schrypiały głos staruchy doszedł z jeszcze innego kąta. Stuknęła kosturem w duży kocioł. - Wody byście trochę podgrzali, dla obmycia, jak już się nadarzy, co ma być. - I ślijcie, ślijcie, jej nie słuchajcie.

- Zejdzie mi się - jęknęła kobieta.

- Już wody jej idą, wołajcie baby - krzyknęła rozeźlona staruszka na mężczyznę. Mąż ciężarnej odgarnął w tył długie, białe włosy i przesunął się na brzeg legowiska zasłanego skórami. Machnął ręką w stronę drugiej części domostwa. - Jędrzyk! - Chodź no! - wrzasnął.

Zza zasłony wychynęła blond czuprynka dziesięcioletniego chłopczyka. Malec kaszlnął, przygładził włosy i podreptał w stronę blasku bijącego od ognia, ominął matkę stękającą w potach, kiwnął głową w stronę babki i zbliżył się do długowłosego.

Tak, tatku.

- Leć no po Ryżą i po jej siostry, czas to już chyba - powiedział mężczyzna do syna i odrzucił na bok okrycie zszyte z zajęczych, wyprawionych na miękko, futerek. Teraz widać było, że zamiast nóg ma jeno kikuty obłożone skórą.

Chłopiec szybko wsunął drewniane chodaki, po czym przewiązał je sznurem. Na plecy narzucił kawał grubej opończy i uchylając derkę wiszącą u wejścia, wybiegł z chaty na zewnątrz.

Wraz i otuliły go ciemność i mróz zimowej nocy. Obłożone bielą dachy wyglądały jak kurhany, jakie jaśniejące na tle nieba. Jędrzyk zaczął posuwać się w stronę spalonej karczmy, obok której mieszkał stary dziegciarz z żoną, ów który miał trzy córy, a każda męża straciła w czasie wyprawy halickiej, co na pomoc Węgrom lud okoliczny był zaciężon. Tejże samej, co i stary Wit w niej dzielnie stawał i nad brodem rzecznym nieprzyjaciół wielu własną ręką położył.

Tak też i we wsi one były najlepiej zdatne, gdy się przyszło co do czego z jakim nowym rozwiązaniem żywotów kobiecinych.

Najstarsza, Judyna, miała włosy koloru liści jesiennych, więc też na nią Ryża wołali, a nie z imienia.

Jędrzyk pewnym krokiem szedł przez wieś, znając na pamięć drogę od chaty do chaty. Minął niewielkie zabudowania głuchego Brona, potem prześlizgnął się wzdłuż opłotka jego kumów i dalej jeszcze za jego dziadem, potem przeszedł koło chaty Ryjów, a że Ryje zawsze psy mieli złe, to i kołem szerszym ich ominął. Psy też i szczekały jakoś mocniej, już to po chatach, już to za nimi, a ich szczekanie szło daleko w mroźną ciemność pól i lasów. Coś to pewnie łaziło po gąszczach, jak często bywa zimową porą. Zwierz dziki łasił się na to, co mogło bez opieki się pokazać, i nieraz bywało, że wilcy krowę czy owcę rozdrapali. A też i czasem jeszcze górze było, jak człowiek zginął bez śladu. Ot, młody był raz jeden, taki, co lubił śpiewać na polu i głos miał jak dziewczę. Dnia któregoś za chatę poszedł po drwa i już nie powrócił. Śladu nie zostało. Śnieg szybko przysypie.

Tak teraz Jędrzyk mały szedł przez wieś i truchlał. Patrzył za światłem, za tym, czy gdzie co nie jaśnieje ze drzwi albo z okna, albo czy się jakaś okiennica nie uchyli. Żałował, że czego nie wziął ze sobą. Mógł żagiew z paleniska albo kija, albo nawet siekierę, chociaż z siekiery to pewnie by się bracia uśmiali, że tchórzem podszyt. Aleć matka była w połogu, to i dom cały stanął na głowie, a i on przy wyjściu nie pomyślał. Teraz więc, gdy psy jeszcze mocniej zaszczekały i gdy przez chwilę mu się zdawało, że gdzieś wilczy skowyt usłyszał, to jeszcze go odwaga mocniej odeszła. Skulił się bardziej, opończę naciągnął i bliżej opłotka przysunął. Jeno dwie zagrody do Ryżej mu się ostały. Nie lubił tam chodzić, bo dziegcie mieszkali kole tej gospody, co się pod koniec tamtego lata spaliła, jak ów wozizioło we wsi był. Niewiele z niej zostało, gdyż jak spłonęła, to drzewo, co jeszcze za bardzo nie zwęglone było, poszło na opał, a reszta sterczała w niebo jak ciemne, smutne cmentarzysko. Gdy się blisko szło, to czuć było swąd spalenizny, aż dreszcze po plecach przelatywały. Jędrzyk człapał coraz mniej pewnym krokiem przy opłotku Bodziwojów i w końcu z ogrodzenia kija jednego wyszarpał dla obrony, jakby go co z ciemności opadło. Już blisko było do Ryżej, nawet blask pomarańczowy od okna zobaczył, więc i kroku przyśpieszył. Kij ściskał mocno w ręce.

Za chatą dziegciów plac był przed gospodą i widać było za nim, na tle śnieżnej bieli, czarne kikuty pali, wsporników i pozostałości belek.

Nagle coś jakby przemknęło między nimi. Chłopiec przystanął, a serce zaczęło mu tak bić pod opończą, że myślał, iże mu wyskoczy. Mocno kij ścisnął i zrobił dwa kroki dalej. Znowu coś, jak cień wielki, przemknęło w spalonej gospodzie. Jędrzyk ślinę łyknął, a oddech mu zaczął świszczeć ze trwogi. Biec? Biec jak szalony czy przy płotku się skulić?

Znowu ruch jakiś w pogorzelisku. Wielki, ciemny cień się jakby tam poruszył. Chłopiec cały wbił się oczami w ten mrok, by go przeniknąć, by dojrzeć. Zaliż dybuk?

Zaliż? Ręce drżeć mu zaczęły na kiju, a zacisnął dłonie tak, że aż kostki mu pobielały. Rzucił się nagle biegiem w stronę chaty Ryżej. Nie czuł zimna i mrozu, a para zaczęła mu buchać z ust, jak u konia, co go wataha wilków opadła w lesie. Coraz większe już było okienko ze świetlistą szparą, coraz bliżej było chaty, coraz bliżej wybawienia, gdy nagle światełko w oknie zgasło. Jędrzyk zatrzymał się jak wryty.

Na śniegu przed nim położył się cień. Długi, ciemny, barczysty.

Chłopiec przez chwilę mrugał oczami, jakby nie dowierzał temu, co widzi. Kilka metrów przed nim, na drodze do chaty stał potwornej wielkości dybuk.

Olbrzymia, czarna postać całkiem zasłoniła blask idący od okna w chacie i zdawała się być tak smołowata, jakby zrodziła się z węgli spalonej gospody. Jędrzykowi ugięły się nogi. Patrzył i mrugał, nie wierząc własnym oczom.

Diabeł nie miał twarzy, ze łba jego sterczały potężne rogi, a ciało miał porośnięte futrem, co widać było bardzo wyraźnie, gdyż go podświetliło światło od okna.

Chłopiec uniósł kij, żeby się bronić, ale ta wątła broń wydawała się tak śmieszna w porównaniu z potworną masą sterczącą przed nim, że zacisnął powieki i wyciągnął po prostu oręż przed siebie, jakby chciał rzucić zaklęcie. Po chwili otworzył oczy, z nadzieją, że potwora nie będzie, że to tylko senna mara.

Dybuk był tuż przed nim. Złapał go za włosy.

*

Wszystko się potoczyło jak we śnie. W tym śnie nieszczęsnym, co nawiedzał Wita i spać mu nie dawał już od lat. Chociaż był to mąż nie byle jakiej odwagi - znany we wsi z dzielności, mądrości i pewnego osądu - to gdy ten koszmar przychodził, budził się w środku nocy jak dziecko, z jękiem, skowytem, płaczem prawie, i siadał, starając się złapać oddech. Żona go tuliła wtedy, szeptała mu w ucho, gładziła po siwych, długich włosach, żeby przegonić lęki.

- Cóż to, cóż to ci się śniło, kochany? - pytała, sama zdjęta trwogą, którą starała się ukryć pod uspokajającym uśmiechem.

On dyszał, ścierał pot z czoła i odpowiadał chrapliwie:

- Przyszedł, takoż znowu przyszedł.

- Kto przyszedł? - On.

- Kto? Powiedz, kto?

- Ten sam, co przychodzi.

- Kto zacz? Znasz go?

- Nie. Tu go nie znam. Nie w tym świecie. W tamtym może... Może go znam. Nie pamiętam.

- Jak wygląda?

- Nie chcesz wiedzieć.

- Powiedz. Ja zwyczajna strasznych opowieści.

I Wit jej opisywał tę zjawę z koszmarów, wysoką jak niedźwiedź, co staje na dwóch łapach, by zaatakować, ciemną jak dybuk zrodzony z bagien, z rogami na łbie i wilczą skórą zarzuconą na plecy. Opowiadał, że nigdy nie może dojrzeć twarzy tego wojownika, a kiedy chwyta za miecz, wtedy...

- Tedy co? - pytała w napięciu kobieta.

- Nic - odpowiadał ponuro Wit.

Patrzył jej przez chwilę smutno w oczy i kończył. - Tego już naprawdę nie chcesz wiedzieć. Nawet jakeś opowieści zwyczajna.

- Może to jakiś taki sen, co ci przychodzi po tej bitwie nad rzeką, możeś tam widział takiego? - ona pytała, dotykając jego twarzy z matczyną czułością.

Ale Wit zaprzeczał. Na wyprawie halickiej to on miał do czynienia z ludźmi z tej ziemi: z Rusinami, Węgrami i Połowcami, a ten potwór, co mu się śnił, nie był z tego świata.

*

Toteż kiedy onej nocy w drzwiach stanęła ciemna, zwalista postać z rogami sterczącymi z hełmu, Wit zamarł, jakby zmroził go wicher wpuszczony do wnętrza izby przez rozdartą mieczem zasłonę.

Babka splunęła, chcąc złe odegnać, a białogłowa ciężarna złapała rękami za brzuch, gotowy do rozwiązania, żeby ochronić go od złego.

Wojownik stał w progu, w jednej ręce trzymając miecz, a drugą ściskając za włosy Jędrzyka, który wił się z bólu pod jego wielką łapą.

Wiało zimnem z dworu, kaganki przygasły i płomień na głównym palenisku przygiął się ku ziemi, a potem zaczął płożyć się na różne strony. Wszyscy w chacie utkwili wzrok w przybyszu i nikt drgnąć nie śmiał, jakby sam widok intruza zamienił ich w figury lodowe.

Ten stał w wejściu, dalej nie postępował, a z jego nozdrzy para buchała jak u dzikiego zwierza, w nocnej ostoi przed szarżą na łowcę.

Spod derki leżącej na posłaniu dobiegł nagle warkot i jak z procy wyskoczył z niej mały pies z ciemnym, zakręconym ogonkiem i białą łatką między oczami. Rzucił się w stronę obcego, ujadając zaciekle.

Jedno szybkie jak błyskawica cięcie miecza urwało psi jazgot. Krew bluznęła z tułowia pozbawionego głowy, a ciszę rozdarł przeraźliwy wrzask dzieci.

- Lugnande medlen! - wrzasnął nagle obcy. Jego silny, metaliczny, chropawy głos wbił się do wnętrza izby i przyszpilił ludzi do miejsc, gasząc płacz jak podmuch lodowatego wichru.

- Lugnande medlen! - powtórzył wojownik i zrobił pół kroku w przód, wypychając przed siebie jęczącego Jędrzyka.

- Flack! - ryknął i przyłożył miecz do szyi chłopca. Ciężarna zaczęła płakać i kręcić głową, a Wit sięgnął ręką pod dziczą skórę, żeby wyszarpnąć miecz, ale skamieniał, patrząc na zjawę ze swojego snu. Żona spojrzała na niego i w jej oczach pojawiło się szaleństwo, jakby zrozumiała, że właśnie spełnia się wieloletni senny koszmar, dźwignęła się, łapiąc jedną ręką za słup podtrzymujący powałę i uklękła, łapiąc oddech.

Wojownik wszedł jeszcze głębiej do chaty i teraz na jego twarz padło światło od ogniska.

Zimne, stalowe oczy były osadzone w pooranej bruzdami twarzy, obrośniętej krzaczastą brodą jak skała kosodrzewiną. Hełm z bawolimi rogami sterczącymi z boków nadawał mu wygląd demona. Gdy dzieci w głębi izby zobaczyły go dokładniej, zaczęły znowu płakać.

Uciszył je jednym warknięciem i potrząsnął Jędrzykiem trzymanym w łapie jak workiem z ulęgałkami.

- Svamla! Svamla flack! - z gardzieli mężczyzny wydobył się kolejny ryk.

- Ostaw nas, ostaw! Czego chcesz? - wrzasnęła kobieta i skrzywiła się, jej ciało przeszył silny ból. Zaczęły się mocne skurcze porodowe. Dyszała na kolanach, podtrzymując rękami brzuch.

- Ostaw nas. Czego chcesz?

Rogaty woj rzucił przed siebie dzieciaka i przygniótł go stopą do ziemi, a potem wymierzył ostrze w żone Wita.

- Spotta den ute kvinna!

- Jak gadasz, no jak? Po ludzku rzeknij - jęczała kobieta.

W tej chwili ruszył się Wit i spod skóry wyciągnął miecz. Uniósł się na drugiej ręce i zamierzył, żeby nim cisnąć, ale wojownik stojący w środku izby był szybszy. Uderzył metal o metal - i żelazo, które towarzyszyło Witowi w tylu dalekich wyprawach, poleciało szerokim łukiem w kąt izby.

Rogaty stwór działał instynktownie jak zwierzę - zaatakowany, natychmiast sam odpowiadał zabójczą szarżą.

Kiedy uzbrojone ramię zatoczyło półkole po pierwszym ciosie, od razu, wiedzione tysięcznymi ćwiczeniami, przeszło w kolejne, poziome cięcie. Wymierzone wprost w szyję Wita.

*

Bardzo długo leciał miecz w stronę szyi długowłosego mężczyzny. Tak długo, że w trakcie tego lotu, pomiędzy chwilą, gdy ten zrozumiał, że zaraz umrze, a momentem, kiedy ostrze zagłębiło się w ciele, w jego głowie pojawiły się przebłyski wspomnień, dziwacznych, wcale nie uroczystych, ułożonych w chaotyczny kondukt obrazów. Parująca kasza na palcu, sierść mokrego psa, który pływał w rzece i położył się na trawie, by wyschnąć, cień rzucony przez liście wielkiego dębu, mrówka chodząca po kłykciu i mały drewniany konik, którego wystrugał mu tego lata ojciec, kiedy większość ludzi z ich wsi została zabita przez zarazę.

Poczuł zapach poziomek. Zdawało mu się, że schyla się po jedną w lesie, że odchyla krzaczek jagód, żeby dostać ręką do ukrytego czerwonego, malutkiego owocu. A kawałek dalej klęczy na mchu kobieta, którą pokochał. Zgarnia z twarzy pajęczynę i uśmiecha się do niego.

Teraz spojrzał na nią, spoconą, zmęczoną, przerażoną, widział, że ona rozumie, iż właśnie spełnia się jego koszmarny sen.

Mrugnął do niej, żeby dać znać, iż kiedyś jeszcze się spotkają. I będą jeść poziomki w niebie. Ale nie zdążył się uśmiechnąć. Miecz przybysza z piekieł wysłał go do czyśćca.

*

- Daj, dlaboga, cóżeś uczynił, cóż, czegośmy ci winni, diable, czegoś? Czegóż, gadaj, krew jego przelał, czegoś? Precz idź, precz, niech cię bagno gorące pochłonie na wieki, niech płomień zeżre, niech ostatnią chwilę życia zatruje ci ból trzewi. Przeklęty duchu! Trąd, trąd na ciebie i twe potomstwo!

Starucha rzuciła się na niego i biła pięściami. Dzieci umilkły, zebrały się w kupkę jak kurczęta patrzące na lisa.

Wojownik uderzył babinę na odlew, tak że poleciała na klepisko, wypluwając ostatniego zęba. Padła obok głowy Wita. Z jego oberżniętego długowłosego łba i z tułowia tryskała ciągle krew, tworząc ciemną kałużę pośrodku izby, zupełnie jakby był wieprzem zabitym na świniobiciu.

Obcy stał pośrodku tej jatki i oparł nogę na dogorywającym, trzęsącym się jeszcze od śmiertelnych skurczów gospodarzu, a potem utkwił wzrok w ciężarnej i pociągnął za włosy Jędrzyka.

Chłopiec dychał szybko jak po biegu, mrugał oczami, ale twarz miał kamienną, nie płaczliwą, jakby teraz były jego prawdziwe postrzyżyny - jakby właśnie stawał się mężczyzną.

Ciężarna jęczała coraz bardziej, najwyraźniej zaczęły się skurcze, przyśpieszone wydarzeniami. Osunęła się na ziemię, zaczęła płakać i skamleć.

Wojownik kopnął odciętą głowę Wita i przyłożył miecz na powrót do szyi chłopca.

- Svamla flack! Chopc! Chopec!

- Chłopiec, tak, nasz chłopiec, nasz, oszczędź go, błagam! Proszę, nie zabijaj, zrobimy, co zechcesz! Jędrzyk, nie bój się!

Patrzyła na mordercę męża i wiła się z bólu.

- Błagam cię, człowieku z piekła, zostaw nas i chłopca. Zostaw!

Twarz miała tak mokrą od potu i łez, jakby właśnie wyszła z kąpieli.

Jędrzyk szarpnął się, próbując złapać za rękę oprawcy, ale ten był zbyt silny. Chwycił mocniej za włosy malca.

- Svamla flack! Chopec!

- Nasz chłopiec, nasz, on nic nie winowat, nic. On tylko po babki leciał, do połogu leciał. On chłopiec.

Wojownik wsadził miecz do pochwy i pociągnął Jędrzyka za głowę. W głębi izby rozległ się przeszywający krzyk przerażonej dziewczynki, ale zgasł szybko, jak płomień, pod ostrym spojrzeniem okrutnego brodacza.

Mężczyzna złapał chłopca za szczękę i pociągnął w dół, żeby ją rozdziawić. Jędrzyk zaczął się szarpać, oczy zrobiły mu się szerokie z przerażenia.

- Zostaw go! - wrzasnęła matka, próbując doczołgać się w stronę syna, ale wojownik ryknął na nią i natychmiast cofnęła się do paleniska.

Mężczyzna mocno uchwycił twarz chłopca i mimo jego oporu zaczął rozwierać mu szczęki - zupełnie tak, jak to się robi z nieznośnym szczeniakiem, który ucapił za patyk i nie chce za nic w świecie go puścić.

Wepchnął palce z boków, w mięśnie przy żuchwie, i wtedy nagle chłopak go ugryzł w dłoń, z całej siły wpijając się w skórzaną rękawicę. Wojownik wrzasnął. Ale nie puścił malca, tylko przyłożył mu w skroń tak silnie, że chłopiec prawie zemdlał.

- Gada! Chopca! Ty!

- Co on ma rzec, co, on nic nie wie, dziecko jeno! Puszczaj go, łotrze!

- Gada ty! Chopca! Stum! Stum! Stum!

- Stum? Co jest stum po naszemu?

- Stum!

- Nie po naszemu to! Puść go, błagam, puść, on nie winien niczemu, niczemu...

- Stum chopca, gadaj ty!

Kobieta zaczęła jęczeć coraz bardziej i przymykać oczy, położyła ręce na brzuchu, jakby już na dobre miał zacząć się poród.

- Stum chopca! - wrzasnął wojownik, rozwarł usta Jędrzykowi i wyciągnął z nich język. Malec próbował się wyślizgnąć, ale mężczyzna chwycił jego język rękawicą bardzo silnie, ciągnął na wierzch i wrzeszczał.

- Stum! Stum!

- Ratujcie, bogi, ratujcie! - zaczęła wyć starucha przychodząca powoli do siebie.

Mężczyzna wyjął zza pasa nóż i przyłożył do dziecięcego języka. Chłopiec jęknął z przerażenia.

- Puść go! - wrzasnęła ciężarna, dźwignęła się z wysiłkiem i rzuciła w stronę obcego. Kopnął ją w piersi tak, że upadła obok ciała martwego męża, prosto w kałużę jego krwi. Uniosła się cała umazana, z szaleństwem w oczach. Wyjąc jak zwierzę, złapała za płonącą żagiew z paleniska i odwróciła się do wysłańca szatana. Wyglądała tak, że można było stracić wszelkie wyrozumienie i popaść w trwogę.

Włosy potargane wisiały z dwóch stron głowy, brzuch nadęty, szaty, twarz i ramiona całe we krwi, a oczy nie z tego świata, pełne złości, która już nie zna lęku przed nikim i przed niczym.

W takim to stanie można było rzucić się na niedźwiedzia z patykiem w ręku. A też i znane były wypadki, że ktoś doprowadzony do ostateczności, do tej granicy szaleństwa, za którą już nie ma lęku przed bólem czy śmiercią, atakował nagle przeciwnika o stokroć silniejszego. To szaleństwo, przydane stworzeniom ku obronie na wypadki szczególne, powodowało, że drapieżnik często odchodził zniechęcony postawą ofiary, jakiej nigdy by się nie spodziewał. Ot, choćby kuropatwa, co gdy na polu pies ją najdzie, biega i kluczy, i zmyka, odwieść chce niebezpieczeństwo od gniazda, lecz gdy już źle jest naprawdę i kundel w zagon idzie tak blisko, że zaraz jaja znajdzie, wtedy delikatny ptak, kierowany uderzeniem szalonej krwi, rzuca się na psa, jakby to on stawał się myśliwym, a wilczy pobratymiec jeno ofiarą: i nieraz bywało, że drapieżca czmychał jak niepyszny przed tym, co w innej chwili pożarłby bez ochyby.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin