Conrad Joseph - Ze wspomnien.rtf

(383 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

Joseph Conrad

 

 

 

Ze wspomnień

 

Przełożyła: Aniela Zagórska

Tytuł oryginału: »A personal record«

 

 

SCAN-dal

 


Od Autora

 

Ukazanie się tej książki w nowej postaci nie wymaga właściwie drugiej przedmowy. Ale ponieważ wynurzenia autora są tu bardzo na miejscu, korzystam ,ze sposobności, aby wspomnieć o dwóch kwestiach, wynikłych z pewnych dotyczących mnie oświadczeń, które niedawno pojawiły się w prasie.

Jedno z nich dotyczy języka. Czułem zawsze, że ludzie patrzą na mnie jak na pewnego rodzaju dziwoląga; jest to opinia, którą tylko cyrkowcy mogą uznać za pożądaną. Trzeba specjalnego usposobienia, aby lubować się w fakcie, że się umie dokonywać dziwacznych rzeczy z rozmysłem i jak gdyby z czystej próżności.

Fakt, że nie piszę w ojczystym języku, był naturalnie często omawiany w recenzjach i notatkach o różnych mych książkach oraz w obszerniejszych artykułach krytycznych. Sądzę, że to było nieuniknione, a komentarze brzmiały naprawdę wyjątkowo pochlebnie. Ale nie mam i nie mogę mieć pod tym względem próżności, którą by można połechtać.

W notatce tej chcę przede wszystkim odrzucić wszelką zasługę, mogącą wypływać z aktu świadomej woli. Rozpowszechniło się jakoś wrażenie, że dokonałem wyboru między dwoma obcymi dla mnie językami, francuskim i angielskim. To wrażenie jest mylne. Zdaje mi się, że wywołał je artykuł Sir Hugh Clifforda, ogłoszony, o ile pamiętam, w roku 1898. Na jakiś czas przedtem Sir Hugh Clifford przyjechał mnie odwiedzić. Wprawdzie nie jest pierwszym przyjacielem, którego pozyskały mi moje książki, ale jest jednym z dwóch pierwszych, obok pana Cunninghame Grahama; ostatni — rzecz charakterystyczna — zachwycił się moją nowelą Placówka postępu. Te związki przyjaźni przetrwały po dziś dzień i zaliczam je do swych cennych skarbów.

Pan Hugh Clifford (nie miał jeszcze wówczas tytułu) ogłosił był właśnie pierwszy tom szkiców malajskich. Oczywiście wizyta jego ucieszyła mnie niezmiernie, zarówno jak i wszystkie miłe słowa o pierwszych mych książkach oraz o pewnych nowelach mających za tło Archipelag Malajski. Pamiętam, że powiedział wiele rzeczy, od których powinienem był w swej skromności zaczerwienić się po uszy, i w końcu rzekł z bezwzględną, lecz dobrotliwą stanowczością człowieka, zwykłego mówić gorzką prawdę nawet potentatom Wschodu (oczywiście dla ich własnego dobra), że właściwie nie mam pojęcia o Malajach. Wiedziałem o tym dobrze. Nie uważałem się nigdy za wyrocznię w tych kwestiach i odpaliłem (dziwię się po dziś dzień swej zuchwałości): „Naturalnie że nie mam pojęcia o Malajach. Gdybym wiedział choćby setną część tego, co pan i Frank Swettenham wiecie o nich, to wszyscy by otwarli usta z podziwu.” Hugh Clifford w dalszym ciągu patrzył na mnie dobrotliwie (lecz stanowczo) i wreszcie obaj wybuchnęliśmy śmiechem. Podczas tej przemiłej wizyty sprzed lat dwudziestu, którą tak dobrze pamiętam, mówiliśmy o wielu rzeczach — między innymi o charakterystycznych cechach różnych języków — i tego dnia właśnie mój przyjaciel odniósł wrażenie, że zrobiłem świadomy wybór między francuskim i angielskim. Później, gdy przyjaźń (która dla Sir Hugh Clifforda nie jest pustym słowem) pobudziła go do napisania studium o Josephie Conradzie w „North American Review”, podzielił się swym wrażeniem z publicznością.

Odpowiedzialność za owo nieporozumienie, gdyż nie było to nic innego, spada z pewnością na mnie. Widać się źle wyraziłem w ciągu przyjaznej i poufnej rozmowy, kiedy się słów nie dobiera. Pamiętam, że chciałem rzec co następuje: Gdybym był musiał zrobić wybór między tymi dwoma językami, to — pomimo że znam nieźle francuski i władam nim od dzieciństwa — lękałbym się wypowiadać w języku tak bardzo „skrystalizowanym”. Zdaje mi się, że użyłem właśnie tego słowa. Potem przeszliśmy na inne tematy. Musiałem mówić trochę o sobie, a to, co Sir Hugh Clifford opowiadał o swej pracy na Wschodzie, na jego odcinku Wschodu, który poznałem tylko przelotnie i powierzchownie, było niezmiernie zajmujące. Może obecny gubernator Nigerii nie pamięta tej rozmowy równie dobrze jak ja, lecz jestem pewien, że nie weźmie mi za złe tego, co w języku dyplomatów nazywa się „sprostowaniem”; a sprostowanie to dotyczy słów nieznanego autora, którego Sir Hugh Clifford wyszukał i z którym nawiązał przyjaźń, powodowany szlachetną sympatią.

Prawda polega na tym, że moja właściwość pisania po angielsku przyszła mi tak łatwo jak pierwsza lepsza wrodzona skłonność. Mam szczególne a niezachwiane poczucie, iż ta właściwość była zawsze nieodłączną częścią mojej istoty. Angielski język nie był dla mnie nigdy kwestią wyboru lub adopcji. Pomysł wyboru nie przyszedł mi nawet do głowy. A co do adopcji — no tak, ta miała istotnie miejsce; ale to ja zostałem zaadoptowany przez ducha języka, który owładnął mną z chwilą, gdym przezwyciężył pierwsze trudności angielskiej mowy; owładnął mną tak zupełnie, że, według mego przekonania, nawet jego idiomy wpłynęły bezpośrednio na moje usposobienie i kształtowały mój charakter, wówczas jeszcze podatny wpływom.

Oddziaływanie to sięgało bardzo głęboko i dlatego zbyt jest tajemnicze, aby można je było wyjaśnić. To jest równie niemożliwe, jak wyjaśnić miłość od pierwszego wejrzenia. Była w tym związku ta sama prawie fizyczna radość z zetknięcia się, ta sama wzruszona uległość i duma z posiadania, a zarazem zdumienie towarzyszące wielkiemu odkryciu; lecz nie było tam ani śladu strasznego zwątpienia, które pada cieniem na płomień naszych przemijających namiętności. Wiedziałem bardzo dobrze, że to już nie przeminie.

Właściwość pisania po angielsku przypadła mi jak odkrycie, nie otrzymałem jej w spadku, i właśnie niższość mych praw do niej czyni mi ją tym bardziej cenną i obowiązuje do tego, aby okazać się godnym wielkiego szczęścia. Ale zdaje się, że to wszystko brzmi, jakbym usiłował wyjaśnić tę sprawę — co przed chwilą uznałem za niemożliwe. Można przyznać z najwyższym uznaniem, że w zakresie czynu Niepodobieństwo nie istnieje dla nieugiętego ludzkiego ducha, natomiast w zakresie analizy stajemy wcześniej czy później wobec Niepodobieństwa. Wszystko, do czego mam prawo po upływie tylu lat pracy pełnej żarliwego oddania, a także i niepokoju, płynącego ze zwątpień, wahań i niedoskonałości, wszystko, do czego mam prawo — to, aby mi wierzono, gdy mówię, że gdybym nie był pisał po angielsku, nie byłbym pisał wcale.

Druga uwaga, która mi się nasuwa, jest także sprostowaniem, ale mniej bezpośrednim. Nie ma żadnego związku ze sposobami wypowiadania się; wprawdzie dotyczy mnie jako autora, lecz w inny sposób. Nie moją jest rzeczą krytykowanie mych sędziów, tym bardziej że czułem zawsze, iż oceniają mnie wyżej, niż na to zasługuję. Ale wydaje mi się, że ich niezmienna dla mnie życzliwość przypisywała narodowym i historycznym wpływom to, co, moim zdaniem, zależy po prostu od indywidualnych cech jednostki. Tak zwany w literackim świecie sclavonism[1] jest absolutnie obcy polskiemu temperamentowi z jego tradycją wolności, jego rycerskim poglądem na moralne wędzidła i przesadnym szacunkiem dla praw jednostki; pominąwszy już ten ważny fakt, że polska umysłowość, zachodnia z natury, kształtowała się na wzorach włoskich oraz francuskich, sympatyzując zawsze, jak świadczy historia, nawet w sprawach religijnych, z najbardziej liberalnymi prądami myśli europejskiej. Bezstronny pogląd na ludzkość we wszystkich jej fazach wspaniałości i nędzy, a przy tym szczególny szacunek dla praw tych, co na tej ziemi pozbawieni są przywilejów, szacunek nie wypływający z pobudek mistycznych, lecz oparty na gruncie prostego koleżeństwa i szlachetnych wzajemnych usług—oto zasadnicze rysy duchowej i moralnej atmosfery w domach, pod których dachem spędziłem niespokojne dzieciństwo; a rysy te wypływają z wewnętrznych głębokich przekonań, niewzruszonych i konsekwentnych, bardzo dalekich od tego humanitaryzmu, który wydaje mi się tylko kwestią niepoczytalnych nerwów lub chorobliwego sumienia.

Jeden z najżyczliwszych mych krytyków usiłował przypisać pewne charakterystyczne cechy mego dzieła temu, że „jestem synem rewolucjonisty”. Jest to najmniej trafne ze wszystkich określeń w stosunku do człowieka, którym był mój ojciec, mający tak silne poczucie odpowiedzialności w zakresie idei i czynu i tak nieczuły na poduszczenia osobistej ambicji. Nie mogę doprawdy pojąć, dlaczego w całej Europie określano jako „rewolucje” polskie powstania z lat 1831 i 1863. Te powstania były po prostu buntami przeciw obcej przemocy. Nawet sami Rosjanie nazywali je rokoszami, co z ich punktu widzenia było ścisłą prawdą. Ojciec mój nie był bardziej rewolucyjny od innych Polaków zajętych przygotowaniem wypadków z 1863 r., to jest nie pracował nad obaleniem żadnego społecznego czy politycznego systemu. Był po prostu patriotą, człowiekiem, który wierzy w ducha narodu i nie może znieść, aby ten duch cierpiał niewolę.

Wywołano na forum publiczne postać ojca w życzliwej intencji usprawiedliwienia dzieła syna, pragnę wiać jeszcze kilka słów powiedzieć o tej postaci z mojej przeszłości. Jako dziecko nie zdawałem sobie sprawy z działalności ojca, bo .umarł, zanim jeszcze skończyłem lat dwanaście. Widziałem na własne oczy uroczysty pogrzeb, pustą jezdnię, milczące tłumy; lecz było dla mnie jasne, że duch narodu chwycił dogodną sposobność, aby się wypowiedzieć. Tłum robotników i młodzieży akademickiej z obnażonymi głowami, kobiety u okien, uczniowie na chodnikach, wszyscy ci ludzie nie mogli wiedzieć o moim ojcu nic poza znaną jego wiernością dla uczucia, które panowało wszechwładnie we własnych ich sercach. I ja sam wówczas nie wiedziałem nic więcej; ta wielka, milcząca manifestacja wydała mi się najprostszym z hołdów nie dla człowieka, lecz dla idei.

Mnie osobiście wzruszyło daleko silniej spalenie rękopisów ojca na jakie dwa tygodnie przed jego śmiercią. Odbyło się to pod własnym jego nadzorem. Tego wieczora wszedłem do pokoju ojca trochę wcześniej niż zwykle i, nie zauważony przez nikogo, przypatrywałem się szarytce wrzucającej rękopisy do ognia rozpalonego na kominku. Mój ojciec siedział w głębokim fotelu wsparty o poduszki. Wstał wówczas z łóżka po raz ostatni. Wyglądał w moich oczach jak człowiek nie tyle beznadziejnie chory, co śmiertelnie znużony — jak człowiek pokonany. Ów akt zniszczenia papierów dotknął mnie głęboko, bo wyglądał na poddanie się. Ale nie śmierci. Dla człowieka tak silnej wiary śmierć wrogiem być nie mogła.

Przez wiele lat byłem pewien, że rękopisy ojca zostały spalone aż do ostatniego skrawka, lecz w lipcu 1914 roku bibliotekarz Uniwersytetu Jagiellońskiego odwiedził mnie w czasie mego krótkiego pobytu w Polsce i wspomniał, że istnieje kilka rękopisów mego ojca, a także i seria listów pisanych przed wygnaniem i podczas wygnania do najbliższego przyjaciela, który przesłał je do Uniwersytetu na przechowanie. Poszedłem od razu do biblioteki, ale miałem wtedy czas tylko okiem na nie rzucić. Chciałem przyjść znowu nazajutrz i polecić, aby sporządzono kopię całej korespondencji. Lecz nazajutrz wybuchła wojna. Więc może już się nigdy nie dowiem, co ojciec mój pisał do najbliższego przyjaciela w czasach domowego szczęścia, w pełni żywych nadziei, w początkach swego ojcostwa — i później, w godzinach rozczarowania, sieroctwa i żałoby.

Myślałem także, że zapomniano o nim zupełnie w czterdzieści pięć lat po jego śmierci. Ale nie. Kilku młodych literatów wydobyło go z zapomnienia, głównie jako wybitnego tłumacza Szekspira, Wiktora Hugo i Alfreda de Vigny; ojciec mój przełożył dramat tego ostatniego Chatterton i zaopatrzył go wymownym wstępem, broniąc głęboko ludzkich uczuć poety i jego ideału, polegającego na szlachetnym stoicyzmie. Przypomniano także polityczną działalność mego ojca; kilku współczesnych mu ludzi — jego kolegów w pracy, zmierzającej do utrzymania w narodzie niezłomnej nadziei na przyszłą niepodległość — ogłosiło po dojściu do starości wspomnienia, w których rola odegrana przez mego ojca została ujawniona po raz pierwszy. Dowiedziałem się wówczas o faktach z jego życia zupełnie mi nie znanych, faktach, które poza grupą wtajemniczonych mogły być wiadome tylko jednej osobie — mej matce. I tak, z tomu pośmiertnych wspomnień odnoszących się do tych gorzkich lat, dowiedziałem się, że pierwotnym zamiarem tajnego Narodowego Komitetu było zorganizować opór moralny przeciwko wzmożonemu rosyjskiemu uciskowi i że projekt ten wyszedł od mego ojca, a pierwsze zebrania Komitetu odbywały się w naszym mieszkaniu w Warszawie; pamiętam z tego mieszkania wyraźnie tylko jeden pokój, biały i czerwony, prawdopodobnie salon. Były tam sklepione drzwi — najwyższe, jakie sobie można wyobrazić. Dokąd prowadziły, pozostaje dla mnie tajemnicą; lecz po dziś dzień nie mogę się oprzeć wrażeniu, że wszystko to było olbrzymich rozmiarów i że postacie, ukazujące się i znikające w tej niezmiernej przestrzeni, przerastały wzrostem ludzi, których spotykałem w późniejszym życiu. Pamiętam wśród nich moją matkę, bliższą mi od innych postaci, ubraną w czerń narodowej żałoby, noszonej Wbrew okrutnym zakazom policji. Zachowałem też, głównie z tych czasów, wspomnienie lelku wobec tajemniczej matczynej powagi, która nie była jednak pozbawiona uśmiechu. Bo pamiętam i uśmiechy mej matki. Pewno dla mnie umiała zawsze zdobyć się na uśmiech. Była wówczas młoda, nie miała jeszcze trzydziestu lat. Umarła w cztery lata później na wygnaniu.

Na kartach tej książki wspominam o odwiedzinach mej matki w domu brata, mniej więcej na rok przed jej śmiercią. Opowiadam też trochę o moim ojcu, tak jak go pamiętam w latach następujących po śmiertelnym ciosie, którym była dla niego utrata żony. Wywołałem ponownie te cienie, odpowiadając na słowa życzliwego krytyka, a teraz niechże im będzie wolno powrócić na miejsce swego spoczynku, gdzie ich ziemskie postacie trwają wciąż, zasnute mgłą, lecz żywe, czekając chwili, kiedy ich dojmująca rzeczywistość, ostatni ślad ich życia na ziemi zniknie wraz ze mną na zawsze z tego świata.

J. C.

1919 r.


Przedmowa bez ceremonii

 

Nie potrzebujemy w zasadzie silnego bodźca, aby mówić o sobie, a jednak ta niewielka książka jest wynikiem przyjaznej zachęty, nawet lekkiego przyjaznego nacisku. Broniłem się dość żywo, lecz przyjazny głos powtarzał mi z charakterystycznym uporem: „Słuchaj, musisz koniecznie napisać swoje wspomnienia.”

Nie był to żaden argument, ale poddałem się od razu. Jak trzeba, to trzeba!

Oto jaką siłę ma słowo. Ten, który pragnie innych przekonać, powinien zaufać nie właściwemu argumentowi, lecz właściwemu słowu. Siła dźwięku działa zawsze mocniej niż siła argumentu. Nie mówię tego z pogardą. Korzystniej jest dla ludzkości rządzić się wrażeniem niż refleksją. Nic z tego, co po ludzku jest wielkie — w tym znaczeniu, że dotyczy ogromnej liczby istnień — nie zrodziło się z namysłu. Natomiast każdy zdaje sobie sprawę z potęgi słów — takich na przykład jak Chwała lub Litość. Innych nie wymieniam. Nie trzeba ich szukać daleko. Te dwa słowa — wygłaszane z zapałem, z przekonaniem, z wytrwałością — samym swym dźwiękiem wprawiły w ruch całe narody i rozkołysały suchy, twardy grunt, który jest podłożem całej naszej społecznej budowy. Jeśli chcecie, wymienię także i Cnotę! Trzeba naturalnie uważać i na ton wypowiedzianego słowa. Na właściwy ton. To bardzo jest ważne. Trzeba mieć potężne płuca i grzmiące lub czule głosowe struny. Nie mówcie mi o dźwigni Archimedesa; był to roztargniony osobnik o wyobraźni matematyka. Nauki matematyczne budzą we mnie wielki szacunek, ale nie umiem się obchodzić z maszynami. Dajcie mi właściwe słowo i właściwy ton, a świat z miejsca poruszę.

Cóż to za marzenie dla pisarza! Albowiem pisane słowa mają także swój ton. Tak! Byle tylko znaleźć właściwe słowo! Tkwi ono gdzieś z pewnością wśród szczątków wszystkich radosnych uniesień i wszystkich skarg, rozbrzmiewających już od pierwszego dnia, kiedy nadzieja — nieśmiertelna nadzieja — zstąpiła na ziemię. Może słowo to jest gdzieś blisko, pod ręką, nie zauważone i niewidzialne. Ale cóż mi z tego? Myślę, że są ludzie, którzy potrafią znaleźć od razu igłę w stogu siana. Co do mnie, nigdy się takim szczęściem nie cieszyłem.

A przy tym chodzi także i o ton. Jeszcze jedna trudność. Bo jakże osądzić, czy ton jest właściwy, czy nie, dopóki nie wykrzyknie się słowa, które może poleci z wiatrem nie zauważone przez nikogo i wcale świata nie poruszy? Żył ongi cesarz, który był mędrcom i poniekąd pisarzem. Notował na tabliczkach z kości słoniowej myśli, maksymy, uwagi, ocalone przez los ku zbudowaniu potomności. Wśród różnych powiedzeń — cytuję z pamięci — jest tam uroczyste napomnienie: „Niech wszystkie twoje słowa mają ton bohaterskiej prawdy.” Ton bohaterskiej prawdy! Bardzo pięknie, ale sądzę, że łatwo było surowemu cesarzowi spisywać wzniosłe rady. Prawdy, według których ludzie postępują, są po większej części skromne, a nie bohaterskie; istniały zaś czasy w historii, gdy słowa bohaterskiej prawdy budziły w ludziach tylko szyderstwo.

Niech się nikt nie spodziewa, że znajdzie na kartach tej książki słowa o niezwykłej potędze lub ton porywającego bohaterstwa. Wprawdzie obniża to moje pojęcie o samym sobie, ale muszę wyznać, iż rady Marka Aureliusza do mnie nie przemawiają. Odpowiedniejsze są dla moralizatora niż dla artysty. Mogę wam obiecać prawdę z rodzaju tych skromnych — i szczerość poza tym. Tę zupełną, chwalebną szczerość, która wydaje człowieka w ręce jego nieprzyjaciół, a jednocześnie poróżnia go często z przyjaciółmi.

„Poróżnia” jest może zbyt silnym wyrażeniem. Nie umiem sobie wyobrazić ani wśród mych przyjaciół, ani wśród wrogów kogoś tak znudzonego bezczynnością, aby chciało mu się ze mną pokłócić. „Szczerość rozczarowuje przyjaciół” — bliższe jest prawdy. Większość przyjaźni — prawie wszystkie przyjaźnie w okresie pisarskim mego życia — zawdzięczam mym książkom; i wiem, że powieściopisarz żyje w swym dziele. Tkwi w nim jako jedyna rzeczywistość wymyślonego świata, wśród urojonych rzeczy, wydarzeń i ludzi. Pisząc o nich, piszę jedynie o samym sobie. Ale to uzewnętrznienie się nie jest zupełne. Pisarz pozostaje do pewnego stopnia jakby za zasłoną, obecność jego jest raczej przeczuwana niż widzialna — niby ruchy i głos dochodzące zza ekranu .powieści. W tych zapiskach zasłona ta nie istnieje. I nieodparcie przychodzi mi tu na myśl pewien ustęp z Naśladowania Chrystusa, gdzie ascetyczny autor, co tak głęboko znał życie, mówi: „Bywa, że osoby, które szanujemy na podstawie ich reputacji, przy osobistym zetknięciu psują opinię, jaką miało się o nich.” Oto niebezpieczeństwo grożące pisarzowi powieści, który zaczyna mówić o sobie bez osłonek.

Gdy te wspomnienia wychodziły w odcinku, strofowano mnie za złą gospodarkę, jakby tęgo rodzaju pisanie było czymś na kształt pobłażania samemu sobie, jakby trwoniło materiał przyszłych tomów. Widocznie zbyt mało we mnie jest z literata. Doprawdy, człowiek, który aż po trzydziesty szósty rok życia nie napisał ani jednego wiersza z myślą o druku, nie może siebie zmusić do zapatrywania się na swoje istnienie i przeżycia, na wszystkie swe myśli, doznania i wzruszenia, na swoją przeszłość i swoje żale, i wszystko, co go kiedykolwiek spotkało, wyłącznie jako na tworzywo dla swoich rąk. Robiono mi już podobne uwagi ze trzy lata temu, gdy wydałem Zwierciadło morza, tom złożony ze wspomnień i wrażeń. Uwagi te były praktyczne. Lecz wyznam, że nie mogłem nigdy zrozumieć tego rodzaju oszczędności, jaką mi zalecano. W Zwierciadle morza pragnąłem złożyć hołd morzu, jego statkom i ludziom, którym zawdzięczam w wielkim stopniu, że stałem się tym, czym jestem. Okazanie czci ich cieniom wydawało mi się możliwe jedynie w takiej formie. Inaczej sobie tego wyobrazić nie mogłem. Widać zły ze mnie ekonomista — ale jestem stanowczo niepoprawny.

Dojrzewałem na morzu, wśród szczególnych warunków morskiego życia, i mam specjalny pietyzm dla tej fazy mojej przeszłości; albowiem skupione w niej wrażenia były żywe, jej zew bezpośredni, a wymagania tego rodzaju, że mogłem im sprostać z właściwym młodemu wiekowi uniesieniem i siłą. Nie było w tych wymaganiach nic, co by mogło wprowadzić rozterkę do młodego sumienia. Wyrwałem się ze swego kraju wśród gromów rzucanych na mnie przez wszystkich ludzi, mających choćby najlżejsze prawo do wypowiadania opinii; od pozostałych mi najbliższych osób oddzielała mię nie tylko wielka przestrzeń, ale poniekąd i niepojęty dla nich rodzaj życia, które uwiodło mnie tak tajemniczo i sprowadziło z drogi posłuszeństwa — toteż mogę śmiało powiedzieć, że na skutek ślepej siły okoliczności morze stało się na długi szereg lat mym światem, a marynarka handlowa jedynym domowym ogniskiem. Nic więc dziwnego, iż w moich dwóch wyłącznie morskich książkach, w Murzynie z załogi Narcyza i Zwierciadle morza (a także w kilku krótkich opowieściach z morskiego życia, np. w Młodości i Tajfunie) usiłowałem z nieledwie synowskim szacunkiem odtworzyć życie drgające w wielkim świecie wód, w sercach prostych ludzi, którzy od wieków wędrują po jego (pustych obszarach, a także oddać to coś żywego, co zdaje się tkwić w okrętach — dziele ludzkich rąk i przedmiocie ludzkiej pieczołowitości.

Życie twórcze pisarza musi się często zasilać wspomnieniem i szukać rozmowy z cieniami — chyba że autor postanowił pisać tylko w tym celu, aby strofować ludzkość za to, czym jest, lub chwalić ją za to, czym nie jest, albo też w ogóle uczyć ją, jak się ma zachowywać. Nie będąc ani sprzeką, ani pochlebcą, ani mędrcom nie uprawiałem żadnej z tych rzeczy i jestem gotów znieść z ‘pogodą lekceważenie będące udziałem tych, którzy nie zajmują się wścibstwem w jakimkolwiek zakresie. Lecz rezygnacja nie jest obojętnością. Nie chciałbym, aby mnie uważano tylko za widza, który stoi na brzegu wielkiej rzeki unoszącej tyle istnień. Pragnąłbym, żeby mi przyznano dar pewnej wnikliwości, która umie się wypowiedzieć głosem sympatii i współczucia.

Zdaje się, iż co najmniej jeden z miarodajnych odłamów krytyki posądza mnie o to, że się odnoszę do faktów z pewnego rodzaju ponurą obojętnością; Francuzi nazwaliby to sécheresse de coeur[2]. Piętnaście lat niezachwianego milczenia wobec (pochwał lub nagany świadczy dostatecznie o mym szacunku dla krytyki — pięknego kwiatu wyrosłego z osobistych wynurzeń w ogrodzie literatury. Lecz tamto posądzenie jest bardziej osobistej natury, dosięga człowieka poza jego książkami i dlatego wolno mi o nim wspomnieć w dziełku, które jest osobistą notatką na marginesie publicznej karty. Nie czuję się bynajmniej dotknięty owym zarzutem. Oskarżenie — jeśli w ogóle można to nazwać oskarżeniem — zostało wypowiedziane z jak największym szacunkiem; brzmiała w nim nuta żalu.

A oto moja odpowiedź. Jeśli jest prawdą, że każda powieść zawiera autobiograficzne pierwiastki — a trudno temu zaprzeczyć, ponieważ twórca może wyrazić tylko siebie w swym dziele — to dla niektórych pisarzy publiczne rozwodzenie się nad swymi uczuciami jest wstrętne. Nie chciałbym wychwalać przesadnie cnoty powściągliwości. Często jest to po prostu kwestia temperamentu. Ale powściągliwość nie zawsze świadczy o chłodzie. Bywa także oznaką dumy. Największe z upokorzeń grożących pisarzowi, to widzieć, jak pocisk jego wzruszenia omija cel — wzbudzenie łez lub śmiechu. Nic bardziej nie upokarza! A to dlatego, że jeśli cel jest chybiony, jeśli pokaz uczuć nie wzruszył czytelnika, wówczas wrażenie przepada niechybnie, budząc wstręt lub pogardę. Nie można mieć za złe żadnemu artyście, iż wzdraga się przed ryzykiem, które tylko durnie biorą na siebie z ochotą, a którego jedynie geniusz może bezkarnie się podjąć. W zadaniu polegającym głównie na tym, że w mniejszym lub większym stopniu obnaża się duszę przed ludźmi, wzgląd na przyzwoitość — nawet za cenę powodzenia — jest u pisarza tylko szacunkiem dla własnej godności, związanej nierozdzielnie z godnością jego dzieła.

Poza tym bardzo trudno na tej ziemi być całkowicie wesołym lub też całkowicie smutnym. Śmieszność, jeśli jest głęboko ludzka, nabiera cech bólu; niektóre zaś z naszych cierpień (tylko niektóre, nie wszystkie, bo właśnie zdolność do cierpienia czyni człowieka wzniosłym w oczach innych ludzi) mają swe źródło w słabościach, które należy przyjąć z uśmiechem współczucia, jako do wspólnego dziedzictwa nas wszystkich. Radość i smutek na tym świecie przenikają się nawzajem, stapiając swe kształty i szepty w półmroku życia tajemniczego jak mroczny ocean, a olśniewająca, czarowna jasność wymarzonych nadziei tkwi nieruchomo w dali, u krańca odległego widnokręgu.

Tak! I ja bym pragnął trzymać magiczną różdżkę, dającą władzę nad śmiechem j. łzami, uznaną za szczyt literatury pięknej. Lecz alby się stać wielkim czarodziejem, trzeba się poddać tajemnym i nieodpowiedzialnym siłom, znajdującym się poza nami lub też w naszych własnych piersiach. Słyszeliśmy wszyscy o prostaczkach sprzedających duszę dziwacznemu diabłu w zamian za miłość lub ‘potęgę. Najzwyklejszy umysł potrafi dostrzec, nie wytężając się zbytnio, że na tego rodzaju umowie musi się wyjść jak Zabłocki na mydle. Nie uważam, aby moja antypatia i nieufność do podobnych transakcji dowodziła szczególnej mądrości. Może zaważył tu mój zawód marynarza — w połączeniu z wrodzoną mi skłonnością do trzymania się jedynej rzeczy bezspornie mojej — lecz odczuwam po prostu wstręt do utraty, nawet na jedną chwilę wzruszenia, tej pełnej władzy nad samym sobą, która jest pierwszym warunkiem dobrej służby. A pojęcie o dobrej służbie przeniosłem z mego wcześniejszego do późniejszego życia. Ja, który nie szukałem nigdy w pisanym słowie nic poza pewną postacią Piękna, przeniosłem tamten artykuł wiary z pokładu okrętów na bardziej ograniczoną przestrzeń mego biurka i sądzę, że stałem się przez to raz na zawsze niedoskonały w oczach wykwintnego towarzystwa czystych estetów.

Zarówno na politycznym, jak i na literackim polu ludzie najczęściej zdobywają sobie przyjaciół przez namiętność swych uprzedzeń i konsekwentną ciasnotę Doglądów. Ale nigdy nie umiałem kochać tego, co nie jest godne miłości, lub nienawidzić tego, co na nienawiść nie zasługuje — wyłącznie przez szacunek dla jakiejś ogólnej zasady. Nie wiem, czy trzeba odwagi, aby to wyznać. Gdy przebyliśmy połowę drogi wyznaczonej nam w życiu, patrzymy beznamiętnie na radości i niebezpieczeństwa. Tedy oświadczam ze spokojem, że w wysiłku dążącym do wywołania skrajnych wzruszeń, podejrzewałem zawsze poniżający odcień nieszczerości. Aby głęboko poruszyć innych, musimy z całym rozmysłem dać ‘się porwać uniesieniu poza granice właściwej nam wrażliwości; jest to może dość niewinne i nieuniknione — jak u aktora, który na scenie podnosi głos ponad ton zwykłej rozmowy — ale jest jednak konieczne. Niewielki to grzech bez wątpienia. Lecz niebezpieczeństwo polega na tym, że pisarz może Stać się ofiarą swej przesady, może stracić poczucie własnej szczerości i w końcu może zacząć lekceważyć samą prawdę jako coś zbyt zimnego, zbyt tępego dla jego celu, jako w gruncie rzeczy coś, co zbyt słabo .wyraża zachłanne wzruszenie twórcy. Od śmiechu i łez łatwa droga do szlochów i chichotu.

Te uwagi mogą się wydać egoistyczne; ale zasady zdrowej etyki nie pozwalają potępić człowieka za to, że dba o własną uczciwość. To jego prosty obowiązek. A już najmniej można potępić artystę, który dąży — choćby pokornie i nieudolnie — do twórczego celu. W tym wewnętrznym świecie, gdzie myśl artysty i jego wrażliwość dążą do przeżywania zmyślonych przygód, nie ma policjantów ani praw, ani nacisku okoliczności lub lęku przed opinią, które by pomogły twórcy utrzymać się w ryzach. Któż zatem przeciwstawi się jego pokusom, jeśli nie jego własne sumienie?

A przy tym — pamiętajcie, że to jest miejsce i okazja do zupełnej otwartości — sądzę, że każda ambicja jest uprawniona prócz tych, które pną się w górę po ludzkiej łatwowierności i ludzkich cierpieniach. Wszelkie umysłowe i artystyczne ambicje są dozwolone aż do granic ‘zdrowego rozsądku, a nawet poza jego granicami. Nikomu to krzywdy nie wyrządzi. Jeśli ambicje artysty są szalone, tym gorzej dla niego. Zaiste — takie ambicje, podobnie jak i cnota, bywają same dla siebie nagrodą. Czy to jest szaleńcza zarozumiałość, jeśli pisarz wierzy we władczą potęgę swej sztuki, jeśli próbuje coraz innych środków, innych dróg, aby potwierdzić tę wiarę przez osiągnięcie głębszej wymowy w swym dziele? Gdy artysta usiłuje sięgnąć głębiej, nie znaczy to, aby był nieczuły. Dziejopis serc nie jest dziejopisem wzruszeń, a jednak przenika głębiej, mimo swej powściągliwości, ponieważ celem jego jest dotarcie aż do samego źródła śmiechu i łez. Widok ludzkich spraw zasługuje na podziw i litość. A także i na szacunek. Nie można pomawiać o obojętność tego, kto składa powściągliwy hołd ludzkim sprawom w westchnieniu, które nie jest szlochem, w uśmiechu, który nie jest grymasem. Rezygnacja, bynajmniej nie mistyczna lub oderwana, rezygnacja o szeroko otwartych oczach, świadoma siebie i natchniona przez miłość, jest jedynym z uczuć, które nie może stać się blagą.

Nie uważam jednak rezygnacji za ostatnie słowo mądrości. Zbyt jestem na to dzieckiem swego czasu. Ale myślę, że właściwą mądrością jest pragnąć tego, czego pragną bogowie, nie wiedząc może, czego oni pragną, a nawet czy mają w ogóle jakie pragnienia. W tej sprawie życia i sztuki „jak” ważniejsze jest dla naszego szczęścia niż „dlaczego”. Zgodnie z powiedzeniem tego Francuza: „Il y a toujours la manière.” Święta prawda. Tak. (Sposób także coś znaczy. Sposób, w jaki człowiek się śmieje, płacze, ironizuje, oburza czy zapala, wypowiada swą opinię — i nawet kocha. Sposób postępowania, który — niby rysy i wyraz ludzkiej twarzy — odbija wewnętrzną prawdę dla tych, co umieją patrzeć na swoich bliźnich.

Ci, którzy mnie czytają, wiedzą o mym przekonaniu, że świat, doczesny świat, spoczywa na paru bardzo prostych wyobrażeniach, tak prostych, że muszą być prastare. A między innymi spoczywa głównie na pojęciu Wierności. W czasach, kiedy można się spodziewać, że tylko to, co zawiera jakikolwiek element rewolucyjny, przyciągnie ogólną uwagę, nie byłem rewolucyjny w swych książkach. Buntowniczy duch jest niezmiernie wygodny z tego względu, że pozbawia człowieka wszelkich skrupułów w stosunku do idei. Jego surowy, bezwzględny optymizm jest mi obcy z powodu groźby fanatyzmu i nietolerancji, którą zawiera. Należałoby oczywiście zbyć te sprawy uśmiechem; lecz nieudolny ze mnie esteta i nie lepszy filozof. Wszelkie pretensje do wyjątkowej słuszności moralnej budzą we mnie tę pogardę i gniew, od których filozoficzny umysł powinien być wolny…

Zdaje się, że, chcąc utrzymać ton konwersacyjny, odbiegłem niepotrzebnie od przedmiotu. Nie posiadałem nigdy w pełni sztuki konwersacji — tej sztuki, która, jak słyszałem, uchodzi obecnie za przepadła. W mych młodych latach — latach kształtujących przyzwyczajenia i charakter człowieka — obcowałem najczęściej z długotrwałym milczeniem. Głosy, które je przerywały, nie miały nic wspólnego z konwersacją. Bynajmniej. Więc nie nabrałem tego nawyku. Ale moje dygresje nie są bez znaczenia dla tej książki, choć jej to wytykano — zarówno jak i lekceważenie chronologicznego porządku (co już samo w sobie jest zbrodnią) oraz niekonwencjonalną formę (co jest nieprzyzwoitością). Zapowiedziano mi surowo, że czytelnicy odniosą się niechętnie do bezceremonialnego charakteru mych wspomnień. „Jakże mi przykro! — zapewniałem, łagodnie. — Czyż mogłem zacząć od sakramentalnych słów: urodziłem się takiego to a takiego dnia, w takiej to a takiej miejscowości?” Jest to miejscowość bardzo odległa, co pozbawiłoby wszelkiej wagi moje wyznanie. Nie przeżywałem nadzwyczajnych przygód, które bym mógł kolejno opowiadać. Nie znałem wybitnych łudzi, o których bym mógł wygłaszać banalne uwagi. Nie byłem zamieszany w wielkie lub skandaliczne Sprawy. Te kartki są tylko krótkim psychologicznym dokumentem i nie pisałem ich po to, by wyciągać jakiekolwiek osobiste wnioski.

Ale mój oponent nie został ułagodzony. Oświadczył, że powyższe argumenty nie są żadnym usprawiedliwieniem dla tego, co jest już napisane, lecz dowodem, iż wcale pisać nie należało.

Zgadzam się z tym, że prawie wszystko, wszystko a świecie mogłoby służyć za słuszny powód, aby nie pisać wcale. Ale ponieważ te kartki są już gotowe, chcę powiedzieć na ich obronę, co następuje: wspomnień swych, kreślonych bez żadnego względu na ustalone zwyczaje, nie rzuciłem na papier bez systemu i celu. Tkwi w nich pewna nadzieja i pewien zamysł. Nadzieja, że może z tych kart wyłoni się nareszcie wizja osobowości; człowiek tkwiący za książkami tak zasadniczo różnymi jak na przykład Szaleństwo Almayera i Tajny agent — a jednak konsekwentny i zrozumiały na tle swego pochodzenia i swej działalności. Taka jest moja nadzieja. Bezpośrednim zaś celem, związanym ściśle z tą nadzieją, jest przedstawienie osobistych wspomnień przez wierne oddanie moich uczuć i wrażeń, dotyczących napisania mej pierwszej książki oraz mego pierwszego zetknięcia z morzem.

W połączonych świadomie dźwiękach tej podwodne.) melodii niektórzy z mych przyjaciół odkryją, być może tu i ówdzie subtelną harmonię.

J. C.


Ze wspomnień

I

 

Książki można pisać w przeróżnych miejscach. Zdarza się, że natchnienie wcielone w słowa nawiedza kajutę marynarza na statku unieruchomionym w środku miasta przez zamarzniętą rzekę; a że święci spoglądają podobno życzliwie na pokornych wyznawców, lubię sobie wyobrażać cień starego Flauberta (który wierzył między innymi, że jest potomkiem Wikingów) unoszący się z żartobliwym zainteresowaniem nad parowcem „Adowa”, o wyporności 2000 ton, uwięzionym przez niełaskawą zimę przy nabrzeżu w Rouen; na tym właśnie parowcu zacząłem pisać dziesiąty rozdział Szaleństwa Almayera.[3] Powtarzam, że cień Flauberta przyglądał mi się z zainteresowaniem, bo czyż dobrotliwy normandzki olbrzym o wielkich wąsach i grzmiącym głosie nie był ostatnim z romantyków? Czyż w swym nieziemskim, prawie ascetycznym poświęceniu dla sztuki nie był czymś w rodzaju świętego pustelnika literata?

„Zaszło nareszcie — rzekła Nina do matki, wskazując na wzgórza, za które stoczyło się słońce…” Pamiętam, jak kreśliłem te słowa romantyczn...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin