Graham Masterton �wi�ty Terror Holly Terror Prze�o�y� Piotr Hermanowski Data wydania oryginalnego 2003 Data wydania polskiego 2003 18 sierpnia 1918 roku, Longyearbyen, Norwegia Zaczyna�o si� �ciemnia�, cho� nie by�o jeszcze pi�tnastej. Z lekkiej per�owej mgie�ki otulaj�cej portowe doki wynurzy� si� parowiec Forsete. Szare wody otaczaj�ce jego burty by�y spokojne. Przypomina�y lepk�, g�st� owsiank�. Arne wiedzia�, �e jest to najprawdopodobniej ostatni ju� statek do Longyearbyen, zanim zima skuje lodem przybrze�ne wody. Czeka�, a� parowiec przycumuje do nadbrze�a, przest�puj�c z nogi na nog� i pocieraj�c r�ce w wytartych szarych r�kawicach. Obok niego, owini�ty ciep�ym p�aszczem, sta� jego przyjaciel Tarjei, trzymaj�c w ustach zapalonego papierosa. � No i jak my�lisz, zapomnieli o bateriach? � zapyta�. � Nie obchodzi mnie, czy zapomnieli o bateriach, je�li nie zapomnieli o sznapsie. Arnulf, wysoki chudzielec, kt�ry wygl�da� jak strach na wr�ble, sta� nieco z boku. � A mnie nie obchodz� ani baterie, ani sznaps, ale za to mam nadziej�, �e nie zapomnieli o kobietkach. Drewniane nadbrze�e a� zadr�a�o, gdy Forsete w nie uderzy�. Rzucono cumy. Liny by�y tak zmarzni�te, �e nie mo�na ich by�o wyprostowa�. Za�oga wisia�a na relingach i patrzy�a na brzeg. Wszyscy mieli na sobie ciep�e ubrania, podobnie jak gapie na brzegu. Nikt nie macha� na przywitanie, nikt nie wykrzykiwa� pozdrowie�. By�o kilkana�cie stopni poni�ej zera i nikt nie przyszed� tu z w�asnej woli. Gdy tylko opuszczono trap, Arne ruszy� do przodu, by spotka� si� z kapitanem. By� to kr�py m�czyzna o bia�ej brodzie, kt�ra nadawa�a mu wygl�d gro�nego wikinga. � Tego roku zima przysz�a znacznie wcze�niej � powiedzia� na przywitanie Arne. � Zima przychodzi tym wcze�niej, im bardziej si� starzej� � zarechota� kapitan, ale spojrzenie jego oczu pozosta�o zimne jak l�d. � To chyba ju� m�j ostami rok na tej �ajbie. P� za�ogi mi si� pochorowa�o. � Przywioz�e� rop�? I cz�ci zamienne, i generator? No i kable do przewijarki... Kapitan zatrzyma� go gestem w p� s�owa. � Masz wszystko, co chcia�e�. A nawet jeszcze wieprzowin� w puszkach i co� ekstra. � Odwr�ci� si� do parowca, z kt�rego schodzi�o siedmiu cz�onk�w za�ogi, targaj�c torby i tanie walizki. � Dostaniesz jeszcze paru ch�opak�w, kt�rzy umiej�, trzyma� j�zyk za z�bami. Nadaj� si� do podziemnych rob�t, che, che. Arne u�miechn�� si� kwa�no. � My�l�, �e si� przydadz�. M�odzi ludzie zeszli po trapie. Jeden z nich po�lizgn�� si� na lodzie i przy akompaniamencie �miechu wyl�dowa� na samym jego ko�cu. Kapitan przywo�a� ich i przedstawi� Arnego: � To Arne Gabrielsen, g��wny in�ynier. By� tu jeszcze przed wojn�, jeszcze zanim si� urodzili�cie. W Longyearbyen on b�dzie waszym szefem, waszym ojcem, spowiednikiem i lekarzem. Bez niego nie prze�yjecie tutaj, wi�c macie traktowa� go z szacunkiem. Jeden z m�czyzn zdj�� r�kawic� i wyci�gn�� r�k�. Arne zignorowa� ten gest. Nie zamierza� zdejmowa� swoich r�kawic w takim zimnie tylko dlatego, �e kto� wyci�gn�� do niego d�o�. Blady, trz�s�cy si� ch�opak powiedzia�, szcz�kaj�c z�bami: � Jestem Tonnod Albrisgten. Wszyscy pochodzimy z Tromso. � Czy kt�ry� z was ma jakie� do�wiadczenie? � Ole pracowa� kiedy� w kopalni i w kamienio�omach. A ja pomaga�em na farmie mojego wuja. Wykopywa�em zamarzni�te rzepy. To bardzo ci�ka praca. � Taaa... ale to nie to samo. Z�o�a w�glowe s� bardzo g��boko... czasami sto dziesi�� metr�w pod powierzchni�. A sprz�t mamy stary, jeszcze sprzed wojny. Kompania do dzisiaj go nie wymieni�a. Chyba si� nie przestraszyli�cie, co? Trz�siecie si� jak li�cie na jesieni. � Nie... nie. To tylko ch��d. Ca�y czas tak zimno... jeszcze na statku... � No dobra, ch�opcy. Arnulf poka�e wam jedn� z chat. Tam mo�ecie napali� w piecu i ogrza� si�. � Mogli przys�a� kobiety � burcza� niezadowolony Arnulf. � Chocia� jedn� kobiet�. Jeste�my g�rnikami, a nie mnichami, no nie? Mrukn�� co� jeszcze i poszed� w kierunku dom�w, chat i warsztat�w, kt�re sta�y niedaleko portu. Wkr�tce zacz�� go poch�ania� g�stniej�cy wieczorny mrok. M�odzi ludzie zarzucili na ramiona swoje torby i niech�tnie poszli za nim. Za�oga roz�adowa�a statek z pomoc� g�rnik�w, kt�rzy akurat byli na nabrze�u. Nie rozmawiali zbyt wiele. Czasami kto� krzykn�� tylko: �Uwa�aj, patrz pod nogi! Uwa�aj na boki!�. Towar �adowano na dwie ci�ar�wki, kt�re sta�y z w��czonymi silnikami przy nadbrze�u. Ich reflektory rozja�nia�y nieco teren, ale coraz bardziej si� �ciemnia�o. Jedynym dodatkowym �wiat�em by�y lampy z drugiej strony portu. Kapitan wyci�gn�� paczk� wotan�w i pocz�stowa� Arnego. Stali i palili w milczeniu, od czasu do czasu przest�puj�c z nogi na nog�, by buty nie przymarz�y do desek. By�o tak zimno, �e nie wiadomo by�o, czy z ich ust wydobywa si� dym z papierosa, czy para, w kt�r� zamienia�y si� ich oddechy. O wp� do trzeciej nad ranem Arne �ni� o nied�wiedziu polarnym, na kt�rego natkn�� si� na �rodku ulicy. Nagle kto� szarpn�� go za rami�. � Arne! Arne! To ja, Tarjei. Obud� si�, musisz szybko p�j�� ze mn�. Usiad� na ��ku. Jedynym �r�d�em �wiat�a by� przygasaj�cy piecyk pod przeciwleg�� �cian� pomieszczenia, w kt�rym spali. � Co si� sta�o? � zapyta�. � Kt�ra jest godzina? � Po trzeciej. Co� jest nie tak z tymi ch�opakami z Tromso. Wszyscy s� chorzy. � Poprzezi�biali si�, i tyle. Niech sobie goln� po jednym i zawin� si� w koce. Przejdzie im do rana. � To nie jest przezi�bienie. Musisz to zobaczy�. Arne westchn�� i zapali� oliwn� lampk� stoj�c� obok ��ka. W blasku �wiat�a zobaczy� na twarzy Tarjei l�k. Nie m�wi�c ju� ani s�owa, wsta� i zarzuci� na grzbiet cienk� koszul�, a potem wci�gn�� spodnie i w�o�y� gruby sweter i p�aszcz. Na zewn�trz mro�ne powietrze uderzy�o go w twarz jak m�ot. Arne pochyli� si� i ruszy� za przyjacielem pust� ulic�, po kt�rej hula� mro�ny wiatr. Szli w kierunku chat, w kt�rych mieszka�a wi�kszo�� g�rnik�w. Przed jedn� z nich sta�a grupka ludzi, �wiec�c latarniami i pochodniami. � Zajrza�em tam, �eby sprawdzi�, czy ich piecyk dobrze dzia�a � powiedzia� Kjell. � Wejd� i sam zobacz. Arne otworzy� drzwi i wszed� do �rodka, a za nim wsun�� si� Tarjei. W chacie �mierdzia�o dymem drzewnym i rzygowinami. Na �rodku sta� piecyk, a po jego obu stronach prycze, na kt�rych le�eli m�czy�ni. Jedni le�eli cicho, inni kaszleli i trz�li si�, z trudem �api�c oddech. � Jak my�lisz, co to jest? � zapyta� Tarjei. Arne podszed� do pryczy, na kt�rej le�a� Tormod. Jego twarz by�a pokryta ceglastymi plamami, a oczy zapad�y si� g��boko w oczodo�y. Nietrudno by�o si� domy�li�, �e prawie nic nie widzi. � Tormod! � zawo�a� Arne. � Tormod, s�yszysz mnie? � Ni... nie... nie mog� od... oddycha�... � wycharcza� Tormod. Zakaszla�, pluj�c flegm� i krwi�. � Czy... m�j... moja mat... ka tu jest? Arne chwyci� dwoma palcami koniec koca i lekko go uni�s�. Zobaczy�, �e stopy Tormoda s� fioletowe. Pu�ci� koc i cofn�� si�. � No i co jest? � zapyta� ponownie Tarjei. � Zatruli si� jakim� �arciem? � Nie � pokr�ci� g�ow� Arne. � Czerwona twarz, sine stopy, zaflegmione p�uca... To hiszpa�ska grypa. Tarjei spojrza� na niego z przera�eniem. � I co mo�emy z tym zrobi�? A je�li wszyscy jeste�my ju� chorzy? � Nic nie mo�emy zrobi� � odpar� Arne. � Mo�emy si� tylko modli�. Ale mam nadziej�, �e jest za zimno, �eby ta choroba si� rozwin�a. Przeszed� wzd�u� pozosta�ych sze�ciu pryczy. Czterech m�czyzn ju� nie �y�o; udusili si� w�asnymi rzygowinami i flegm�. Arne wiedzia�, �e pozosta�ym nie zosta�o ju� wiele czasu. Hiszpa�ska grypa zabija�a bardzo szybko. S�ysza� ju� o takich, kt�rzy budzili si� rano w najlepszym zdrowiu, a po po�udniu ju� nie �yli. Grypa zdawa�a si� atakowa� przede wszystkim m�odych ludzi, takich jak ci tutaj. Arne nie by� zbyt religijny, ale gdy tylko zobaczy� czerwone twarze le��cych na pryczach m�odych m�czyzn, poleci� ich dusze Bogu. Kondukt �a�obny dochodzi� w�a�nie do cmentarza na szczycie wzg�rza, gdy zacz�� pada� �nieg. Miasteczko w dole by�o ledwie widoczne i wygl�da�o tak, jak we �nie Arnego. Rozleg�o si� staccato kilof�w, a potem ucich�o, by po chwili rozbrzmie� na nowo. Arne poleci�, by cia�a pogrzebano pi�� metr�w pod ziemi�, gdzie zmarzlina nie ust�powa�a nawet w lecie. Na pogrzebie stawi�o si� prawie ca�e miasteczko. Nawet w kopalni zaprzestano pracy. Rankiem na wzg�rzu zebra�o si� ponad czterysta os�b. Obok siebie le�a�o siedem prostych trumien. Ozdabia�o je jedynie par� wst��ek w norweskich kolorach: czerwieni, bieli i b��kitu. Staruszek Hansen zm�wi� modlitw�, a potem od�piewano pie�ni. Pada�o coraz bardziej, zbiera�o si� na pot�n� �nie�yc�. Wia�o tak mocno, �e Arne zacz�� mie� problemy z utrzymaniem r�wnowagi. W ko�cu opuszczono trumny do grob�w i zasypano je ziemi�. Arne sam wr�ci� do miasteczka. �mier� nie by�a mu obca. Widzia� ju� zagazowanych g�rnik�w, ludzi strawionych ogniem albo rozerwanych wybuchem. Widzia� cia�a przywalone tonami gruzu lub w�gla. Ale niewidoczna �mier�, kt�r� przynosi�a hiszpa�ska grypa, przera�a�a go bardziej ni� cokolwiek innego. Przez ca�� drog� czu� na twarzy zimne mu�ni�cia jej skrzyde�. 1 10 sierpnia o godzinie 12:27 temperatura w Nowym Jorku dochodzi�a do czterdziestu stopni Celsjusza. By� to chyba najgor�tszy dzie� w ci�gu ostatnich dziesi�ciu lat. Ca�a Pi�ta Aleja skrzy�a si� w ostrym s�o�cu, a powietrze wype�nia�y szarobr�zowe opary spalin. A� po Pi��dziesi�t� Si�dm� chodniki sprawia�y wra�enie kolorowego mira�u, a sprzedawcy i restauratorzy wygl�dali jak sp�awiki na powierzchni roziskrzonego jeziora. Siedz�cy na tylnym fotelu klimatyzowanej taks�wki Conor wpatrywa� si� w sw�j zegarek z nierdzewnej stali, zastanawiaj�c si�, czy pieszo nie zaszed�by szybciej. � Pan �yczy sobie wysi���? � zapyta� palesty�ski taks�wkarz. Jego ciemnobr�zowe oczy b�yska�y we wstecznym lusterku. � Dla mnie to bez r�nicy, prosz� pana. Chce si� pan topi� w u...
nie_bieska