Kisielewski Stefan Kisiel _Widziane z góry.pdf

(1280 KB) Pobierz
Microsoft Word - Dokument1
Stefan KISIELEWSKI
Widziane z góry
Iskry • Warszawa • 1989
1
Projekt okładki i karty tytułowej Maciej Buszewicz
Redaktor
Zenaida Socewicz-Pyszka
Redaktor techniczny Anna Kwaśniewska
Korektor Agata Bołdok
ISBN 83-207-1255-6
Wszelkie różnice w nazewnictwie i pisowni w stosunku do przyjętego w kraju są celowe i
zamierzo ne przez autora.
Pierwsze wydanie — Institut Litteraire, Paris 1967
Niniejszy egzemplarz może być sprzedawany wyłącznie w Polsce i w krajach RWPG.
Sprzedaż i wysyłka pocztowa do innych krajów wzbroniona.
Wydanie pierwsze krajowe. Państwowe Wydawnictwo „Iskry" Warszawa 1989
© Copyright by Stefan Kisielewski, Warszawa 1989
Niektóre osoby i wydarzenia opisane w tej książce mogą nasunąć komuś skojarzenia z
wypadkami i postaciami rzeczywistymi. Wszystko jednak jest tu tak dalece przemieszane z
dowolnymi hipotezami i pomysłami autora, że bezpieczniej będzie uznać całą rzecz za utwór
fantastyczny.
2
I
Włóczył się po Wielkich Bulwarach zupełnie bez przyjemności. Właściwie ten brak
przyjemności, a raczej zdecydowana przykrość irytowały go: nie był przecież doktrynerem,
nie był też prowincjuszem jak Szef — miał za sobą przedwojenne paryskie studia, znał to
miasto, lubił je kiedyś. W tej chwili patrzył na nie jakby przez matową szybę, odbierającą
rzeczom barwę i wyraz. To wszystko, choć tak ruchliwe, dziwnie było martwe, psychicznie
jednowymiarowe — to nie Paryż, to makieta Paryża — jakby klisza z fotoplastykonu, gdzie
obraz, choć niby przestrzennie prześwietlony, w istocie rzeczy jest płaski i to płaski w sposób
wciąż zauważalny, płaski jako forma i płaski jako treść. Paryż był tak typowo paryski, że aż
stawało się to banalne, tuzinkowe, po prostu nie do wiary — czyż tu się nic nie zmieniło,
mimo tylu zmian na świecie? Ideały mieszczańskie — Borowicz nie lubił, gdy Szef z
pogardliwą wyższością szafował tym terminem — ale jakoś przecież trzeba to nazwać. Paryż
był mieszczański i, co gorsza, chciał być mieszczański — choć towarzysze francuscy
twierdzili coś przeciwnego.
Towarzysze francuscy! Od pierwszej chwili otwarcia zjazdu irytowali oni Borowicza jakoś
podskórnie, poza oficjalną dyskusją, która w swej części międzynarodowej była zresztą
krańcowo frazeologiczna. Jedni, ci starsi, patrzyli na gości z tamtej strony z ukrywaną
zazdrością, nawet zawiścią, jako na tych, co niekoniecznie dzięki własnej zasłudze zwyciężyli
politycznie i budują już owe przez tyle lat zapowiadane nowe życie. Młodzi za to szukali
specjalnie w polskiej delegacji oparcia przeciwko swojemu zrutynizowanemu i twardemu
kierownictwu. Nie rozumieli, że Polacy są ostatnimi ludźmi, którzy by im chcieli dopomóc:
jedną z cen za utrzymanie się polskiej sytuacji była gwarancja zachowywania wewnętrznej
spoistości i lojalności obozu na terenie międzynarodowym, zwłaszcza na terenie partii
zachodnich. A już tu, we Francji, przy sukcesach de Gaulle'a sztywność linii stawała się
jedyną możliwością przetrwania: nie zmienia się broni
7
w ogniu bitwy. Borowicz rozumiał to, ale starsi towarzysze z francuskiego Kierownictwa nie
byli pewni, czy Polacy to rozumieją. Nie byli pewni, chcieli jednak tę swoją niepewność
ukryć, nie chcieli najmniejszym nawet drobiazgiem dać do poznania, że mogliby choć przez
chwilę zakładać istnienie w polskiej delegacji jakichś zastrzeżeń. W sumie było to jak
chodzenie po kruchym lodzie — męczące i niepotrzebne. Lód czasem pękał z trzaskiem, lecz
wcale nie tam, gdzie się spodziewano: ni stąd, ni zowąd wybuchła na przykład awantura z
towarzyszką G., znającą Borowicza jeszcze sprzed wojny, o rzekomo tolerancyjny stosunek w
Polsce do reakcyjnych kół katolickich. Borowicz wiedział, jak zawiła i wielostronna jest ta
sprawa, wiedział też, że francuscy towarzysze tej wielostronności nie zrozumieją, że nawet
język francuski nie posiada odcieni, aby rzecz wytłumaczyć. Nie wiedział jednak tego
wszystkiego towarzysz Ludwik, przewodniczący delegacji: odpowiedział oschle z
niezręcznym, za twardo negującym pewne fakty pryncypializmem, tłumacz dokonał reszty.
Francuzi zamilkli nie przekonani: Ludwik zawsze przegrywał takie sytuacje, nie znał w ogóle
zagranicy ani żadnego obcego języka. Umiał rozmawiać, trzeba mu to przyznać, z Rosjanami
— dlatego może zaszedł tak wysoko — ale na terenie zachodnim grał na oślep. Trzeci
delegat, Adam, z dawnego PPS-u, sytuację miał słabą, już sam wyjazd był dla niego szansą,
wolał więc nie umniejszać jej przez odzywanie się, i to w tak delikatnej sprawie. I on zresztą
także zdany był na tłumacza. Jeden Borowicz znał francuski i umiałby szerzej oświetlić całą
kwestię, ale nie chciał narażać się Ludwikowi, a poza tym peszyła go towarzyszka G.
Widywała go przed wojną jako bardzo młodego człowieka, przy tym pod innym nazwiskiem i
w innej nieco roli — choć przecież był zawsze komunistą, ale wtedy odcienie miały tu swoją
wagę. Dzisiaj w końcu też — trudno jednakże je znać, jak się przyjeżdża do Paryża na tydzień
i całe dnie siedzi na konferencjach. Do Paryża — pierwszy raz po wojnie!
3
Złapał się na tym, że w ogóle nie patrzy na Paryż. Stał teraz przed Operą, od razu pojął, że nie
znosi tego gmachu, symbolu mieszczańskiej starzyzny i owego fałszywego uroku, który dalej
pozostał tu obowiązujący. Urok ten dawniej nie wydawał mu się fałszywy: stał się fałszywy
przez to, że powtarza się w innej, nie swojej epoce. Urok wytarty przestaje być urokiem, ale
ci tutaj naokoło wcale nie odczuwali, że ten urok jest wytarty. To byli mieszczanie z
zamiłowania, żyjący dalej w swym mieszczaństwie, choć świat przestał być miesz-
8
czański, choć przecież przegrali wojnę. Dobrobyt — oto sekret. Cała nadzieja w proletariacie
— ale czy i on nie zmieszczanieje? Przypomniał sobie, jak się skrzywił pewien młody
towarzysz francuski, gdy ktoś wspomniał o dobrej sytuacji ekonomicznej dzisiejszej Francji.
Dobrej — dla kogo? — zapytał niechętnie. Ano tak — ale swoją drogą ci tutaj mieli
wyjątkowe szczęście — uszło im jakoś wszystko i to mimo Petaina czy innych rzeczy. A
młody towarzysz francuski nie był nigdy na Wschodzie. Jemu, Borowiczowi, francuski
mieszczański dobrobyt stawał kością w gardle, brzydził go jako taki, tymczasem francuscy
robotnicy wciąż mieli go za mało, tęsknili za nim, ich bunt pochodził z mieszczańskiej
zawiści. Oni nas nigdy nie zrozumieją, bo oni w gruncie rzeczy są mieszczanie — pomyślał,
aby jakoś rzecz podsumować — nawet egzaltowana towarzyszka G., która zarzuca nam
kompromisy z reakcją.
Wszedł na schody Opery i przez chwilę obserwował z góry potężną ławicę samochodów
przepływających bulwarami w różnych kierunkach. Na szarorudym tle kwietniowego nieba,
w wolnej przestrzeni pomiędzy ciemnymi skrzyniami domów czerniła się smukła iglica
kolumny z placu Vendóme. Tu i ówdzie migotały już światła neonów — bezosobowy paryski
zmierzch, a w nim bezosobowy szum i zgiełk tysięcy czy milionów pojazdów tworzących
ową heraklitową niezmienną, ruchliwą, lecz obojętną rzekę bulwaru. Niejeden człowiek z
Warszawy padłby na twarz przed tym ruchem, przed tym miastem, przed tą formą życia.
Formą, bezduszną formą — a w środku jałowa francuska treść.
Aż sam się zdziwił dreszczowi nienawiści, jaki go nagle przeniknął. To sprawa nerwicy,
przemęczenia, nie znosił też wina, które się tu pije przy jedzeniu. Stracił ochotę na
odnawianie znajomości z Paryżem — przynosiła same zawody i znudzenia, aż dziwne, że nic
nowego nie wymyślili, przecież auta i neony były i przed wojną. Widać zbyt już daleko od
tego odszedł. Żałował teraz swej samotnej wycieczki — z trudem wymówił się od opieki
towarzyszy, nie przyjął proponowanego auta, wytłumaczył Ludwikowi, że studiował tu przed
laty i że ma sprawy osobiste — Ludwik oczywiście nie lubił takich rzeczy. W końcu wyrwał
się i nie wiadomo po co. Więcej już tego nie zrobi, zresztą nie będzie czasu — to i lepiej. Nie
ma powrotu do niczego, od czego się raz odeszło.
Fala aut stanęła, Borowicz wraz z ławicą ludzką przebrnął jezdnię i znalazł się przed Cafe de
la Paix. Na wielkiej, oszklonej werandzie
9
ludzi było pełno, ale jakiś stolik by się znalazł. Borowicz pomyślał nagle o kawie: wino
rozpraszało myśli, kawa koncentrowała je i zaostrzała. Dobrze było zmobilizować się nieco
przed ponownym spotkaniem z Ludwikiem i z Francuzami. Skoro już i tak wybrał się „na
miasto", pół godziny nie grało roli.
Przepychając się ku stolikowi, kątem oka przyglądał się ludziom. Dziwaczna publiczność,
wręcz nieprawdziwa, niczym z filmu. Jakże odmienni od warszawskiego tłumu, którego
zresztą Borowicz nie lubił i nie cenił, a którego zalety ujrzał teraz w perspektywicznym
skrócie. Tam byli ludzie żywi: pełni uraz i goryczy, niepohamowanie nerwowi, dziwacy,
częstokroć głupcy — ale żywi, zindywidualizowani, każdy wyrósł z jakiegoś dramatu czy
konfliktu, z jakiejś awantury czy choćby niewygody, z kłopotów, braków, zazdrości.
Borowicz nigdy w Warszawie nie miał do nich cierpliwości, bo znał przyczyny ich
niezadowoleń i pretensji zbyt dokładnie, wiedział o nich wszystko, nim jeszcze otworzyli
4
usta. To znaczy — o publiczności inteligenckiej: proletariat był nowy i jeszcze bardziej
niemądry, prymitywny, bo pozbawiony perspektywy czasu, nie wiedzący nic o przeszłości i
mniej niż nic o teraźniejszości. Ogłupiony przez nas, ale nie ma na to rady, tak może jest i
lepiej — myślał nieraz Borowicz. Myśli te ukrywał skrzętnie przed Szefem: Szef, choć
brzmiało to nie do wiary, był naprawdę naiwny — gdy ludzie myśleli, że on świadomie
kłamie, on po prostu mówił szczerze — miano go za wielkiego cwaniaka, że nigdy nawet
okiem porozumiewawczo nie mrugnie, jak to dla popularności robił Prezes. A Szef nie
mrugał, bo mówił serio, ba, z przejęciem. Wierzył święcie, że nowy proletariat go popiera —
za stabilizację życia, za awans społeczny i związane z nim patetyczne pochlebstwa, których
im nie szczędził, za mieszkania w nowych blokach, za pracę, słowem, za zmiany, jakie zaszły
od czasów przedwojennych. A oni genezy zmian już nie pamiętali, przeszłość nic ich nie
obchodziła, żyli teraźniejszością i swoimi do niej pretensjami. Ocenić Szefa i jego drogę
mogli tylko właśnie ci zgorzkniali i przepojeni krytycyzmem, a starsi wiekiem inteligenci, ale
Szef odepchnął ich jako „reakcję": drażnili go, tak jak on, nie wiedząc o tym, drażnił
robotników czy chłopów. Drażnili go brakiem hierarchii ocen — drugorzędne sprawy
znaczyły dla nich więcej niż sprawy decydujące. Szef nie rozumiał, że w tym właśnie
zawierał się klucz do ich psychiki, sposób łatwego ich zjednania: potrzeba było tak niewiele,
nieraz paru odpowiednich słów właściwie. Ale Borowicz nigdy nie próbował podszepnąć
Szefowi
10
tych słów: mógł stracić jego całkowite zaufanie — nawet gdyby sam Szef tego nie odczuł,
ktoś z wiadomej grupy by mu zwrócił uwagę. w obecnej sytuacji politycznej i osobistej
Borowicz nie mógł sobie pozwolić na ryzyko samotności. A poza tym — całą okupację
warszawską przebył w grupie Szefa, nigdy się tego nie zaparł. Na niezbyt ważnym
prowincjonalnym sekretariacie szczęśliwie przetrwał jako młody działacz okres niełaski
Szefa, potem jego uwięzienie — powrócił wraz z nim. Za późno dziś było na pouczanie go,
zresztą pewno nie zrozumiałby już — najwyżej by go to osłabiło, a Szef nie mógł być słaby:
może w ograniczoności tkwi właśnie jego siła? Nie można kompromitować siły, jeśli nie ma
się innej w zanadrzu — a Borowicz nie miał, był tylko odblaskiem tej jednej — inne
zdmuchnęłyby go jak świecę. Dlatego też oddalał drugorzędne skrupuły, nawet sam poddawał
Szefowi posunięcia, o których wiedział, że wśród inteligenckiej publiczności warszawskiej
czy krakowskiej muszą być ogromnie niepopularne. Oczywiście, uzależnieni od Partii
profesorowie i dyrektorzy łykali każdą pigułkę z zachwyconym uśmiechem, ale anonimowa
inteligencja z ulicy, kawiarni, teatru czy kina była przeciw. Ta inteligencja, wśród której
również wzrastał kiedyś i Borowicz, choć nigdy nie chciała go uznać całkiem za swego. Byli
politycznie tak ogromnie niemądrzy, dlatego chodziło im tylko o kilka słów. A Szef jak na
złość nie chciał tych kilku słów powiedzieć, nie znał ich w ogóle. Borowicz za to znał te kilka
słów, ale w jego ustach znaczyłyby one tyle co nic albo, jeszcze gorzej, coś zgoła innego. Tak
zawsze z nim było — choćby i dziś, w dyskusji towarzyszki G. z Ludwikiem. Dlaczego też w
podobnych okazjach milczał: słowo może zaszkodzić, o ile pozostaje tylko słowem; gdy
autorytet mówiącego zaangażowany jest w grze, nikt nie zwraca uwagi na treść słów, tylko
właśnie na osobę tego, co mówi. Szef, Ludwik, ci mogli mówić, ale albo nie chcieli, albo
mówili źle, jak Ludwik dzisiaj. On, Boro wicz, umiał mówić, ale dlatego właśnie
milczał — bo to nie była jego rola, choć nieraz poprawiał i korygował przemówienia innych.
Tak widać jest lepiej: gdyby decydowały słowa, a nie siły, byłoby za łatwo i nieprawdziwie.
Chodzi w końcu o rzecz, o rezultaty. Tłum warszawski uwielbia i wyolbrzymia słowa, bo nie
umie ocenić rezultatów.
Czy te wszystkie myśli przebiegły mu przez głowę, gdy przepychał się do stolika w Cafe de la
Paix? Upłynęło przecież kilkanaście sekund zaledwie, więc nie tyle myślał, ile w jakimś
błyskawicznym zwarciu
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin