ALAN DEAN FOSTER
KRZYWE ZWIERCIADŁO
Tytuł oryginału: The false miror
Cykl: Przeklęci tom 2
Przełożył: Radosław Kot
Data wydania polskiego: 1997
Data wydania oryginalnego: 1992
Rozdział 01
Kończąc dwanaście lat, Randżi wiedział już, że lubi zabijać. Rodzice nie kryli aprobaty. Inaczej być przecież nie mogło.
Od Prób dzieliły go wówczas jeszcze cztery lata. Cztery lata edukacji, zdobywania doświadczeń, cztery lata nabierania sił i słusznego wzrostu. Z czasem rosła wiara w jego możliwości, podziw dla wyrażanej łagodnym głosem pewności siebie, stawiano go za wzór.
Ale nikt mu nie zazdrościł. Zazdrość mogła lęgnąć się tylko w prymitywnych umysłach tych potworów, które postawiły sobie za cel zniszczenie cywilizacji. Tutaj nie było miejsca na emocje tego pokroju. Czyż wszyscy kadeci nie dążyli do tego samego, czyż nie ożywiał ich wspólny entuzjazm? Osiągnięcia przyjaciół godne były słów uznania, a nie zawiści. Przecież każdy pragnie, by w boju osłaniał go jak najwprawniejszy w wojennym rzemiośle towarzysz.
Współzawodnicząc, kadeci tylko zagrzewali się nawzajem do coraz większych wysiłków.
Kiedyś, przed nadejściem potworów, cywilizacja ogarniała niewstrzymanie coraz większe połacie kosmosu. Chaos ustępował z wolna, porażki były rzadkie, a stracony grunt zawsze w końcu odzyskiwano.
Jednak około tysiąca lat temu trafiono na sojusz potworów. I nic nie było już takie, jak kiedyś.
Niektórzy spośród obcych przedstawiali sobą paskudny zgoła widok, a ścieżki ich myślenia były wręcz odrażające. Inni jednak przypominali gatunek, który wydał Randżiego. Najgorsze wśród nich były pewne zgoła nieprzewidywalne monstra, istoty dzikie i niewiarygodnie przebiegłe, a przy tym inteligentne i straszne w walce.
Od pewnego czasu pojawiały się zawsze w pierwszych szeregach wroga, który dzięki temu odniósł wiele zwycięstw. Jednak ostatecznie udało się powstrzymać jego pochód i sytuacja wojenna zaczęła się stabilizować. Jeszcze trochę a ludy cywilizowane odrobią straty i wyzwolą te wszystkie nieszczęsne rasy, które od stuleci cierpią pod knutem potworów.
Randżi i jego przyjaciele wiedzieli, że nie może być inaczej. Zostali wyszkoleni na wspaniałych żołnierzy i wzorowych obywateli. Nikt i nic nie zdoła oprzeć się światłu prawdy, gdy doborowi wojownicy, tacy jak Randżi-aar, ruszą na pierwszą linię frontu, by bronić zdobyczy cywilizacji.
Cywilizowane istoty nie znają zazdrości, ale zazdrość to jedno, a duma to drugie, szczególnie uzasadniona duma. W grupie młodzieńców od piętnastu do siedemnastu lat drużyna Randżiego zajmowała jedną z najwyższych lokat. Prawdę mówiąc, na całym Kossut tylko jedna drużyna uzyskiwała regularnie podobne wyniki. Była to grupa ćwicząca w okręgu Kizzmat, po drugiej stronie łańcucha gór Massmari, w pobliżu wideł rzek Nerse i Joutoula. Dość blisko, by nawiązać przyjazną rywalizację, szeroko zresztą rozreklamowaną przez media. W trakcie końcowych egzaminów obie drużyny bez kłopotów zakwalifikowały się w swej grupie wiekowej do planetarnych finałów.
Matka i ojciec Randżiego czerpali sporo skrywanej dumy z przychodzących tak łatwo postępów syna i jego przyjaciół. Ostatecznie też mieli w tym swój udział, pomimo że żadne z nich nigdy nie próbowało wojaczki. Ojciec Randżiego pracował w zakładach produkujących mikropodzespoły elektroniczne, matka była nauczycielką. Bez wątpienia jej talenty pedagogiczne odegrały znaczącą rolę w dobrym wychowaniu Randżiego, jego młodszego brata Saguio i ich maleńkiej siostry imieniem Synsa.
Wprawdzie, jak wspomnieliśmy, kadeci nie wiedzieli, co to zazdrość, jednak należy uznać za szczęśliwy traf, że Randżi nie we wszystkim był najlepszy. Jego przyjaciel, Biraczii-uun, miał więcej siły, Kossinza-iiv zaś szybciej biegała. Jednak to właśnie Randżi reprezentował najlepszą kombinację cech, czyniącą zeń idealnego wojownika, co znajdywało odbicie w jego indywidualnej punktacji. Bez wątpienia wyróżniał się też bystrością umysłu.
Miał dopiero szesnaście lat, ale mimo to podczas ćwiczeń często wyznaczano go na dowódcę. Stanowiska wodzów i strategów piastowali zwykle chłopcy ze starszych grup, siedemnasto i osiemnastolatkowie i nie zdarzyło się dotąd, by powierzano je podobnym młodzikom. Randżi doceniał wyróżnienia i nie zawodził. Obdarzony sporym zmysłem organizacyjnym, zapałem i determinacją, wiódł swoich od sukcesu do sukcesu; rzadko bywało inaczej.
Cieszył się ze spadających nań zaszczytów, wiedział bowiem, ile radości sprawia swymi osiągnięciami rodzicom. Sam nie przywiązywał większej wagi do otaczającego go podziwu, myślał tylko o tym, jak dobrze wykonać powierzone mu zadania, i niecierpliwie wypatrywał końca szkolenia.
Był świadom, że zawsze może zdarzyć się jakaś porażka. Wiedział też, że nawet najlepsi kadeci załamywali się czasem w ogniu walki. Nikt ich za to nie potępiał. Przesuwano ich po prostu na inne odcinki, gdzie wspierali wysiłek wojenny zgodnie ze swymi umiejętnościami.
Randżi ze spokojem wypatrywał finału. Był gotowy. Nie zamierzał zawieść. Nie mógł zawieść. Jak wszyscy, chciał być żołnierzem, a nawet więcej: czuł, że musi nim zostać. Wiedział, że po to się właśnie urodził. Aby zabijać i, być może, zginąć samemu w obronie cywilizacji. Walczyć z prawdziwym przeciwnikiem, którego dotąd znał tylko z symulacji.
Podczas ćwiczeń usiłował zawsze wmówić sobie, iż to nie test, nie ułuda, ale rzeczywista walka. Że naprawdę unicestwia potwory, eliminuje je kolejno, by uchronić przed zagładą swój świat, cywilizację, przyjaciół.
No i aby pomścić swych prawdziwych rodziców.
Podobnie jak rodzice większości przyjaciół z kompanii, zginęli oni podczas inwazji potworów na Housilat. Wraz bratem i siostrą został potem zaadoptowany przez rodzinę z planety Kossut.
Od najwcześniejszych lat zgłębiał historię owej batalii, aż wszystkie szczegóły zapadły mu głęboko w pamięć. Wiedział, że potwory zaatakowały bez ostrzeżenia i w swym dzikim pędzie do destrukcji nie zostawiły kamienia na kamieniu. Spustoszyły powierzchnię planety tak dalece, że nie nadawała się już do zamieszkania. Tylko kilka wahadłowców wymknęło się z pułapki, unosząc nielicznych szczęśliwców, między innymi jego samego z rodzeństwem. Czekający na orbicie okręt wojenny zabrał ich potem na Kossut.
Nauczyciele opowiedzieli mu to wszystko dopiero wtedy, gdy podrósł nieco i sam spytał o los prawdziwych rodziców. Miał już dość lat, by zrozumiawszy przyczyny tragedii, rozwinąć w sobie chłodną determinację. Z jej to bagażem wkroczyć miał w dorosłość.
Pamięć okrutnego losu Housilat towarzyszyła mu podczas rozwiązywania każdego testu, podczas wszystkich ćwiczeń. Starał się być lepszym kadetem niż koledzy, których życie nie doświadczyło wcale mniej okrutnie.
W plutonie było ich dwudziestu pięciu, dokładnie tylu, ile etatów przewidziano dla standardowej grupy szturmowej. Ćwiczyli razem od dzieciństwa, zostawiając niezmiennie w pobitym polu kolejnych szkolnych przeciwników, a teraz zbliżał się najważniejszy moment edukacji. Niektórzy wypatrywali go radośnie, inni z obawą. Randżi aż płonął z niecierpliwości.
W pewnej chwili okazało się, że pluton Randżiego pokonał już wszystkich konkurentów i znalazł się na samym szczycie tabeli rywalizacji. Spośród setek szkolonych na planecie grup ta drużyna okazała się plutonem niekwestionowanych mistrzów. Na drodze do ostatecznego sukcesu stał tylko znany już oddział z okręgu Kizzmat. Znany, ale tajemniczy zarazem, zwyciężający przeciwników z niemal taką samą biegłością, jak grupa Randżiego.
On sam nie widział powodów do niepokoju. Mniejsza o wspaniały dorobek punktowy rywala, pluton Randżiego też nie dostał niczego za darmo. Kadeci ciężko zapracowali na sukces i wiedzieli dobrze, ile są warci.
Instruktor Kouuad był niższy, niż się wydawał. Jego sylwetkę ukształtowało doświadczenie wojenne i wiele zaszczytów, którymi go obsypywano. Rzadko kierowano jemu podobnych wiarusów do szkolenia grup młodszych kadetów. Randżi i koledzy nie od razu pojęli, jak wielkie wyróżnienie ich spotkało, jednak z czasem zaczęli wysoko cenić sobie przewodnictwo Kouuada.
We wczesnych latach kariery wojskowej Kouuad-iel-an odniósł poważną ranę, której skutków nawet najlepsi lekarze nie potrafili całkowicie zneutralizować. Plotka głosiła, że stało się to podczas walki wręcz z najgorszymi potworami przeciwnika. Nawet pozostali nauczyciele odnosili się do Kouuada ze sporym szacunkiem, a co dopiero kursanci.
Szeptano też, iż grupa posiadająca takiego instruktora z miejsca zyskuje przewagę nad pozostałymi i że nie jest to do końca sprawiedliwe. Ale władze szkoły nie chciały słuchać podobnych narzekań. Drużyna z Siilpaan jest po prostu dobra, powtarzali.
Poza tym, to nie instruktor zdobywa dla niej punkty, ale sami kadeci. Randżi i jego przyjaciele wiedzieli jednak, komu zawdzięczają swe sukcesy.
– Muszę was ostrzec – powiedział pewnego ranka stary wiarus, gdy jak zwykle zebrali się przed kolejnymi ćwiczeniami. – Dotąd rozbijaliście wszystkich w puch, ale okręgowe rozgrywki dobiegły końca. Przed wami planetarny finał. W ciągu kilku najbliższych dni rozstrzygnie się, kim zostaniecie, jaka sposobność kariery będzie wam dana. Nie zapominajcie, że kursanci z Kizzmat również o tym wiedzą. Ich dorobek jest porównywalny z waszym. Widziałem rejestry. Nie spotkaliście jeszcze takiego przeciwnika. – Kouuad chodził w tę i z powrotem przed wielkim ekranem symulatora. – Lepiej, żeby bąbelki sukcesu nie uderzyły wam do głowy. Wasze dotychczasowe zwycięstwa to już historia. W walce, tak prawdziwej, jak symulowanej, liczy się tylko to, co nadejdzie. Tak wygląda prawda. Pamiętajcie też, że teraz, dokładnie w tej chwili, tamta grupa słyszy podobne słowa. Będą przygotowani nie gorzej niż wy. – Przystanął i uśmiechnął się z dumą. Zmrużył starcze oczy, które aż do przesytu napatrzyły się już na śmierć. – Zdobyliście już wszystko i została wam tylko jedna rozgrywka: o mistrzostwo planety. Pamiętajcie, iż potem czeka was już prawdziwa walka. Jeśli weźmiecie to sobie do serca i podejdziecie do konkurencji tak, jakby chodziło o rzeczywisty bój, to sądzę, że powinniście sobie poradzić. Miejcie świadomość, iż w rzeczywistości gra idzie nie o zwycięstwo w testach, ale o zachowanie cywilizacji.
Słuchacze zaszemrali zdumieni.
– Oczywiście, zdobycie pierwszego miejsca też jest godnym celem. Wasze wyniki, tak grupowe, jak indywidualne, będą podstawą późniejszej oceny. Przecież chcecie, by były jak najlepsze.
– Nie martw się, szanowny – wyrwała się Bielon. – Wygramy. – Reszta zaraz ją poparła.
– A co z taktyką tych z Kizzmat? – spytał ktoś z tylnego szeregu.
– Właśnie – dodał inny głos. – Na ile są różni od grup, które dotąd spotykaliśmy?
– Po prawdzie nie wiem, czego można oczekiwać – wyjaśnił Kouuad. – Mówi się, że są nieprzewidywalni, to właśnie decydowało dotąd o ich sukcesach, podobnie jak o waszych. Słyną z talentu do improwizacji, nie marnują czasu na próżne rozmyślania. Dowódców drużyn czeka ciężkie zadanie, reszta musi wypełniać ich rozkazy dokładnie i natychmiast. Tym razem nie będzie czasu na dyskusje o taktyce. Nie myśleć; działać. Ten przeciwnik będzie naprawdę szybki. – Popatrzył znacząco na grupę. – Ale mam nadzieję, że nie tak szybki, jak wy. Liczę na was.
Zapadła dłuższa chwila ciszy.
– To są finały planetarne. Przegrany nie okryje się niesławą; taka porażka to nie hańba. Być drugim miedzy tysiącami, to i tak wielkie osiągnięcie.
– Ale my i tak będziemy pierwsi – krzyknął ktoś z tyłu.
Kouuad lekko skinął głową i znów się uśmiechnął.
– Osiągnęliście już wiele. Wprawdzie teraz możecie zdobyć jeszcze więcej, ale nie zapominajcie, kim już jesteście. – Zerknął na zegarek. – Niczego więcej was już teraz nie nauczę. Proponuję, abyście wrócili do domów i porządnie się wyspali, a jutro z rana wyruszymy na miejsce. Nasz cel to wzgórza Joultasik.
Podniósł się harmider. Aż do tej chwili nikt z nich nie wiedział, gdzie zostanie rozegrany finał. Reguły gry wymagały, aby żadna ze stron nie miała szansy wcześniejszego rozpoznania terenu.
Randżi był zadowolony. Joultasik było urozmaiconą okolicą, a w takich warunkach zwykle walczyło mu się najlepiej.
– Jak oceniasz wasze szanse? – spytał go wieczorem ojciec. Siedzieli akurat przy kolacji; matka i ojciec u szczytu trójkątnego stołu, Randżi z rodzeństwem u podstawy.
– Wybijecie ich do nogi i wdepczecie w ziemię! Tak jak innych! – Z braku innego oręża Saguio zamachał widelcem. Randżi spojrzał na brata pobłażliwie.
– Wiem, że czeka was ciężka walka, ale uważajcie. Nie chcę, by coś wam się stało – powiedziała matka, dolewając soku do kubków. – Grupa z Kizzmat ma reputację równą waszej. Trudno będzie ją pokonać.
– Wiem, matko.
– Wyfufisie s nik fysie – odezwał się znów Saguio.
Trochę niewyraźnie, bo tym razem z pełnymi ustami. Randżi uśmiechnął się do brata. Saguio zapowiadał się na chłopaka nieco wyższego i silniejszego, ale z pewnością nigdy nie dorówna pierworodnemu w bystrości umysłu. Przeprowadzono już dość testów, by wiedzieć to na pewno. Mimo to nie przyniesie hańby rodzinie.
Nie tej obecnej, pomyślał ponuro Randżi. Tamtej, która zginęła, zamordowana przez potwory. Jutro wygrają. Wystarczy wyobrazić sobie, iż Kizzmaci to właśnie potwory.
– I owszem, Saguio.
– Nie bądź zbyt pewny siebie – stwierdził ojciec, unosząc dłoń ze szklanką. – Pycha zawsze słono kosztuje. Nie obchodzi mnie, czy jutro wygrasz, ważne jest, abyś wygrywał potem, w prawdziwej walce. Wejście do finałów to i tak wiele.
– Spokojnie, ojcze. Nigdy nie będę przeceniał swych sił w walce z potworami. – Dziobnął jedzenie widelcem. – To zdumiewające, jacy oni są do nas podobni. Oglądałem nagrania. Z początku myślałem, że widzę naszych, dopiero potem zauważyłem drobne różnice.
– Fizyczne podobieństwo nic nie znaczy – zauważyła cicho matka i przyłożyła palce najpierw do czoła, potem do piersi. – Ważne, co ma się tutaj, a pod tym względem krańcowo się od nas różnią. Są tak zaprogramowani, by mordować, zniszczyć naszą cywilizację. Nie znają litości. Nie potrafią niczego stworzyć; niszczą tylko wszystko, co napotkają.
– I dlatego właśnie trzeba ich powstrzymać – stwierdził ojciec. – Jeśli tego dokonacie, ty i twoi przyjaciele, wdzięczni będziemy wam nie tylko my, ale wszystkie istoty cywilizowane.
– Żeby pierze poszło z tamtych, Ran – pisnął brat.
– Zrobimy, co się da, Saguio.
– Jak zwykle zresztą – powiedziała matka i zajęła się Synsą, która pokwikując zaczęła masakrować blat stołu.
Najmłodsza z trójki rodzeństwa miała zaiste nieokiełznany temperament. Zapowiadała się na lepszego wojownika od obydwu z braci. Żadne z nich nie przyniesie wstydu przybranym rodzicom.
Ale najpierw ostatnia próba. Finalny egzamin przed prawdziwą walką. Od lat szykowali się wszyscy do tej chwili. Jeszcze jeden przeciwnik do pokonania, jeszcze jeden liść do wieńca chwały.
Randżi zajął się resztkami posiłku. Nie był głodny, ale wiedział, że musi jeść. Czekał go ciężki dzień.
Wszyscy słyszeli o Labiryncie. Kadeci rozmawiali o nim dość często. Z zewnątrz niewiele różnił się od typowego poligonu symulacyjnego, ale wnętrze miał urządzone całkiem inaczej.
Gładkie i nieprzejrzyste ściany z twardego tworzywa ceramicznego wyrastały wysoko ponad głowy ćwiczących. Tworzyły plątaninę przejść i przesmyków, gdzieniegdzie otwierały się studnie, rozciągały areny. Każda z części Labiryntu różniła się od sąsiedniej; czasem drastycznie.
Odtwarzano tu rozmaite środowiska, nigdy przy tym nie uprzedzając kadetów, co napotkają. Rozpalona pustynia przechodziła nagle w zamarzniętą tundrę, parującą dżunglę czy las strefy umiarkowanej. Labirynt mógł też być pełen wody; słonej lub słodkiej. Oprócz walki należało jeszcze błyskawicznie adaptować się do zmiennych warunków i chronić przed klęskami żywiołowymi czy zakusami nieprzyjaznej biosfery. Błotna lawina czy fala powodziowa potrafiły być równie groźne jak uzbrojony przeciwnik.
Zadaniem było przejść przez Labirynt i wybić wroga do nogi lub ogarnąć jego sztab, zanim konkurent dokona tego samego. Cel prosty, ale trudny do osiągnięcia.
Słońce zniknęło już i tylko kilka chmurek snuło się po bladoniebieskim niebie, ale Labirynt i tak symulował własne warunki pogodowe. Randżi zignorował panujące wkoło zamieszanie i po raz ostatni sprawdził ekwipunek. Specjalny promiennik miał odnotowywać trafienie przeciwnika, klasyfikując każde jako śmiertelne lub tylko raniące. Poza tą jedną cechą, że nie zabijał, nie różnił się wyglądem od zwykłej broni.
Wprawdzie poligon był obszarem zastrzeżonym, ale i tak zebrał się tu mały tłumek. Finały rozgrywek przyciągały zawsze ciekawskich i reporterów z całej planety. Członków rodzin kadetów oczywiście nie dopuszczano; im pozostawała transmisja na żywo.
Ciekawe, że chociaż oba plutony od lat szkoliły się w dwóch niezbyt odległych miastach, to ich członkowie nigdy się przedtem nie spotkali. Układ rozgrywek sprawił, że potykali się z różnymi przeciwnikami w innych rejonach planety.
Kończąc ostatnie przygotowania, Randżi uspokoił oddech i za pomocą technik samokontroli spróbował wyrównać poziom adrenaliny. Wiedział, że jego podwładni robią to samo. Nikt nie strzępił języka po próżnicy, ostatnie chwile spokoju wykorzystywano na przemyślenie tego czy tamtego. W Labiryncie nie będzie już czasu na zastanowienie.
W plutonie Randżiego było czternastu chłopców i jedenaście dziewcząt. Po drugiej stronie Labiryntu podobna grupa dwadzieściorga pięciorga młodych kadetów z Kizzmat robiła w tej chwili dokładnie to samo. Przygotowywała się do walki. Potem odbędzie się wielka uroczystość i przyjęcie, na którym zwycięzca i przegrany staną się przyjaciółmi i jednakowo zaznają sławy. Wcześniej jednak będą musieli się pozabijać; oczywiście na niby.
Randżi zastanawiał się przede wszystkim, na jakie warunki klimatyczne przyjdzie im trafić. Byle tylko nie na arktyczną tundrę. Taki teren zbyt wiele upraszcza. Nie ma gdzie się schować, żadnego urozmaicenia terenu. O wiele lepsza byłaby gęsta dżungla. Albo zwietrzałe granitowe skały. No i żeby nie przesadzali z wodą. Randżi nie lubił walczyć w przemoczonym mundurze.
Cokolwiek zresztą napotkają, będą gotowi. Ćwiczyli we wszystkich warunkach.
Teraz był jednym z pięciorga dowódców drużyn. Drugim był Biraczii, trzecim Kossinza. Czwartym urodziwa blond Gdżiann, dziewczyna pochodząca z głębokiej prowincji okręgu, a Kohmad-du piątym. Ta ostatnia dziewczyna, chociaż krępa i nieco powolna, nadrabiała braki fizyczne bystrym umysłem, odwagą i zdecydowaniem. Nawet podczas najcięższych ćwiczeń jej drużyna zwykle wychodziła z tarapatów bez strat.
Byli gotowi na spotkanie z grupą z Kizzmat. Po drugiej stronie Labiryntu czekało na nich zwycięstwo. Pozostało wejść do środka i sięgnąć po najwyższy zaszczyt.
Rozdział 02
Mdły blask przedświtu zapowiedział rychły początek dnia i wszystkie pięć drużyn zgromadziło się wkoło Kouuada na ostatnią odprawę.
– Nie muszę wam mówić, jak bardzo dumny jestem z waszych dotychczasowych osiągnięć – zaczął po ojcowsku instruktor. – Zrobiliście więcej, niż oczekiwałem. Niż spodziewali się po was wasi rodzice czy koledzy. Szczególnie cieszą mnie dokonania tych, którzy uszli ze spustoszonego Housilat. Wiem, że ciążyło wam to dodatkowe brzemię. Już niedługo otrzymacie szansę wyrównania rachunków. Pamiętajcie o tym podczas egzaminu. – Spojrzał po kolei wszystkim w oczy. – Niech wam się wiedzie. Zróbcie, co w waszej mocy. Jakkolwiek rzecz się skończy, będę tu na was czekał.
Grupa zachowała milczenie, póki instruktor nie znalazł się poza zasięgiem głosu. Kouuad zachował się jak zwykle: kilka konkretnych zdań, żadnej czułostkowości czy pompy, tak częstej u innych belfrów. Zresztą, pluton nie potrzebował zachęty. Ich atutem był trening. Randżi był pewien, że nie zawiodą starszego pana.
Ostateczny wymarsz na pozycje nie mógł się jednak obejść bez pewnego zadęcia. Stanęli przed południową bramą. Po drugiej stronie Labiryntu zgromadzili się niewątpliwie konkurenci.
Randżi nie zwracał uwagi na przemowy i ostatnie pouczenia. Tak jak wszyscy, znał dobrze wszystkie punkty regulaminu. Kadeci czujnie spoglądali wokół, chociaż egzamin jeszcze się nie zaczął.
Właśnie, egzamin. Mimo napięcia Randżi nie zapominał, że to tylko ćwiczenia, wstęp do prawdziwej walki. Ostatni próg. Potem poleje się krew.
Oficjele nie dawali za wygraną, każdy miał coś do powiedzenia, więc po pewnym czasie kadeci zajęli się dyskretnie ćwiczeniami, mającymi uchronić rozgrzane mięśnie od zastania.
Szczególnie wiele serca wkładała w nie drużyna Kossinzy, która, jako najszybsza, miała pełnić rolę szpicy, mierzącej prosto w sztab nieprzyjaciela. Zawsze istniała szansa, że uda się ominąć wrogie czujki i zakończyć walkę nagłym atakiem. Ryzykowna strategia, ale kiedyś już się udało. Trzeba było tylko już przy pierwszej próbie znaleźć najkrótszą drogę przez Labirynt.
Reszta miała poruszać się wolniej i ostrożniej, jednak również agresywnie. Kouuad wpoił im, że najlepszą obroną jest atak. Randżi wiedział dobrze, iż przywiązywanie zbytniej wagi do defensywy kończy się zazwyczaj klęską.
Do walki ruszali bez marszowej muzyki, bez syren i fanfar. Przewodniczący komisji skinął tylko ręką, dowódcy odpowiedzieli podobnym gestem i skierowali się do Labiryntu.
W środku pluton zaraz rozdzielił się na drużyny. Randżi i jego podwładni wbiegli truchcikiem na łagodnie pofalowaną pustynię. Zrobiło się upalnie. Niedobrze. Randżi nie lubił walki wśród wydm. Kadeci natychmiast dostosowali wyposażenie do panujących wkoło warunków, nastawili odpowiednie wzory kamuflażu na mundurach.
Spod diun wystawały rdzawe złomy piaskowca, po prawej widniało niewielkie jeziorko, zasilane niegdyś strumieniem, obecnie wyschniętym. Sztuczny krajobraz uzupełniały rozrzucone z rzadka kępki nieznanej roślinności. Randżi przypomniał kolegom, by je omijać: Labirynt był środowiskiem wrogim i należało oczekiwać pułapek.
Drużyny czwarta i druga przemykały pod ścianami, reszta posuwała się środkiem. Wprawdzie małe były szansę, by przeciwnik zdołał już teraz przeniknąć aż tak daleko, ale nie wolno ryzykować. Ostatecznie ci z Kizzmat jakoś zapracowali na swoją reputację.
Drużyna Randżiego przypadła w pustym korycie potoczku. Pod jego osłoną ruszyli na pomoc. Dowódca zastanowił się przelotnie, jak też radzi sobie drużyna Kossinzy, która na samym początku zniknęła w innej odnodze labiryntu. Spojrzał na naręczny komunikator, ale go nie włączył; urządzenie pozwalało na łączność tylko w obrębie poszczególnych rejonów Labiryntu. Rozdzielenie sił zwiększało szansę na skuteczny atak, ale utrudniało koordynację działań i zdolność obrony sztabu. Praktyka dowodziła, że żadna ze skrajności nie popłacała. Pięć działających osobno drużyn łatwo było ogarnąć, zwarty zaś pluton nietrudno było obejść.
Ale mniejsza z tym. Siilpaanie przygotowani byli na wszystko. Większość swoich sukcesów zawdzięczali właśnie elastycznej strategii.
Prawie cały dzień minął, nim pokonali pustynię, wieczór zaś przyniósł kilka niespodzianek.
Lśniące ściany zwęziły się we wrota, za którymi coś bielało. Nie wapień czy kreda, ale lód i śnieg. Znów trzeba było przestrajać wyposażenie.
Za przejściem temperatura opadała raptownie; padający śnieg znacznie ograniczał widoczność. Zerwał się wiatr. Po niebie ciągnęły ciemne chmury.
Randżi uśmiechnął się pod nosem. Plotki nie kłamały; Labirynt rzeczywiście uprzykrzał im życie, jak mógł. Różne warunki klimatyczne oznaczały konieczność zmiany taktyki, kolejne wyzwanie. No i utrudnienie, szczególnie w przypadku konieczności rozbicia obozu. Kilka dni w tundrze daje w kość o wiele bardziej niż tydzień spędzony w zwykłym lesie.
Następnie trafili na żwirową pustynię, po której biegały różne drobne stworzenia. Tutaj dopadło ich oberwanie chmury, które przemoczyło wszystkich i popsuło im humory.
Ale wciąż nie dostrzegli żadnego śladu przeciwnika.
Drużyna czwarta penetrowała inną okolicę i nie było z nią łączności. Bliżej buszująca dwójka nie zniknęła jednak z fonii.
Nagle zaroiło się w powietrzu od kolorowych smug promienników. Randżi zapomniał z miejsca o Kossinzy i nakazał wszystkim szukać ukrycia. Sam przypadł za najbliższym krzakiem. Nie mógł nadziwić się szybkości Kizzmatów. Owszem, powtarzano mu do znudzenia, jaki to ruchliwy przeciwnik, ale żeby już teraz był aż tak daleko... Po samej sile ognia trudno było ocenić, jak wielką liczbą stanął im na drodze. Najpewniej więcej niż jedną drużyną, ale mniej niż trzema. Ich strzelcy wciąż próbowali wyszukiwać cele.
Szybkie meldunki pozwoliły ustalić, że oddział Randżiego miał dwóch lżej „rannych”, ale żadnego „poległego”. To znaczyło, iż są wciąż w komplecie i że przeciwnik raczej kiepsko strzela. Albo nie oczekiwał spotkania tak wcześnie. Po chwili przyszedł meldunek od drużyny numer dwa, która również nie odniosła znaczących strat. Nie było tak źle.
– Chyba ich zaskoczyliśmy – mruknął przez radio Biraczii.
– I nawzajem – Randżi szepnął do mikrofonu. – Nie wyrywać się do przodu. Musimy wypracować dobre pozycje do wzajemnej osłony.
– Przyjąłem. Ilu może ich być?
– Jedna do trzech drużyn.
– Też tak myślę. Jesteśmy u stóp wzgórza. Spróbuję obejść je od zachodu. Oczekują pewnie, że wejdziemy na szczyt.
– Nie licz na to. W ogóle na nic nie licz. Uważajcie na siebie.
Biraczii tylko warknął. Randżi się uśmiechnął.
– Nie marnowali czasu – mruknął Tourmast-eir, usiłując przeniknąć gęste zarośla lornetą. – Na głowy przodków, szybcy są.
– Mam nadzieję, że to samo myślą teraz o nas – powiedział ktoś. – Gdyby tak teraz weszli nam pod lufy...
– Ciekawe, czy zdołali przejść większą połać Labiryntu niż my? – zaczął jeszcze inny głos.
Randżiemu to się nie podobało. Nie tak winni myśleć jego podkomendni.
– Nikt nie jest szybszy od nas – warknął.
Sam w to nie wierzył, ale i nie musiał. Ważne, żeby wierzyli w to jego ludzie.
– Przyjąłem – mruknął leżący na brzuchu Tourmast-eir i pokazał w prawo. – Może dałoby się ich obejść?
– Nie. – Randżi powstrzymał przyjaciela, kładąc mu dłoń na łydce. – Tego właśnie po nas oczekują. Liczą na to i są gotowi.
– No, to co? Jeśli i tak jesteśmy szybsi... – zauważył Winun.
– A jeśli zdarzy się inaczej i wleziemy w pułapkę? Chcesz już teraz dostać w dupę, Win?
– Więc co robimy, Randżi?
– Ich reputacja jest nie gorsza od naszej. Kiedy tylko dowiedziałem się, że właśnie oni będą naszymi ostatnimi przeciwnikami, zastanawiałem się, jaki na nich znaleźć sposób. Możemy zapomnieć o starych sztuczkach. To nie ślamazary i Goriiavy. Tu trzeba czegoś zupełnie nowego.
– Może i tak – zgodził się Winun. – Ale przecież nie możemy tylko tu siedzieć i czekać, aż nas okrążą.
– A gdybyśmy tak wycofali się i poczekali na nich w pierwszym rejonie, aż wyjdą z zadymki? Będą chyba oślepieni i...
– Dobry pomysł, tylko terenu nie zdobywa się przez odwrót Poza tym taki manewr różnie się może skończyć. Poczekajmy, aż pierwsi zaczną się wycofywać, wtedy możemy odpowiedzieć podobnie, ale dopiero wówczas.
Drużyna Biracziiego wciąż odpowiadała ogniem na ostrzał, tutaj jednak panowała cisza. Ciekawe. Randżi wysłał Tourmasta na bliski zwiad.
...
ltd1