Keret_Etgar_-_Pizzeria_Kamikaze.pdf

(289 KB) Pobierz
Trident eBooks
Etgar
Keret
Pizzeria „Kamikaze”
przekład z hebrajskiego:
Jakub Kakietek
Magdalena Sommer
Wydanie oryginalne
Tytuł oryginałów:
Kneller’s Summer Camp, Katzenstein, Jetlag, Goodman
Wydanie polskie
Data wydania:
2001
Ilustracja na okładce:
Assaf Hanuka
Projekt okładki:
Grzegorz Laszuk
Przełożyli:
Jakub Kakietek, Magdalena Sommer
Wydawca:
Świat Literacki
skr. poczt. 67
05-080 Izabelin
e-mail: redakcja@swiatliteracki.com.pl
ISBN 83-88612-12-3
Wydanie elektroniczne
Trident eBooks
PIZZERIA „KAMIKAZE”
Myślę, że płakała na moim pogrzebie. Nie żebym się chwalił, ale jestem prawie pewien.
Czasami naprawdę udaje mi się wyobrazić sobie, jak opowiada o tym facetowi, z którym
czuje się blisko. O mojej śmierci, o tym, jak spuścili mnie do grobu, małego i żałosnego jak
paczka starych czekoladek. O tym, że nigdy naprawdę nie zerwaliśmy ze sobą. A potem on ją
posuwa i to ją w końcu pociesza.
Rozdział pierwszy,
w którym Chaim znajduje pracę i pub na poziomie
Dwa dni po tym, jak ze sobą skończyłem, znalazłem pracę w pizzerii „Kamikaze”, która
jest częścią sieci. Szef zmiany był naprawdę OK – pomógł mi znaleźć mieszkanie i
współlokatora, kolesia z Niemiec, który też pracuje tu, w filii. Ta praca to nic
nadzwyczajnego, ale na jakiś czas wcale nieźle. A to miejsce, sam nie wiem. Zawsze kiedy
ktoś coś mówił o życiu po śmierci, czy jest, czy nie itp., nigdy nie miałem zdania. Jedno jest
pewne: nawet gdybym myślał, że tak, to wyobrażałbym sobie raczej ludzi unoszących się w
przestrzeni i dźwięki takie jakieś jak sonar. A to najbardziej ze wszystkiego przypomina mi
Tel Awiw. Mój współlokator Niemiec powiedział, że tu jest jak we Frankfurcie. Ten
Frankfurt to też musi być niezła dziura. W nocy znalazłem pub, nawet dość przyjemny.
„Trup-pub”. Niezła muzyka. Może nie najnowsza, ale za to z jajem, i dużo dziewczyn
przychodzi tu samych. Po niektórych od razu widać, jak ze sobą skończyły – blizny na
nadgarstkach itp., ale inne wyglądają świetnie. Pierwszej nocy tutaj puściła do mnie oko jedna
całkiem niezła, z taką luźną, obwisłą skórą, jak u topielca. Ciało miała w porządku; i oczy.
Ale nic nie zrobiłem. Mówiłem sobie, że to przez Argę, którą przez tę całą śmierć kocham
jeszcze bardziej, ale może po prostu jestem otępiały.
Rozdział drugi,
w którym Chaim spotyka prawdziwego przyjaciela i przegrywa z nim w bilard
Ariego Gelfanda poznałem w „Trup-pubie” właściwie przez pomyłkę. Był strasznie
przyjacielski i zaprosił mnie na piwo. Trochę się przestraszyłem. Myślałem, że się do mnie
przystawia, ale okazało się, że wcale na mnie nie leci, tylko że po prostu się nudzi. Był ode
mnie parę lat starszy i trochę łysiał, i to podkreślało mały ślad na prawej skroni, tam, gdzie
kula weszła, i drugi dużo większy na lewej, tam, gdzie wyszła.
– Dum-dum – Gelfand mrugnął do dwóch dziewczyn, które stały przy barze obok nas i
piły colę light. – Jak się zabić, to porządnie.
Dopiero kiedy sobie poszły i przysiadły się do stolika jednego blondyna z kucykiem,
przyznał, że zaczął ze mną rozmawiać, bo myślał, że jestem z nimi.
– Nie żeby to coś zmieniało – sfrustrowany uderzył głową w blat. – Nawet gdybyś je znał,
w końcu i tak poszłyby z jakimś blondynem. Tak już jest: na każdą dziewczynę, jaką udało mi
się zapoznać, zawsze gdzieś czekał jakiś blondyn. Ale nie myśl sobie, że jestem zgorzkniały.
Może trochę zdesperowany, ale na pewno nie zgorzkniały.
Po następnych czterech piwach poszliśmy grać w bilard i Ari opowiedział mi o sobie.
Okazało się, że mieszka niedaleko mnie, z rodzicami, co nie zdarza się tu często. Większość
ludzi mieszka w pojedynkę, najwyżej z dziewczyną albo ze współlokatorem. Rodzice Ariego
popełnili samobójstwo pięć lat przed nim. Jego matka była na coś tam chora, a ojciec nie
chciał zostać sam. Mieszka z nimi też jego młodszy brat, który zjawił się zupełnie niedawno.
On też strzelił sobie w głowę; w samym środku manewrów wojskowych.
– Może to niezbyt pięknie zabrzmi – uśmiechnął się Ari i wbił czarną kulę do lewej
dziury – ale bardzo się cieszyliśmy, kiedy się zjawił. Trzeba było zobaczyć mojego ojca.
Gość, który nawet by nie pisnął, gdybyś mu przypieprzył w nogę pięciokilogramowym
młotkiem, ściskał mojego młodszego brata i płakał jak dziecko.
Rozdział trzeci,
w którym Kurt skomli, a Chaim się męczy
Odkąd poznałem Ariego, codziennie robimy rundę po pubach. Z trudem można się tu
doliczyć trzech, więc siedzimy trochę we wszystkich, żeby mieć pewność, że niczego nie
tracimy. W końcu zawsze lądujemy w „Trup-pubie”, który jest najbardziej cool i najpóźniej
go zamykają. Wczorajsze wyjście było naprawdę przybijające, bo Ari przyprowadził ze sobą
swojego kumpla Kurta. Ari go podziwia, bo był liderem „Nirvany” itp., ale tak naprawdę to
straszny beton. Nie żebym ja był tu bardzo szczęśliwy, ale on cały czas się skarży, i kiedy już
raz zacznie, nie ma szans, żeby mu przerwać. Każde słowo przypomina mu jakąś piosenkę,
którą kiedyś napisał, i zawsze musi ci ją wyrecytować, żebyś się zachwycał, a czasami potrafi
nawet przysunąć się do barmana i poprosić, żeby jakąś puścił, i wtedy naprawdę nie wiesz,
gdzie się schować. Nie tylko ja – wszyscy inni poza Arim też go nie znoszą. Myślę, że coś w
tym jest. Kiedy umierasz, przy tym całym bólu – OK, nie macie pojęcia, jak to bob’ – ostatnia
rzecz, która robi na tobie wrażenie, to ktoś, kto cały czas śpiewa, jak mu jest źle. Gdyby takie
rzeczy ruszały cię, kurna, chociaż trochę, zamiast wylądować tutaj byłbyś jeszcze żywy, z
depresyjnym plakatem Nicka Cave’a nad łóżkiem. Tak naprawdę to nie tylko jego wina.
Wczoraj po prostu miałem dół.
Zaczynam już rzygać pracą w pizzerii, rundami po pubach i całą resztą. Widzieć ciągle
tych samych ludzi, którzy piją colę bez gazu, i nawet jeżeli patrzysz im prosto w oczy, masz
wrażenie, że gapią się na ciebie jak w transie. Nie wiem, może mam złe podejście, ale kiedy
im się przyglądasz, nawet w najpiękniejszych momentach, kiedy się całują albo tańczą, albo
się śmieją, jakoś zawsze jest w nich coś takiego, jakby to było not big deal, jakby nic nie
miało znaczenia.
Rozdział czwarty,
kolacja u Gelfandów
W piątek wieczorem Ari zaprosił mnie na kolację do swoich rodziców.
– Ósma wieczorem – powiedział. – Tylko się nie spóźnij. Będzie czulent.
Mieszkanie Gelfandów wyglądało jak takie mieszkanie roboli z lat pięćdziesiątych, z
drewnianymi półkami, które ojciec Ariego zrobił sam, i ze ścianami w jakimś chujowym
kolorze. Prawdę mówiąc, nie chciało mi się tam iść. Rodzice, nie wiem dlaczego, zawsze
twierdzą, że mam zły wpływ na ich dzieci. Pamiętam pierwszą kolację, którą jadłem z rodziną
Argi. Jej ojciec przez cały czas patrzył na mnie jak egzaminator, który ma zadać
podchwytliwe pytanie, a przy deserze niby przypadkiem usiłował wybadać, czy nie próbuję
wciągnąć jego córki w narkotyki.
– Wiem, jak to jest – uśmiechał się do mnie jak tajniak na chwilę przed tym, zanim kogoś
aresztuje. – Ja też byłem kiedyś młody. Idziecie na imprezę, chwilę tańczycie, robi się gorąco,
prowadzisz ją do pokoju i mówisz, żeby sobie podpaliła.
– Przypaliła – próbowałem go poprawić.
– Wszystko jedno. Wiedz, Chaim, że może wyglądam na naiwnego, ale już ja znam te
wasze numery.
Na szczęście dzieci w rodzinie Gelfandów były już tak popieprzone, że rodzice nie
musieli się przejmować. Bardzo się ucieszyli, że przyszedłem, i cały czas próbowali wpychać
we mnie jedzenie. Jest coś miłego w domowym żarciu. Ciężko to wytłumaczyć, coś
niepowtarzalnego, jakby uczucie. Jakby żołądek potrafił odróżnić takie, za które musiałeś
zapłacić, od takiego, które ktoś przygotował z sympatii. Mój żołądek, po tych wszystkich
pizzach i chińskim żarciu na wynos, które przerabiał, odkąd się tu pojawiłem, docenił gest i
odpowiadał, wysyłając raz na jakiś czas do góry taką falę ciepła.
– Super ta nasza mama – Ari objął swoją maleńką matkę z miłością, nie wypuszczając z
dłoni sztućców.
Matka Ariego śmiała się i pytała, czy chcemy jeszcze kiszki, a ojciec wykorzystał okazję,
żeby opowiedzieć jeszcze jeden drętwy dowcip, i przez chwilę nagle zacząłem tęsknić za
moimi rodzicami, za ich nudziarstwem, które kiedyś, zanim ze sobą skończyłem, zawsze tak
mnie wkurwiało.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin