John Irving - Ratować Prośka.pdf

(514 KB) Pobierz
18016992 UNPDF
John Irwing
Ratować Prośka
Tytuł oryginału: Trying to Save Piggy Sneed
Copyright © 1982, 1980, 1973, 1968, 1974, 1982, 1976, 1986 by John Irving
Ali rights reserved
Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Wolny Wybór, Gdańsk 1994
Redakcja i korekta: Katarzyna Budna Skład: Zbigniew Mielewczyk Projekt okładki: Jarosław Czarnecki
ISBN 83-85863-05-2 Wydanie pierwsze
Wydawnictwo Wolny Wybór s.c*'!' - * -*j Gdańsk 45, skr. poczt. 87
Druk i oprawa: Archidiecezjalny Zakład Poligraficzny Olsztyn, ul. Kardynała Wyszyńskiego 11
To są wspomnienia, ale proszę, pamiętajcie, że (dla każdego pisarza z dobrą wyobraźnią)
wszystkie wspomnienia są fałszem. Pamięć powieściopisarza to wyjątkowo niedoskonały
dostawca szczegółów; zawsze możemy sobie wyobrazić lepsze niż te, które pamiętamy.
Właściwy detal to rzadko kiedy to, co się zdarzyło. Najprawdziwszy detal to ten, który mógł
mieć miejsce lub powinien był mieć miejsce. Połowa mojego życia to czynność
wprowadzania poprawek, a większość z tego to wprowadzanie drobnych zmian. Bycie
pisarzem to solidne małżeństwo pomiędzy dokładną obserwacją i równie dokładnym
wyobrażaniem sobie prawd, których nie było szansy stwierdzić naocznie. Reszta to
konieczna, wyczerpująca harówka nad językiem; dla mnie znaczy to pisanie i przepisywanie
zdań tak długo, aż będą brzmiały równie spontanicznie jak dobra rozmowa.
Pamiętając o tym, zostałem chyba pisarzem z powodu dobrych manier mojej babki, a
dokładniej mówiąc, z powodu opóźnionego w rozwoju śmieciarza, w stosunku do którego
moja babka była zawsze uprzejma i miła.
Moja babka jest najstarszą żyjącą absolwentką z Wellesley. Mieszka teraz w domu starców i
jej pamięć coraz bardziej blaknie; nie pamięta już tego śmieciarza, który pomógł mi zostać
pisarzem, ale zachowała zarówno swoje dobre maniery, jak i uprzejmość. Kiedy inni starsi
ludzie przypadkiem zabłądzą do jej pokoju, często przez pomyłkę — szukając własnych
pokojów lub mieszkań, w których kiedyś mieszkali — babcia zawsze pyta:
— Kochanie, zgubiłaś się? Czy pomóc ci odszukać miejsce, w którym powinnaś się znaleźć?
Mieszkałem z babką, w jej domu, prawie do siódmego roku życia; z tego powodu babka
zawsze nazywała mnie „swoim chłopcem". W rzeczywistości nigdy nie miała własnego
chłopca, miała trzy córki. Teraz, przy każdym pożegnaniu, oboje wiemy, że może nie dożyć
następnej wizyty; a ona mówi: — Wracaj szybko, kochany. Wiesz, jesteś moim chłopcem —
podkreślając z naciskiem (i całkiem zasadnie), że jest dla mnie kimś znacznie ważniejszym
niż babka.
Choć jest absolwentką anglistyki, nigdy nie czytała moich prac z wielką przyjemnością; a tak
naprawdę, to przeczytała moją pierwszą powieść i na tym (na całe życie) poprzestała. Nie
pochwala, jak mi powiedziała, ani mojego języka, ani tematyki; a z tego, co czytała o innych
moich utworach, dowiedziała się, że ich tematyka absolutnie zdegenerowała się w miarę, jak
moja twórczość dojrzewała. Nie zadała sobie żadnego trudu, żeby choć przeczytać te cztery
powieści, które powstały po pierwszej (zgadzamy się oboje, że tak jest lepiej). Jest ze mnie
bardzo dumna, jak mówi, a ja nigdy zbytnio nie dopytywałem się, z jakiego powodu — czy
dlatego, że w ogóle dorosłem, czy po prostu dlatego, że jestem „jej chłopcem". Tak czy siak,
nigdy, ale to nigdy, nie dała mi odczuć, że jestem mało interesujący czy nie kochany.
Wyrosłem na Front Street w Exeter w New Hampshire. Kiedy byłem chłopcem, Front Street
była wysadzona wiązami — i to nie jakaś tam holenderska choroba wiązów zwaliła większość
z nich. Dwa huragany, które uderzyły na miasteczko jeden po drugim, gdzieś w latach
pięćdziesiątych, zmiotły wiązy i w dziwny sposób zmodernizowały ulicę. Najpierw przyszła
Carol i osłabiła im korzenie, a potem przyszła Edna, i powaliła je. Babcia drażniła się ze mną
mówiąc, że to chyba powinno przyczynić się do wzrostu mojego szacunku dla kobiet.
Kiedy byłem chłopcem, Front Street była zacienioną, chłodną — nawet latem — ulicą, i
żadne podwórko nie było
otoczone płotem; wszystkie psy latały wolno i wpędzały właścicieli w tarapaty. Człowiek
imieniem Poggio dostarczał do domu mojej babki jej sprawunki. A niejaki pan Strout
przywoził lód do starej lodziarki (babka opierała się lodówkom do samego końca). Pan Strout
nie cieszył się zbytnią popularnością wśród psów z okolicy — może dlatego, że czasami
ganiał za nimi z wielkimi, ostrymi szczypcami do lodu. My, dzieciaki z Front Street, nigdy
nie wchodziliśmy w drogę panu Poggio, bo ten pozwalał nam kręcić się po swoim sklepie i
miał dobre serce, gdy chodziło o smakołyki. Panu Stroutowi też nigdy nie dokuczaliśmy (z
powodu tych jego szczypców i legendarnej agresywności w stosunku do psów, która, jak
sobie z łatwością wyobrażaliśmy, mogła zwrócić się również
przeciwko nam).
Ale śmieciarz nic dla nas nie miał — ani słodyczy, ani agresywności. I stąd my, dzieciaki,
zachowaliśmy całą naszą chęć dokuczania i drażnienia się (i załażenia za skórę w każdy inny
sposób) dla niego.
Nazywał się Prosiek Ryjt. Śmierdział gorzej, niż człowiek może śmierdzieć — może z
wyjątkiem tego trupa, od którego zaleciało mnie kiedyś raz, jedyny raz, w Istambule. No, a
żeby wyglądać gorzej niż Prosiek Ryjt wyglądał dla nas, dzieciaków z Front Street, to
naprawdę trzeba by być trupem. Było tyle powodów, dla których nazwaliśmy go
„Prośkiem", że zastanawiam się, dlaczego nikt z nas nie znalazł dla niego bardziej
oryginalnego imienia. Po pierwsze, mieszkał na świńskiej farmie. Hodował świnie,
szlachtował świnie, a co ważniejsze, mieszkał ze świniami: to była wyłącznie świńska farma
— nie było domu czy zagrody, tylko ten chlew. Z jednej z przegród dla świń wychodziła
pojedyncza rura kominowa. Ogrzewał ją, dla wygody Prośka Ryjta, piec na drzewo, a my,
dzieciaki, wyobrażaliśmy sobie, jak (zimą) świnie tłoczyły się wokół niego, by się ogrzać. On
tak właśnie śmierdział.
Przejął też, z powodu osobliwości opóźnienia umysłowego i bliskości czworonożnych
przyjaciół, swego rodzaju świńskie gesty i mimikę. Gdy zbliżał się do kubłów na śmieci, jego
twarz
wysuwała się przed tułów, tak jakby łapczywie rył w ziemi; mrużył swoje małe, czerwone
oczka, nos marszczył z wigorem świńskiego ryja; z tyłu szyi miał głębokie, różowe fałdy
skóry, a blada szczecina, która kiełkowała mu to tu, to tam wokół szczęki, nijak nie chciała
przypominać brody. Był niski, przysadzisty i silny: jednym ruchem zarzucał sobie kubły ze
śmieciami na plecy, a potem ciskał ich zawartość na drewnianą, obitą szczebelkami platformę
swojej ciężarówki. Na ciężarówce było zawsze parę świń niecierpliwie czekających na nową
porcję odpadków. Może w różne dni zabierał ze sobą różne świnie; może dla nich to była
uczta, bo nigdy nie musiały czekać z jedzeniem odpadków, aż Prosiek wróci ciężarówką do
domu. Brał tylko resztki — żadnego papieru, plastyku czy metalu — bo wszystko było dla
jego wieprzków. Tylko to robił — miał bardzo ekskluzywny zawód. Płacili mu, żeby zabierał
odpadki, którymi futrował swoje świnki. A kiedy zgłodniał, zjadał sobie (tak sobie to
wyobrażaliśmy) jedną świnkę. — Całą świnię, na jeden raz — mawialiśmy na Front Street.
Ale najbardziej świńską cechą, jaką posiadał, było to, że nie mówił. Niedorozwój umysłowy
albo pozbawił go ludzkiej mowy, albo, jeszcze wcześniej, pozbawił go możliwości nauczenia
się ludzkiej mowy. Prosiek Ryjt nie mówił. On chrumkał. Kwiczał. Chrumko-kwiczał; to był
jego język, nauczył się go od swoich przyjaciół, tak jak my uczymy się naszego.
My, dzieciaki z Front Street, podkradaliśmy się do niego, kiedy zarzucał swoje świnie
odpadkami i straszyliśmy go — zza żywopłotów, spod podłogi werandy, zza zaparkowanych
samochodów, z garaży i zsypów do piwnic. Wyskakiwaliśmy (nigdy za blisko) i kwiczeliśmy
do niego: — Prosiek! Prosiek! Prosiek! Prosiek! Kwiiiik! Chrum! — A on, jak świnia,
spanikowany, skacząc na oślep tu i tam, bezmyślnie rozbiegany (za każdym razem
zachowywał się tak, jakby nic nie pamiętał), odkwikiwał się nam, jakbyśmy go ukłuli nożem
rzeźnickim; ryczał do nas to swoje „kwiiik!", jakby przyłapał nas na próbie puszczenia mu
krwi we śnie.
8
Nie potrafię odtworzyć tego kwiku — był straszny. Na jego dźwięk wszystkie dzieciaki z
Front Street wpadały w popłoch i z krzykiem leciały się schować. Kiedy przerażenie
przechodziło, nie mogliśmy się doczekać jego następnego objazdu. Przyjeżdżał dwa razy w
tygodniu. Co za luksus! I mniej więcej co tydzień moja babka mu płaciła. Wychodziła na
ścieżkę z tyłu domu, gdzie stała jego ciężarówka i gdzie go często straszyliśmy, a on tam stał i
jeszcze prychał — i mówiła: — Dzień dobry panu, panie Ryjt.
Prosiek Ryjt natychmiast zmieniał się w dziecko — bardzo zajęte, przeraźliwie nieśmiałe i
boleśnie niezgrabne. Kiedyś zakrył twarz rękami, a ręce miał całe w fusach od kawy; kiedyś
tak gwałtownie skrzyżował nogi, próbując jednocześnie odwrócić twarz od babci, że padł
przed nią jak długi.
— Tak miło znowu pana zobaczyć, panie Ryjt — mawiała babka, nie wzdrygnąwszy się
nawet od jego smrodu. — Mam nadzieję, że dzieci panu nie dokuczają — mawiała. —
Przecież nie musi pan znosić ich wybryków, bo jakże to! — dodawała. Potem płaciła mu
należne pieniądze, przez drewniane szczeble przyczepy zerkała na jego świnie, które zażarcie
atakowały świeże odpadki, a czasami siebie nawzajem, i mówiła: — Co za piękne świnie.
Czy to są pana własne świnie, panie Ryjt? To nowe świnki? Czy to te same, które tu były w
zeszłym tygodniu? — Ale mimo jej entuzjazmu dla świnek, nigdy nie udało się jej skłonić
Ryjta do odpowiedzi. Potykał się, plątał we własnych nogach, kręcił się wokół niej i nie
posiadał z ukrywanej radości, że moja babka najwyraźniej aprobowała jego świnki, a nawet
chyba akceptowała (całym sercem!) jego samego! I tylko cicho jej odchrumkiwał.
Kiedy wracała do domu — a Ryjt cofał swoją cuchnącą ciężarówką do ulicy — my,
oczywiście, znowu go płoszyliśmy, wyskakując po obu stronach ciężarówki, tak że i Ryjt, i
jego świnie kwiczeli przerażeni i prychali z obronnej wściekłości. — Prosiek! Prosiek!
Prosiek! Prosiek! Chrumk! Kwiiiiiii!
Mieszkał w Stratham — przy drodze z naszego miasteczka biegnącej do samego oceanu,
jakieś osiem mil dalej. Wyprowadziłem się (z tatą i mamą) od babci (zanim skończyłem
siedem lat, jak ci mówiłem). Ponieważ tato był nauczycielem, przeprowadziliśmy się do
mieszkania szkolnego (Exeter był wtedy szkołą tylko dla chłopców) i dlatego nasze odpadki
(razem z nieorganicznymi śmieciami) były wywożone przez szkołę.
Teraz chciałbym móc powiedzieć, że potem wyrosłem, zdałem sobie (z żalem) sprawę z
okrucieństwa dzieci i wstąpiłem do paru organizacji zajmujących się niesieniem pomocy
takim ludziom jak Prosiek Ryjt. Ale tak nie było. Prawa panujące w małym miasteczku są
proste i pojemne: gdy dopuszcza się różne formy szaleństwa, ignoruje się wiele form
okrucieństwa. Prośka się tolerowało; był dalej sobą i żył jak świnia. Tolerowało się go, jak
toleruje się nieszkodliwe zwierzę, a dzieci mu dogadzały; zachęcały go nawet do tego, żeby
był prosiakiem.
Oczywiście, gdy dorośliśmy, wszyscy zrozumieliśmy, że był opóźniony — i stopniowo
dowiedzieliśmy się, że trochę sobie popijał. Ta ciężarówka z burtami ze szczebelków,
cuchnąca świniami, odchodami, albo czymś jeszcze gorszym od odchodów, kręciła się po
miasteczku przez cały ten czas, kiedy dorastałem. Wolno jej było; miała nawet miejsce na
gubienie części ładunku — w drodze do Stratham. To było miasteczko, to Stratham! Czy w
małomiasteczkowym życiu może być coś bardziej prowincjonalnego niż kręcenie nosem na
mniejsze miasteczka? Stratham to na pewno nie było Exeter (nie żeby Exeter było znowu
takie wielkie).
W Piątej osobie dramatu, powieści Robertsona Daviesa, autor pisze o mieszkańcach
Deptford: „Byliśmy poważnymi ludźmi, którym nic więcej nie było potrzeba i nie czuliśmy
się w żaden sposób gorsi od większych osad. Spoglądaliśmy jednak ze współczującym
rozbawieniem na Bowles Corners, które leżało cztery mile dalej i miało stu pięćdziesięciu
mieszkańców. Żeby
mieszkać w Bowles Corners, trzeba by już schłopieć z kretesem i nieodwracalnie."*
Dla nas, dzieciaków z Front Street, Stratham było takim Bowles Corners, było „schłopiałe z
kretesem i nieodwracalnie."
Kiedy miałem piętnaście lat i zaczęły się moje związki z akademią — gdzie uczyli się
licealiści z dalekich stron — z Nowego Jorku, a nawet z Kalifornii — czułem taką wyższość
w stosunku do Stratham, że teraz nie mogę się sobie nadziwić, że wstąpiłem do Ochotniczej
Straży Pożarnej w Stratham; i w ogóle jak do tego doszło. Przypominam sobie, iż w Exeter
nie było Ochotniczej Straży Pożarnej; była chyba tylko zawodowa. Było kilku mieszkańców
Exeter, którzy — najwidoczniej z potrzeby zgłoszenia się na ochotnika do czegokolwiek —
wstąpili do ochotniczej w Stratham. Może nasza pogarda dla mieszkańców Stratham była tak
głęboka, że uważaliśmy, iż nie można się po nich spodziewać, by dobrze gasili nawet swoje
własne pożary.
Oczywiście, dochodził do tego dreszczyk podniecenia — w całym tym życiu licealisty — że
należy się do czegoś, co w każdej chwili i bez ostrzeżenia może wezwać cię do służby: ten
alarm przeciwwłamaniowy w sercu, który okazuje się telefonem dzwoniącym w środku nocy
— to wezwanie do niebezpieczeństwa, jak biper lekarza burzący uporządkowaną samotność i
bezpieczeństwo boiska do gry w sąuasha. Przez to my, dzieciaki z Front Street, byliśmy
ważni. I jak tylko trochę podrośliśmy, spłynął na nas splendor, którym młodych może
obdarzyć tylko uczestniczenie w tragedii.
Przez te wszystkie lata w straży ochotniczej nigdy nikogo nie uratowałem — nawet żadnego
psa ani kota. Nigdy nie wdychałem dymu, nigdy nie cierpiałem od oparzeń, nigdy nie
Zgłoś jeśli naruszono regulamin