Wiesław Wernic - Szeryf z Fort Benton.doc

(1031 KB) Pobierz

Wiesław Wernic

 

Szeryf z Fort Benton

 

 

 

 

 

 

O, Katarzyno!

 

- Ale się pan doktor spalił!

- Nie mówi się „spalił”, ale: opalił.

- Pan doktor zawsze taki sam. Czy przygotować kąpiel?

Tak wypadła moja pierwsza, po miesiącach nieobec­ności, rozmowa z Katarzyną. Trzeba wyjaśnić, że Ka­tarzyna była rudowłosą Irlandką nieokreślonego wie­ku, mającą skłonność przekręcania lub też zmieniania sensu wyrazów. Z uporem maniaka prostowałem - w imię czystości języka - słowa oznaczające zupeł­nie coś innego. Nie dawało to jednak żadnych rezul­tatów.

Przez kilka ostatnich miesięcy wiosny i lata Kata­rzyna gospodarowała samotnie w moim mieszkanku. Prawdopodobnie z nadmiaru wolnego czasu przepro­wadziła tak generalne porządki, że w swej podręcznej bibliotece niczego odtąd znaleźć nie mogłem. Księgi lekarskie poprzegradzane zostały prozą literacką, a proza - poezją. Fakt ten stwierdziłem jednak znacznie później. Teraz siedziałem w wannie wypeł­nionej ciepłą wodą i zmywałem z siebie kurz ledwo co przebytej pociągiem drogi i tej dawniejszej - spę­dzonej na siodle końskim w preriach Południowej Ka­nady.

Rok 1881, który dobiegał końca, sprawiał mi dziwne psikusy. Chyba tym tylko mogłem wytłumaczyć fakt, że ja - lekarz z zawodu, zastępca naczelnego chirurga szpitala w Milwaukee - zostałem na kilka miesięcy typowym westmanem, przebiegającym nie­zmierzone przestrzenie stepów i gór.

Wszystko zaczęło się od chwili, gdy do szpitala, w którym pracowałem, zgłosił się Karol Gordon. Uległ niebezpiecznemu wypadkowi: nogę poszarpał mu sza­ry niedźwiedź Gór Skalistych, grizzly. Było dla mnie rzeczą oczywistą, iż życie może mu uratować tylko amputacja nogi. Nie miałem wówczas pojęcia, kim jest pacjent. Z uporem odmawiał zgody na operację. Był­bym ją jednak i tak przeprowadził, aby uratować ży­cie człowiekowi, gdy nieprzewidziane wydarzenie po­krzyżowało - na szczęście! - moje plany. Tym nie­przewidzianym wydarzeniem stała się wizyta w szpi­talu dwu autentycznych czerwonoskórych.

Byli to wojownicy plemienia Czarnych Stóp. Za­mieszkiwane przez nich ziemie rozciągają się na po­graniczu Stanów Zjednoczonych i Kanady. Na po­łudniu - przekraczają Rzekę Mleczną, ku północy - sięgają Północnej Saskatchewan i terenów łowieckich innego szczepu: Indian Kri. Ku zachodowi - grani­czą z łańcuchami Gór Skalistych i krainą, gdzie żyją Kutenajowie, na wschodzie - z terenami Assiniboinów. Ojczyzna Czarnych Stóp znajduje się w kana­dyjskiej prowincji Alberta, rąbkiem przekracza gra­nice prowincji Saskatchewan oraz granicę Kanady i Stanów, na północ od Missouri i położonego nad tą rzeką miasteczka Fort Benton.

Piszę o tym dlatego tak dokładnie, że bawiłem kilka miesięcy na opisywanych terenach, a ich topografia - prerie - odegrała pewną rolę w wypadkach, które przeżyłem i - co okazało się znacznie później -­dzie miała również wpływ na zdarzenia, jakie nastąpiły. Po tej dygresji wracam do sprawy wizyty Indian w szpitalu.

Był rok 1880. Warto tę datę zapamiętać, aby zrozu­mieć odwagę czerwonoskórych przybywających sa­motnie do miasta „bladych twarzy”. Przed czterema laty - dokładnie 25 i 26 czerwca 1876 roku - armia amerykańska poniosła jedną z największych porażek w walce z Indianami. Specjalna wojskowa ekspedycja została wysłana przeciw Siouxom. Dowodził nią ge­nerał Custer. W bitwie nad rzeczką Little Big Horn, dopływem Yellowstone, generał poległ, a wraz z nim wszyscy jego podkomendni. Osiem dni wcześniej ten sam los o mało nie spotkał dowódcę innego oddziału, generała Crooka. W bitwie z Siouxami nad rzeką Rosebud od ostatecznej klęski ocaliły go posiłkowe od­działy innego plemienia czerwonoskórych, Szoszonów.

Łatwo teraz pojąć, jak pod wpływem tych wyda­rzeń - bolesnych dla każdego Amerykanina - kształ­towała się opinia publiczna. Podziwiałem więc w du­chu odwagę przybyłych do mnie wojowników, mimo iż podówczas wcale z nimi nie sympatyzowałem. Bar­dziej jednak od tej odwagi zdumiała mnie sprawa, z którą przywędrowali ze swych dalekich siedzib. Oto zwrócili się do mnie z prośbą o wyrażenie zgody na leczenie “Wielkiego Bobra”. Okazało się bowiem, iż takie przezwisko nosił u nich mój pacjent - znakomi­ty traper, Karol Gordon.

Zgodziłem się na widzenie z chorym, ale nie mogłem przystać na żadne znachorskie praktyki w szpitalu. Kłóciło się to również z moim poglądem na rzetelność wiedzy lekarskiej. Ba, ale pacjent raz jeszcze oświad­czył, iż sprzeciwia się operacji, i domagał się na­tychmiastowego wypisania go ze szpitala. Wówczas ustąpiłem. Sam nie wiem, czym więcej powodowany: współczuciem dla człowieka tak srodze dotkniętego losem czy może jakąś ukrytą ciekawością zawodową lekarza, pragnącego zbadać, jakimi to środkami po­sługują się indiańscy czarownicy. Zdecydowany zresz­tą byłem natychmiast przerwać kurację, gdyby koli­dowała w sposób oczywisty z podstawowymi zasadami wiedzy medycznej i higieny. Wiedziałem jednocześnie, iż indiańska znajomość leków pochodzenia roślinnego stała o niebo wyżej od praktyki oficjalnego lecznictwa. Osadnicy z tak zwanego Dzikiego Zachodu, westmani i traperzy, których niejeden raz przyjmowałem na swój oddział, opowiadali o rzeczach niezwykle interesujących z punktu widzenia wiedzy medycznej. Wie­lokrotnie słyszałem o ciekawych przykładach skutecz­ności indiańskiej medycyny, o głębokiej znajomości ziołolecznictwa wśród Indian. Nie wierzyłem wszyst­kiemu, przypisując te pochwały i informacje rozbujałej fantazji mych pacjentów. Nadarzała się teraz okaz­ja przyjrzenia się z bliska metodom czerwonoskórych.

Nie będę opisywał szczegółów. Faktem jest, ku memu zdumieniu i jednocześnie radości, że indiańskie zioła i napary w stosunkowo krótkim - powiedział­bym: błyskawicznym - czasie postawiły na nogi Ka­rola Gordona. Graniczyło to dla mnie z cudem! W swej długoletniej praktyce nie zetknąłem się nigdy jeszcze z możliwością uratowania człowieka dotkniętego gan­greną innymi sposobami niż przez odjęcie zakażonej części ciała. Choć i to nie zawsze pomagało. A teraz?

Byłem zaskoczony i postanowiłem w jakiś sposób pogłębić swą wiedzę o znajomość praktyk leczniczych stosowanych przez Indian. Sądziłem wówczas, że mój cudownie przywrócony życiu pacjent dopomoże mi w tym. Ale - jak już wspomniałem - dziwne psi­kusy wyczyniał ze mną rok 1881 i jego poprzednik. Nie zawsze miłe.

Oto powrócił nagle, przerwawszy swój urlop, mój bezpośredni szef, doktor Lindsay. Powodem przyjazdu był anonimowy list, w którym oskarżano mnie o znachorskie praktyki. Opowiedziałem wszystko szczerze. Lindsay sam zbadał Karola Gordona, ciągle jeszcze - jako rekonwalescenta - przebywającego w szpitalu. Zdumiał się cudownym wyleczeniem, ale jednocześnie nie ukrywał swych obaw o moją przyszłość zawodo­wą. Początkowo nie pojmowałem, że cokolwiek mogłoby zagrażać memu stanowisku w szpitalu, nie mówiąc już o prawie do praktyki lekarskiej. Nasz szpital był jednak fundacją, a w zarządzie tej fundacji zasiadał niejaki Vincent, człowiek bardzo majętny. Co to miało do rzeczy? A miało, i bardzo wiele.

Siostrzeniec Vincenta zginął podczas wyprawy Custera, a wuj tak się tym wypadkiem przejął, iż począł głosić hasło jakiejś “wyprawy krzyżowej” przeciw czerwonoskórym. Stąd groziło mi niebezpieczeństwo,, stąd wywodziły się obawy doktora Lindsaya.

W trzy miesiące później w miejscowym dzienniku „Daily Herald” ukazał się artykuł o wizycie Indian w szpitalu. „Ktoś” znowu mi się przysłużył. Cała sprawa - ku memu nieszczęściu - odżyła. Vincent do­wiedział się o wszystkim. Powołano specjalną komisję, która mnie wielokrotnie przesłuchiwała. Mimo obrony Lindsaya musiałem opuścić szpital. Znajdowałem się; wówczas w stanie kompletnego wyczerpania nerwo­wego. Do równowagi przywrócił mnie Karol Gordon. Podtrzymywał mnie na duchu, a wreszcie namówił na wycieczkę w prerie Kanady. Trwała ona od czerw­ca do późnej jesieni 1881 roku. Podczas tej eskapady ujrzałem - po raz pierwszy w życiu - wspaniałą, nie ujarzmioną jeszcze przez człowieka przyrodę. Po­znałem nieco życie Indian i zaprzyjaźniłem się z cza­rodziejem plemienia Czarnych Stóp, Czerwoną Chmu­rą, i z wodzem plemienia, Wysokim Orłem. Jak się okazało, Karol Gordon cieszył się wielkim poważa­niem wśród czerwonoskórych, zwłaszcza wśród wo­jowników Czarnych Stóp. Od nich to otrzymał przy­domek Wielkiego Bobra.

W trakcie mej wyprawy z Karolem przypadkowo natrafiliśmy na plany złotodajnych terenów. Wysłana tam nasza ekspedycja potwierdziła istnienie złotego piasku. W następnym roku postanowiliśmy, wraz z gromadką wojowników Czarnych Stóp, udać się do odkrytej już przez nas kopalni i przystąpić do regu­larnej eksploatacji. Złoto miało być przeznaczone na polepszenie warunków życia Czarnych Stóp, na zapo­czątkowanie masowej hodowli bydła i na kształcenie młodych Indian. Duszą tego pomysłu był Czerwona Chmura, ale niemałą rolę w realizacji planów odegrał Karol. Ja sam bardzo zapaliłem się do tego reforma­torskiego przedsięwzięcia. Podczas paromiesięcznego pobytu na prerii mój stosunek do Indian, moja o nich opinia uległy radykalnym zmianom. Stałem się przy­jacielem „czerwonych mężów”. Myślę, że tego nigdy nie pożałuję.

Opowiadając o tych wszystkich sprawach w wielkim skrócie, nie mogę jednak pominąć pewnego niezwykle ważnego faktu: po schwytaniu na kanadyjskiej prerii zabójcy dwu naukowych badaczy, inżyniera i profe­sora uniwersytetu w St. Louis, plany pokładów złota wpadły w ręce Karola (i moje). Morderca jednak zbiegł. Pościg za nim nie dał żadnych rezultatów, mimo iż o przestępstwie została powiadomiona Kanadyjska Królewska Konna Policja. Nie znaliśmy wówczas ani nazwiska, ani nawet imienia przestępcy. Nazywaliśmy go między sobą „człowiekiem z blizną” - od szramy, jaka widniała na jego lewym policzku. Człowiek ten według naszego (Karola i mojego) mniemania posiadał jakąś kopię tych planów.

A potem nastąpiły zupełnie nieprzewidziane wy­padki. Oto, gdy wreszcie dotarliśmy do samotnej do­liny w Górach Skalistych, gdzie znajdowały się po­kłady złota, natrafiłem na zakopane w blaszanej pusz­ce dokumenty. Było to sprawozdanie z wyprawy dwu naukowców. Oni to właśnie spotkali się przypadkowo z poszukiwanym przez nas „człowiekiem z blizną”, a kiedy poczęli go podejrzewać o wrogie zamiary, ukryli rękopis w im tylko znanym miejscu. W powrot­nej drodze - jak już wspomniałem - zostali zamor­dowani. Z rękopisu wynikało, że „człowiek z blizną” podawał się za niejakiego Scotta. Ale to jeszcze nie wszystko. Bo oto tenże Scott w najmniej oczekiwa­nym przez nas momencie przybył do doliny. Wdał się z nami w walkę, która zakończyła się dlań tragicznie: przyparty do stromego zbocza góry, nie chcąc wpaść w nasze ręce, w porywie jakiegoś nagłego szaleństwa skoczył w przepaść.

Uff, rozpisałem się, mimo iż usiłowałem być zwięz­łym. Pisanie trwało dość długo, ale wypadki minio­nych miesięcy przypomniałem sobie bardzo szybko, siedząc w wannie. Kiedy wreszcie odświeżony i wymy­ty zagłębiłem się w fotelu, niezastąpiona Katarzyna podała mi lunch.

Przybyłem do domu rankiem, wprost z pociągu, i nie wiem, co odczuwałem silniej: głód czy senność? Głód jednak przemógł zmęczenie. Dopiero gdy odsu­nąłem puste talerze i filiżanki, gdy zapaliłem fajkę - wierną towarzyszkę niedawnych przygód - ogarnęło mnie senne rozmarzenie.

Pod powiekami przesuwały się zielone obrazy da­lekiej przestrzeni. Widziałem trawy, drzewa, jeźdźców ma koniach, dymy rozpalonych ognisk... Sam nie wiem, kiedy zasnąłem.

Obudziła mnie Katarzyna, gdy za oknami zmierzchało, a w pokoju tworzyły się po kątach głębokie cie­nie. Gospodyni pokiwała głową:

- Ale musi się pan doktor wymęczyć na tych wer­tepach.

- Nie „musi”, Katarzyno, tylko „musiał”. I nie by­łem na żadnych wertepach, tylko na prerii.

Machnęła ręką.

- Przychodzili tu do pana różni...

- Pacjenci?

- Pewnie.

- Dzisiaj?

- Nie, nie dzisiaj. Jak pan doktor wyjechał. Naj­pierw było ich dużo, a potem coraz mniej.

- I co im Katarzyna mówiła?

- Że pan doktor wyjechał...

- A mówiła Katarzyna, dokąd wyjechałem?

- Mówiłam tylko, że na odpoczynek, ale dokąd, to nie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin