Łysiak Tomasz - Szalbierz.doc

(1966 KB) Pobierz
Tomasz Łysiak

Tomasz Łysiak

SZALBIERZ

powieść awanturnicza

z XIII wieku

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

wydanie I poprawione

 

 

 

 

 

ISBN 9788392641308

 

 

www.szalbierz.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

„Pan zapytał Kaina: „Dlaczego jesteś

smutny i dlaczego twarz twoja jest

ponura? Przecież, gdybyś postępował

dobrze, miałbyś twarz pogodną;

jeżeli zaś nie będziesz dobrze

postępował, grzech waruje u wrót

i łasi się do ciebie”

Rdz 1

 


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rok 1237...

 


ROZDZIAŁ I

 

 

 

Wielu było łazęgów w tamtych czasach. Ciągnęli na wozach, pieszo, na wołach, konno, albo na łodziach i spali to tu, to tam, gdzie popadnie, a ich jedynym zajęciem było imanie się gospodarskich prac, żebranie, kradzieże i drobne oszustwa. Pewnie dlatego nie byli zbyt lubiani w żadnej z dzielnic, pędzono ich kijami, albo odganiano kamieniami, jak psy. Coś chyba było w nich właśnie z psów bezdomnychtak jak one zbijali się w dzikie watahy, krążyli po lasach, spali w trawach, albo jakichś gęstwinach i wyglądali też podobnie, chudzi, wynędzniali, z zapadniętymi bokami i złym spojrzeniem rzucanym spode łba. Niektórzy szli samotnie, inni w parach, jeszcze inni zbijali się w stada.

Nie lubiano ich, bo czas był niespokojny, granice niepewne, a starsi powiadali, że człowiek, co po drogach chodzi i własnego kąta nie ma, przez duchy złe jest opętany i może przynieść jedynie chorobę i nieszczęście. Gdy więc łazęga pojawiał się we wsi albo w mieście, to krążył najpierw pod opłotkiem, w oczy zaglądał, łasił się trochę i starał przymilić, a gdy człowieka dobrego znalazł, co serce ma w piersiach litościwe, to się zdarzało, że na służbę szedł, w gospodarstwie zostawał, na stryszku spał, krowami się zajął, albo chlewem i za to wikt miał, opierunek i ciepłe miejsce na okres zimowy.

Kiedy jednak pierwsze roztopy ruszały, z drzew schodziła szadź, z pól śnieg topniał i spływał do rzek, i gdy pierwsze szpaki zaczynały śpiewy na gałęziach drzew, wtedy łazęga taki robotę rzucał, pana swojego zostawiał i szedł w dalszą drogę.

Całkiem, jakby zew jakiś go wołał i kazał iść dalej, chociaż mądre to na pewno nie było, gdyż po drodze czyhało wiele niebezpieczeństw, chorób, zbójców, niewygód i dzikich zwierząt.

Łazęga to jednak był łazęga i trudno. Nie można mu było przemówić do rozumunadchodziła wiosna i on spod ziemi zmarzniętej, jak nowy pęd dzikiego bzu, musiał się wydobyć i tyle. Tłumaczyć coś takiemu było tylko stratą czasu, bo siła taka drzemała w powietrzu wiosennym, że mocniejsza była od rozumu, od lęków i od chęci życia w wygodzie i w cieple.

Tak to i łazęgów widzieć można było już marcem na drogach, całkiem jak ptaki na niebie, co zapowiadają ciepłe dni.

Niektórzy z nich jednak, chociaż też w ciągłym wojażu, zyskiwali sobie szacunek i jakiś mir wśród ludzi, bo się poczęli parać przydatnymi pracami.

Wozili niezbędne materiały, kupczyć zaczęli od wsi do wsi, rzeczy do sprzedania jakieś przewozić, a potem i oferować coraz to bardziej wyszukane towary: przyprawy, medykamenty, zioła, albo i maści na schorzenia.

Moda sprowadzona do Wrocławia przez księcia Henryka, co pierwszych osadników z Niemiec ściągał, kazała się ludziom ubierać w stroje bardziej wyszukane, w tuniki barwniejsze, w nakrycia głowy nicią kolorową wyszywane, w trzewiki skórzane, barwione, w płótna delikatnetak też i łazęga stał się po trosze kupcem obwoźnym, co takie cudeńka z dalekich stron na wozie mógł przywieźć i białogłowom na rynkach niewielkich osad sprzedać.

 

Ten łazęga, co stał we wsi pod borem, zaraz koło placu przy gospodzie jeszcze miał inny koloryt niż tamci i swą dziwnością przyciągnął prawie wszystkich mieszkańców sioła. Pierwsze co go różniło od innych łazików i obszarpańców, było to, że ubrany był dostojnie, a gdyby go tak na koniu jakim spotkać, można by rzec, że rycerz książęcy, albo ktoś znaczny. Spojrzenie miał twarde i władcze, zarost równo przycięty, włosy gładko zaczesane, z tyłu na kark delikatnie opadające. Na plecach miał zarzucony kaftan skórzany, bez rękawów, z wycięciem delikatnym na lędźwiach. Ręce muskularne i jak przez rzeźbiarza wykształcone, nasmarowane tłuszczem, że błyszczały w świetle, jak ciało węża oplatające się o korzeń.

Skórę miał ten człowiek ciemną, opaloną bądź wiatrem osmaganą do śniadości, kości policzkowe lekko wystające i dziwny rys w powiekach: jakby śmiał się lub miał ochotę się zaraz roześmiać, a tak naprawdę patrzył poważnie i było w jego oczach coś smutnego.

Wysokie buty z cholewami też znamionowały kogoś raczej znacznego, niźli pierwszego lepszego z brzegu łazęgę.

Wóz zaprzężony w dwa woły, jakim poruszał się ów człowiek, tak jak i jego ubiór, wskazywałby raczej na kupca i za takiego też dzieci go uznały, gdy pojawił się zza zakrętu. Biegły machając rękami i krzycząc, że „kupcy na wieś ciągną”

A on zajechał przed gospodę i spytał, czy byli we wsi niedawno jacyś handlarze, a jak mu powiedziano, że i owszem, to wtedy oznajmił, iż jest wędrownym łazęgą, a nie kupcem i ma umiejętności dziwne, które czynią go nadludzkim. Gdy spytano, jakie to posiada talenty, odparł, że jest tak silny, jak kilka turów razem wziętych i że może to udowodnić. Rzekł też wtedy, iż z łatwością może porwać na kawałki gruby łańcuch, taki jak u bram zwodzonych w zamkach.

Słuchało go dwóch chłopów tęższych, więc śmiechem wybuchli i zaczęli obcego klepać po ramieniu.

 Łańcuch zerwiesz, powiadasz?

 A zerwę.

 Aleć chyba taki...jeden z wieśniaków wyrwał sobie włos z głowy i pokazał przyjezdnemu, a wtedy drugi chłop zarechotał i zgodził się z tym.

 Taki to by zerwał...

 A jak taki zerwę, to co?spytał wtedy ów tajemniczy człowiek i podszedł do wozu, po czym wyciągnął z niego zwój grubych, metalowych ogniw.

Mężczyźni ważyli je przez dłuższą chwilę w ręce. Jeden z nich śmiał się dalej, ale w jego głosie pojawiła się nutka wiary, że jednak jest to możliwe.

 Taki zerwiesz?

 Zerwę.

 Prawdę gadasz?

 Prawdę.

 Udowodnij.

 Nie chce mi sięodparł nieznajomy i zaczął pakować łańcuch z powrotem pod zwój płótna leżącego na wozie. Stał tyłem do nich i czekał, kiedy zaczną znowu, a gdy tylko usłyszał pytanie natychmiast odwrócił się.

 A co trzeba, żeby ci się zachciało?spytał jeden z wieśniaków z rozpaloną już ciekawością w oczach.

 Zbierzcie wieś, miedziaków wrzućcie do garnka, to pokażę, że zerwę...powiedział i patrzył na nich obserwując, jak zmagają się z własnymi wątpliwościami i chęcią przerwania szarej nudy snującej się przez wieś dzień za dniem.

 A jak nie zerwiesz?

 To miedziaka nawet od was nie wezmę...

Stali przez chwilę z rozdziawionymi ustami, w końcu jeden drugiego szturchnął łokciem i szepnął:

 Wita trza zawołać.

 To zawołaj.

 Ty zawołaj.

 Razem zawołamy.

 To razem.

W...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin