Cierpienie - Listy do Miriam - fragmenty (broszura).doc

(212 KB) Pobierz
fragmenty książki

 

             

Lutgard van Heuckelom

 

 

Listy do Miriam

 

Pożegnanie

matki z córką

 

 

 

 

Tłum. Joanna Urbaniak.

Red. Justyna Sochańska.

Radom 2006 ss.120

 

- Fragmenty -

 


„Listy do Miriam. Pożegnanie matki z córką.” - fragmenty                  s. 11

 

Spis treści 

 

Prolog              2

30 września 1986              2

11 listopada 1986              3

20 grudnia 1987              3

11 lutego 1988              4

20 lutego 1988              4

15 kwietnia 1988              5

21 grudnia 1988              5

16 czerwca 1989              6

Z pamiętnika Mniam              6

15 lipca 1989              6

Z pamiętnika Miriam - 30 lipca 1989              7

4 września 1989              7

9 grudnia 1989              7

10 grudnia 1989              8

Z pamiętnika Miriam - 24 stycznia 1990              8

Z pamiętnika Miriam - 17 luty 1990              8

3 marca 1990              9

12 marca 1990              9

19 marca 1990              9

23 marca 1990              10

28 marca 1990              10

29 marca 1990              10

31 marca 1990              11

 

Prolog

We wrześniu 1986 roku nasza córka, Miriam, zupełnie nieoczekiwanie przeszła operację złośliwego guza mózgu. Bez żadnych wcześniejszych dolegliwości, bez żadnych wyraźnych symptomów.

Po tym wydarzeniu cała nasza rodzina zapadła się jakby w czarną, głęboką przepaść. Zwłaszcza, kiedy okazało się, że Miriam będzie niepełnosprawna. Rozpoczął się dla nas długi proces nie tylko rekonwalescencji, ale przede wszystkim bolesnego oczekiwania, co przyniesie następny dzień.

Miriam przegrała tę walkę. Zmarła 28 marca 1990. Właśnie skończyła osiemnaście lat.

30 września 1986

Czułaś się taka samotna w szpitalu... Kupka cierpienia i nie­szczęścia. A w klinice nikt nie zwracał na Ciebie uwagi. Nikt nie miał dla Ciebie czasu. Nie mogłam zrozumieć, że można spokojnie patrzeć, jak leżysz taka przykuta do łóżka: lekarze i pielęgniarki, wolontariusze, cała obsługa szpitalna, pracownicy kościoła... dla wszystkich najwyraźniej było to oczywiste, że nie jesteś w stanie nic zrobić. Do nikogo nie docierało, że jeszcze kilka dni temu byłaś wesołą, żywiołową, inteligentną nastolatką; że przez całe czternaście lat byłaś naszym złotym dzieckiem.

Musiałaś po prostu tak leżeć. Musiałaś po prostu być śmiertelnie chora. Nikt Ciebie o nic nie pytał. Nikt z Tobą nie rozmawiał.

Wszystkie rozmowy prowadzono nad Twoją głową. Zupeł­nie, jakbyś była głucha! Jak byś nie była jednym wielkim lękiem i znakiem zapytania. Jak mogłam odpowiadać na tysiące Twoich pytań, gdy sama nie znałam odpowiedzi?

I dlaczego ponad Twoją głową poinformowano mnie lakonicznie, że muszę postarać się dla Ciebie o grupę inwalidzką? Czy w tym ogromnym budynku nie było innego, ustronnego miejsca? Zaraz potem powiedziałaś do mnie przez łzy te piękne słowa: Nie jestem już dzieckiem światła. Od teraz będę musiała żyć w ciemności.

11 listopada 1986

Naświetlania. Sama terapia była właściwie nawet znośna. Nie była bolesna, nawet nie tak drastyczna. Wypadły Ci tylko resztki włosów, ale nawet to przyjęłaś z pokorą. O wiele gorzej zniosłaś ich obcięcie, wtedy w domu, niż samo wypadanie. Nosiłaś teraz perukę. Z wielką niechęcią.

I ta atmosfera na oddziale! Znowu byłaś najmłodszą pacjentką. Każdego dnia wszyscy przyglądali Ci się, zadawali pytania, współczuli. Ludzie potrafią być tak nietaktowni, czasami naprawdę ranią. Codzien­nie musiałyśmy stać w kolejce do czterech przebieralni. Panowała tam atmosfera, jak przed budką z frytkami: kłótnie, wcinanie się do kolejki - jakie to niskie i żałosne. Miałam serdecznie dosyć. Często zabiera­łam Cię na korytarz, żeby tam poczekać - po prostu nie mogłyśmy już znieść tego narzekającego na swój los tłumu starych ludzi.

I pomyśleć tylko, że miałaś przejść 78 zabiegów! Odliczały­śmy je dzień po dniu. Niektórzy pacjenci, którzy mieli przed sobą tylko kilka naświetleń, robili z tego tragedię. Nikt inny nie musiał być tak intensywnie naświetlany, jak Ty. I nikt inny nie patrzył w przyszłość równie pozytywnie i z taką nadzieją, jak Ty.

Na szczęście zaczęłyśmy zauważać postępy! Na początku transportowano Cię na oddział na noszach. Potem wjeżdżałaś na wózku. Jeszcze później szłaś, chwiejąc się, uwieszona na moim ramieniu. Aż wreszcie utykałaś samodzielnie przez korytarze, pod koniec nawet całkiem sprawnie.

I czyż to nie było warte ponad trzymiesięcznego, codziennego poświęcenia?

20 grudnia 1987

Szkoła nie zawsze była jednak dla Ciebie taka łatwa. Nadal byłaś upośledzona fizycznie: trudności z utrzymaniem równowagi, podwójne widzenie prawym okiem, prawie całkowita głuchota na prawe ucho, niemalże bezużyteczna prawa ręka i brak koor­dynacji w kończynach.

Jednak, mimo tych braków, świetnie integrowałaś się z grupą rówieśników. Na ruchliwym boisku, w życiu klasy. Brałaś udział w wycieczkach szkolnych, występowałaś w teatrzyku klasowym, a nawet... próbowałaś ćwiczyć ze wszystkimi na wuefie.

Tylko jakim kosztem? Ile bólu i cierpienia musiałaś przemil­czeć? Ile razy robiłaś coś ponad swoje siły, aby w miarę normalnie funkcjonować? Ile smutku zataiłaś przede mną?

Bo przecież to nie tylko kalectwo sprawiało, że byłaś inna. Nie mogłaś ot tak po prostu zapomnieć o tej strasznej chorobie. A dzielenie bólu z innymi nie leżało w Twojej naturze.

Mimo wszystko byłaś bardzo samotna. Zawsze i wszędzie. Cichy smutek. Niewypowiedziane, zranione uczucia. Potrzaskane marzenia.

Wszystko to ukrywałaś w sobie - to była Twoja tajemnica. Stop­niowo, kawałek po kawałku, starałaś się pozostawić to za sobą. Szkoła trzymała Cię przy życiu. Tam byłaś szczęśliwa.

Znalazłaś tam ludzi gotowych dzielić z Tobą problemy i troski. A odpowiednie podejście z pewnością nie było łatwe: taka ilość niezasłużonego cierpienia i smutku, i to jeszcze u dziecka!

Wiedziałaś, jak radzić sobie z ludzką bezradnością - uśmie­chem, otwartym sercem. Ileż to szans dałaś każdemu z nich?

11 lutego 1988

A co ja robiłam przez ten cały rok? Nic. Zupełnie nic.

Byłam wykończona. Bolały mnie plecy, ale palący ból gdzieś w środku odczuwałam o wiele głębiej i mocniej. Przez cały rok, krok po kroku, próbowałam znowu stać się normalnym człowiekiem. Nadać miejsce Twojej chorobie we własnym życiu i w życiu naszej rodziny.

Dużo czytałam. Dużo myślałam. Doszłam do nowych przekonań w kilku podstawowych sprawach. Jednak ciągle przeszkadzały mi uczucia buntu, rozczarowania, chwilami nawet nienawiści.

Nie mogłam zrozumieć obojętnego, czasami nieludzkiego zacho­wania niektórych lekarzy w stosunku do tak młodego pacjenta. Nie docierało do mnie, że tylu naszych znajomych wykruszyło się. Na wszystkich zaczęłam patrzeć w inny sposób. Rezultat okazał się tak żałosny, że długo nie mogłam sobie z tym poradzić.

Kurczowo trzymałam się tych kilku osób, które, jak sądziłam, miały mi coś sensownego do przekazania. Musiałam znaleźć sobie coś, co utrzymałoby mnie na powierzchni. Chciałam rozmawiać, rozmawiać i jeszcze raz rozmawiać. Byłam kompletnie wytrącona z równowagi, a miałam przecież dom na głowie. Ciągle jeszcze nie wiem, jak udało mi się to wytrzymać.

I w końcu, nareszcie, nadeszło stopniowe wyzwolenie. Nie z dnia na dzień. Nie ot tak sobie. Udało mi się znaleźć siłę nie w innych, lecz w sobie samej. Był to bardzo powolny proces. Tyle wzlotów i upadków. Morze wylanych łez. Tak głęboko mnie zraniono, samym ostrzem, aż do kości. Ale nauczyłam się pokory. Nauczyłam się wdzięczności. Zaczynałam rozumieć, że byłaś dla nas łaską. Naresz­cie nauczyłam się głośno mówić „tak".

Bezwarunkowo...

20 lutego 1988

Pogodzić się... To tak nieludzko trudne. Całkowita ruina systemu wartości. Odwrócenie wszystkiego do góry nogami. Nagle nic nie jest już takie, jak było. Nic nie jest pewne. Nawet rzeczy najbardziej oczywiste wymykają się z rąk. To jak upadek w wielką, czarną dziurę, początkowo bez dna.

Pogodzić się... To pozwolić odejść. Nie bać się straty. Oddać. Zmaleć. Zubożeć. Na nic już nie liczyć. Nic nie planować. Z wysił­kiem próbować utrzymać się w pionie, z godziny na godzinę.

Pogodzić się... To pęknąć. Jakby trochę umrzeć. Znosić ból nie do wytrzymania. Zachorować z nieszczęścia. Schować się w sobie samym. Strach. Wykończenie rozpaczą. Krzyk z bezradności: Niech ktoś pomoże, bo wszyscy przepadniemy! To powrót do punktu wyjścia. Powrót dosłownie do zera.

Pogodzić się... To nie proces bierny. Ani „poddanie się biegowi zdarzeń". To proces aktywny i świadomy, długotrwały, bardzo bolesny. To wreszcie przyjęcie swojego losu. Bez zastrzeżeń.

A wtedy... powoli, nieśmiało nadchodzi wreszcie wyzwolenie - deli­katne i kruche. I kawałek po kawałka rodzi się w nas nowy człowiek. Człowiek czysty, bez zbędnych obciążeń, bez osłony. Człowiek, którego nikt nam już nie odbierze - to pierwszy fragment wieczności.

A na końcu pojawia się zadziwienie. Uczymy się radości z tak wielu małych, wspaniałych rzeczy. Uczymy się wdzięczności za tę garstkę ludzi, którzy przez cały ten czas zawsze byli przy nas. Uczymy się korzystać z tego wyjątkowego daru, jakim byłaś dla nas wszystkich. Pogodzić się... To umieć rozpocząć życie od nowa.

15 kwietnia 1988

Z biegiem czasu byłaś coraz bardziej sobą. Miałaś własne konkretne zainteresowania. Od zawsze byłaś molem książkowym, ale teraz wybierałaś określone tematy: przyroda, kraje Trzeciego Świata, niesprawiedliwość społeczna... Dosłownie połykałaś książkę za książką o zwierzętach, problemach na świecie, historii. Często kosztem zadań domowych. Byłaś żądna wiedzy o nowych, cieka­wych rzeczach. Wszystko, co żyło i oddychało mogło liczyć na Twoje zainteresowanie.

Zostałaś aktywnym członkiem Przyrody 2000 i Greenpeace. W przenikliwym zimnie demonstrowałaś z zapałem na rzecz rato­wania lasów tropikalnych. Cały dzień stałaś przed supermarketem i sprzedawałaś cegiełki na pomoc dla Wysp Pokoju.

Każde zetknięcie z niesprawiedliwością sprawiało, że anga­żowałaś się z jeszcze większą mocą. Zaangażowanie społeczne stało się częścią Twojej osobowości. Nie potrafiłaś już żyć inaczej. Nie byłabyś sobą, gdybyś przestała zwracać uwagę na wszystkie te problemy.

Zrobiłaś się też niezwykle krytyczna. We wszystkim szukałaś wysokiej jakości. Twoja przyszłość nabrała wyraźnych kształtów: chciałaś być otwarta na ludzi i coś dla nich oznaczać.

21 grudnia 1988

I tak znowu stanęłam za biurkiem nauczyciela. Strasznie bałam się tej chwili. Zostałam wychowawczynią innej klasy trzeciej. Rok przed Twoją operacją, we wrześniu uczyłam tę samą klasę przez trzy tygodnie. Urocze dzieciaki.

Już pierwszego dnia na boisku stały w rządku i grzecznie kiwały - mi główkami. Weszliśmy do środka. Odczytałam nazwiska. Dziwne uczucie... Jakby znajoma sytuacja, której nie potrafiłam jednak jeszcze dobrze „umiejscowić".

Dopiero, kiedy wzięłam do ręki kawałek kredy i napisałam na tablicy moje imię, poczułam, że naprawdę wróciłam. Kreda, tablica, dawanie dzieciom siebie... Odwaga, żeby powiedzieć: Możecie na mnie liczyć. Znowu byłam na swoim miejscu...

To była wyjątkowo sympatyczna klasa. Zupełnie inna niż przedtem, chociaż wtedy też wszystko układało się dobrze. Jednak teraz przeżywałam to intensywniej, świadomej. Tak, jakby każdy dzień był świętem: zaplanowanym i wyczekanym. Cieszyłam się moimi dzieciakami. Specjalnie zadawałam im jakieś zadanie w klasie, żeby tylko móc się przyglądać, jak pracują - każdemu z osobna. Byli mi tak bliscy. Wszyscy razem. Miałam na...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin