West Sarah - Przytul mnie.pdf

(691 KB) Pobierz
27564121 UNPDF
SARAH WEST
Przytul mnie
(Przełożyła: Barbara Gentkowska)
Rozdział 1
Laine zobaczyła ich w bramie parku. Zacisnęła kurczowo palce na brzegu ławki, była
bardzo zdenerwowana. Mężczyzna miał na sobie obszarpane dżinsy i wypłowiały podkoszulek. Był
wysoki. Widziała go kiedyś na zdjęciu. Obrzuciła spojrzeniem niesforną, jasnobrązową czuprynę i
pociągłą, wyrazistą twarz, ale całą uwagę skupiła na dziecku. Dziewczynka, trzymając go za rękę,
podskakiwała rozradowana, szczebiocząc i śmiejąc się.
Laine zadrżała. Przez chwilę nie mogła złapać oddechu. Ileż to czasu czekała na ten
moment? Miała wrażenie, że przez ostatnie osiem lat - od chwili, gdy odwróciła się od swego
śpiącego dziecka i pośpiesznie opuściła szpital - czekała na to spotkanie.
Nie powinna tu przychodzić. Nie przypuszczała, że będzie to takie przykre. Ogarnęło ją
uczucie wszechogarniającej pustki. Pragnęła tylko jednego - nie zemdleć. Kilka szybkich
oddechów... Tęsknym wzrokiem wpatrywała się w twarz dziewczynki okoloną długimi jasnymi
lokami, które spływały aż na ramiona. Nie dostrzegła żadnego podobieństwa do swojej szerokiej
twarzy o wystających kościach policzkowych.
- Tatusiu, jak myślisz, czy będą tam baranki?
Dziecięcy głosik przeszył ją na wskroś. Spojrzała na twarz mężczyzny. Uśmiechał się z
czułością do małej osóbki, a na twarzy miał wypisaną miłość do dziecka. To głęboko poruszyło
Laine.
- Nie wiem kurczaczku. Chyba tak. Ale Rafferty będzie na pewno.
Jego łagodny i przyjemny głos potrącił w niej jakąś głęboko ukrytą strunę. Jak mogła być
zazdrosna o kogoś, kto ubóstwiał swą córkę, kto wychował ją od niemowlęcia, a w każdą sobotę
zabierał ją do zoo w pobliskim parku? A jednak czuła zazdrość, dotąd obcą jej racjonalnej, chłodnej
psychice.
- Kocham Raffertego! Tatusiu, czy możemy wziąć taką owieczkę do domu?
- Wiesz, że nasi sąsiedzi nie byliby tym zachwyceni. A poza tym nie mamy dość trawy, żeby
ją wykarmić.
- Przecież moglibyśmy kupować dla niej jedzenie. Tak bardzo chciałabym mieć owieczkę.
- Obawiam się łobuziaku, że Fruitcake musi ci wystarczyć.
- Tylko Fruitcake?
Właśnie ją mijali. Ogarnęło ją przerażenie. Czuła, że nie może pozwolić im tak po prostu
odejść. Jedno spojrzenie to za mało. Musi ją poznać, mówić do niej, dotknąć, przytulić... Zupełnie
nie zdając sobie z tego sprawy wstała i poszła za nimi. Nie była to świadoma decyzja, po prostu -
impuls.
Pamiętała, że Agencja Adopcyjna starała się za wszelką cenę, aby Laine uniknęła tego
spotkania.
Czuła się teraz tak, jakby traciła cząstkę samej siebie. Stara rana, którą czas prawie uleczył,
otworzyła się na nowo. Jake Bennington - dobrze znała to nazwisko, podobnie jak imię
dziewczynki, Abigail - pokazał karnet i oboje weszli na dziedziniec.
Mała z okrzykiem zachwytu podbiegła do dwóch nowo narodzonych jagniąt, łapczywie
ssących mleko swej matki.
Laine jak automat szła za nimi.
- Czyż nie są śliczne...?
W głosie Abby słychać było radość ośmioletniego dziecka z poznania czegoś nowego.
- Oczywiście. Są też bardzo delikatne.
Jake przykucnął obok córeczki i ostrożnie gładził jedno z jagniąt.
Poczuła do niego niechęć, nie wiadomo dlaczego.
- Ja też mogę...?
- Ostrożnie, kochanie. Nie przestrasz ich.
Dwie głowy, mężczyzny i dziecka, pochyliły się nad zwierzątkami. Nie było między nimi
miejsca dla nikogo obcego.
Laine dyskretnie otarła łzy i w końcu posłuchała głosu rozsądku. Nie można tego
przedłużać! Zebrała się resztką sił i odeszła.
Przez cały weekend walczyła sama ze sobą. Przyjechała do Burchester, by odnaleźć córkę.
Teraz jednak musi wyjechać.
Ze znalezieniem pracy i mieszkania nie będzie problemu. Na wykwalifikowanych
księgowych z praktyką zawsze jest zapotrzebowanie.
Jednak wciąż nie mogła się zdecydować. Jeśli teraz wyjedzie, straci z Abby wszelki
kontakt. Gdyby tu została, mogłaby ją czasami widywać. Wiedziała, do której szkoły chodzi,
mogłaby ją obserwować na boisku i gdy wraca do domu. Po prostu - przelotne spojrzenia, które
dają spokój jej zgłodniałej duszy. Mogła też widzieć jak dorasta, wychodzi za mąż...
Nie, to tylko przedłużyłoby jej cierpienie! Chyba lepiej nie wiedzieć co się dzieje z
dzieckiem, lepiej go nigdy więcej nie widzieć.
Jak rozsądna i opanowana była wtedy, gdy podejmowała tę decyzję! Jednak później
nastąpiło to okropne poczucie winy i zrozumienie, że porzuciła coś bardzo cennego!
Przez lata trudnych studiów, pod lawiną faktów i cyfr, starała się zapomnieć o dziecku.
Jednak kiedy nieoczekiwanie pojawiła się możliwość odszukania córki, skorzystała z niej bez
wahania. Teraz właśnie zbiera owoce tej decyzji.
Ranek przyniósł ulgę. Przez kilka godzin nie będzie miała czasu, by dręczyć się myślą o
trudnych sprawach. Musiała wstać i pojechać do centrum Burchester - do Victorian Mansion - gdzie
mieściło się biuro jej szefa.
Gdy weszła do swego pokoju, czekała na nią wiadomość. Miała spotkać się ze swym
współpracownikiem Rogerem Prentice. Miał pięćdziesiąt lat, ale był uosobieniem energii. W ciągu
ostatnich dni przejął na siebie prawie cały ciężar bieżących spraw. Jego gabinet był jak zwykle
zawalony stosem papierów piętrzących się dosłownie wszędzie.
- Całkiem cię zasypało! - krzyknęła na powitanie. - Jak sobie z tym dajesz radę?
Odwzajemnił się zdawkowym uśmiechem.
- Nie narzekam. Siadaj.
Usiadła na wolnym krześle, zakładając nogę na nogę. Miała na sobie kremową, płócienną
spódniczkę, którą włożyła korzystając z ciepłego wiosennego dnia. W połączeniu z zieloną bluzką
tworzyła zestaw bardzo kobiecy.
- W piątek po południu, gdy ciebie już nie było, odebrałem telefon.
- Byłam u Jacksona - wtrąciła szybko.
- Wiem. Umówiłem cię z klientem na dzisiejsze popołudnie. Chyba jesteś wolna...?
- Nie ma sprawy, choć mam mnóstwo innej roboty. Do środy mam oddać sprawozdanie
podatkowe dla Jacksona.
- Ta sprawa to tylko wstępna rozmowa. Facet nazywa się Jake Bennington. Ma w okolicy
kilka klubów odnowy biologicznej.
Laine przełknęła ślinę. Poprzez szum w uszach usłyszała swój własny głos.
- Ma tu przyjść?
- Tak. Chce, byśmy udzielili mu porady w sprawach finansowych. Chodzi o przelew
gotówki. Ma z tym jakieś problemy, a ty jesteś specjalistką w pożyczkach. Zajmiesz się nim,
dobrze?
Wstała. W głowie miała zamęt. Nie wiedziała, co ma myśleć. Była zdecydowana wyjechać,
a tu sam los postawił na jej ścieżce Jake'a Benningtona.
- Dzięki ci, Roger. Oczywiście, spotkam się z nim.
Zupełnie oszołomiona wróciła do swego gabinetu i ciężko opadła na fotel. Patrzyła
niewidzącym wzrokiem na zaśmiecone biurko.
Jake Bennington! Stanął przed nią jak żywy: wysoki, szczupły, mocny. Człowiek, na którym
można się oprzeć. Był idealną reklamą systemu odnowy biologicznej, którą propagował.
Huśtając się na krześle myślała, że będzie teraz dla niego pracować. Oczywiście!
Wszystko, co miała zrobić, to spotkać się z nim i zająć jego sprawą: uczciwie, logicznie,
profesjonalnie. Jest po prostu jednym z klientów.
Kiedy punktualnie o trzeciej zjawił się w jej pokoju, musiała przywołać cały swój chłodny
profesjonalizm, by spokojnie go przywitać. Wyglądał inaczej niż wtedy, w parku. W
nieskazitelnym, szarym garniturze mógłby być przykładem eleganckiego businessmana.
Promieniował jakąś tajemniczą siłą i męskością.
- Miło mi pana poznać, panie Bennington.
- Panna Tyson, prawda? Mam nadzieję, że dobrze wymawiam pani nazwisko - wyciągnął
rękę. - Dzień dobry.
Laine odniosła wrażenie, że znają się od lat. Ku swemu zdziwieniu zobaczyła w jego oczach
iskierki sympatii.
- Witam pana! Może filiżankę herbaty?
Jego uśmiech przyprawił ją o przyśpieszone bicie serca.
- Chętnie. Dziękuję.
- Proszę usiąść. Za moment wrócę.
Zamówiła herbatę, szczęśliwa, że chwilowa przerwa pozwoli jej odzyskać równowagę.
W tym czasie Jake postawił na podłodze swą wypchaną teczkę i wydobył z niej plik
dokumentów.
- Czy zna pani moją sprawę?
- Chodzi o przelew gotówki?
- Zgadza się. Potrzebuję kolejnej pożyczki, ale bank nie chce mi jej udzielić bez większej
ilości danych i odpowiednich zabezpieczeń.
- Na co pan chce przeznaczyć ten kredyt?
- Chcę wyposażyć klub, który otwieram w przyszłym miesiącu.
- Rozumiem. Ile pan posiada klubów?
- Pięć. Ten będzie szósty.
- A działa pan, jeśli się nie mylę, zaledwie rok?
- Osiemnaście miesięcy. Ma to jakieś znaczenie?
- Za szybko się pan rozwija. To dość powszechny problem.
- No cóż, pani się na tym zna. Co powinienem zrobić w tej sytuacji?
- Proszę dać mi trochę czasu. Zanim udzielę porady, muszę się zorientować w sprawie, także
w banku.
- To brzmi optymistycznie, panno Tyson, ale ja nie mam czasu. Wierzyciele depczą mi po
piętach.
Laine uśmiechnęła się.
- Przystopujemy ich, przynajmniej czasowo. Poczekają, gdy im powiem, że zgłosił się pan
po poradę finansową.
Uśmiechnął się szeroko. Jego pociągłą twarz pokryła siateczka bruzd i zmarszczek, tworząc
interesujący rysunek.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin