Paul Kearney
Wyprawa Hawkwooda
Hawkwood’s Voyage
Księga I cyklu Boże Monarchie
Przełożył: Michał Jakuszewski
Wydanie oryginalne: 1995
Wydanie polskie: 2003
Dla grupy z Museum Road:
Johna, Dave’a, Sharon, Felixa i Helen;
i dla dr Marie Cahir, partnerki we wszystkim
PROLOG
ROK ŚWIĘTEGO 422
Statek umarłych dryfował wzdłuż wybrzeża z północno-zachodnim wiatrem. Marsle miał postawione, ale reje nadal były zbrasowane, jakby wciąż gnał go wiatr otwartego oceanu, który dawno już pozostawił za sobą. Pierwsi zauważyli go rybacy, w wigilię dnia świętego Beynaca. Przechylał się mocno, mimo że fale nie były wysokie, a to, co ostało się z jego ożaglowania, drżało i łopotało w podmuchach wiatru.
To był dzień niepokalanego błękitu – morze i niebo odbijały się w sobie nawzajem w bezkresnych płaszczyznach. Stadko mew krążyło niecierpliwie wokół łodzi rybackich, których załogi wciągały na pokład wypełnione srebrnym łupem sieci. Z lewej burty przemknęła grupka błyszczących oyvipów: zły omen. Powiadano, że każdy z nich kryje w sobie wyjącą duszę topielca. Wiatr jednak był przychylny, ławica wielka – widać ją było jako szeroki cień pod kadłubem, od czasu do czasu przeszywany błyskiem słońca odbijającego się w boku mknącej szparko ryby – a rybacy przebywali tu już od przedpołudniowej wachty, wypełniając sieci zawsze trudnym do zdobycia bogactwem morza. Ciemna linia hebriońskiego brzegu po prawej za ich plecami przerodziła się w blady cień.
Szyper jednego z joli osłonił dłonią oczy – wyglądające jak niebieskie kamyki otoczone pomarszczoną, ogorzałą skórą – przystanął i spojrzał na morze. Porastająca jego podbródek szczecina była jasna jak włoski na łodydze pokrzywy. W zapadniętych oczach odbijał się świetlisty cień wody.
– To ci dopiero – mruknął.
– Co to jest, Fader?
– Karaka, chłopcze, pełnomorski statek. Tak to przynajmniej wygląda. Ale jej żagle wiszą w strzępach. Widzę też luźno opadający bras. Do tego nabrała z tonę wody, jeśli mnie o to pytasz. A co się stało z załogą? Durne szczury lądowe.
– Może nie żyją albo opuścili statek? – zauważył jego syn.
– Może. Albo może dopadła ich zaraza, która podobno szaleje na wschodzie. To klątwa zesłana przez Boga na niewiernych.
Inni członkowie załogi zamarli w bezruchu, słysząc te słowa, i wbili mroczne spojrzenia w zbliżający się statek. Wiatr zmienił nieco kierunek – poczuli, że nie wieje im już prosto w oczy – i niezwykły żaglowiec wytracił prędkość. Jego sfatygowane maszty rysowały się czarno na tle horyzontu, tam gdzie niebo i morze zlewają się ze sobą, tworząc zamazaną granicę. Z dłoni rybaków ściekała woda, ryby trzepotały słabo w sieciach, zapomniane i umierające. Kropelki potu spływały po nosach mężczyzn i szczypały ich w oczy: wszędzie było pełno soli, nawet w płynach ustrojowych. Wszyscy patrzyli na szypra.
– Jeśli załoga nie żyje, żaglowiec należy do nas prawem znaleźnego – odezwał się jeden z rybaków.
– Statek, który nadpływa z pustego zachodu bez śladu życia na pokładzie, może tylko przynieść pecha – mruknął drugi. – Tam nie ma nic poza tysiącami mil nieznanych mórz, za którymi leżą granice Ziemi.
– Na pokładzie mogą być żywi ludzie, którzy potrzebują pomocy – oznajmił stanowczo szyper. Syn spojrzał na niego, otwierając szeroko oczy. Cała załoga również skierowała nań spojrzenia. Czuł je tak, jak wyczuwał promienie słońca, ale jego poorane zmarszczkami oblicze nic nie wyrażało. Podjął już decyzję.
– Podpłyniemy do niego. Jakobie, podnieś fok i zbrasuj reje. Gorm, wciągnij te sieci na pokład i zawiadom inne łodzie. Niech zostaną na miejscu. To dobra ławica, za dobra, żeby ją przepuścić.
Załoga wzięła się do roboty. Jedni mieli naburmuszone miny, inni byli wyraźnie podekscytowani. Jol był dwumasztowy, a jego bezanmaszt usytuowano za płetwą sterową. Żeby zbliżyć się do karaki, będzie musiał halsować na wiejący od morza wiatr. Rybacy na pozostałych łodziach zaprzestali na jakiś czas wciągania sieci, by popatrzeć, jak stateczek zbliża się do celu. Karaka była zwrócona burtą do wiatru i pochylała się w prawo, gdy po jej nawietrznej rozbijały się fale. Jol podpłynął bliżej i załoga wyciągnęła trały, łapiąc za ciężkie wiosła. Szyper i kilku innych mężczyzn wdrapali się na nadburcie, przygotowując się do niebezpiecznego skoku na burtę karaki.
Żaglowiec majaczył nad nimi niczym mroczny olbrzym. Jego takielunek powiewał swobodnie na wietrze, z łacińskiej rei bezanmasztu został jedynie kikut, a grube belki odbojowe burty były popękane i porozszczepiane, jakby karaka przeciskała się przez jakiś wąski przesmyk. Nikt nie ujrzał na pokładzie śladu życia, nie usłyszano też odpowiedzi na wołanie szypra. Mężczyźni trudzący się u trałów przerwali na chwilę pracę i wznieśli ukradkiem ręce do piersi, by nakreślić Znak Świętego.
Szyper skoczył. Stęknął głośno z bólu, uderzając o burtę karaki, wdrapał się na pokład przez reling i przystanął, dysząc ciężko. Inni podążyli za nim. Dwaj z nich trzymali w zębach sztylety, jakby spodziewali się, że będą musieli utorować sobie drogę walką. Jol odsunął się, gdy zastępca szypra wszedł w lewy hals. Stateczek zatrzyma się, złapie wiatr w żagle i powoli odpłynie. Szyper pomachał mu ręką na pożegnanie.
Karaka zanurzała się głęboko, a na wysokie kasztele na dziobie i rufie napierał wiatr. Nie było słychać nic oprócz szumu morza, trzasków drewna, poskrzypywania takielunku oraz łoskotu beczki przetaczającej się w tę i we w tę w zęzie. Szyper uniósł głowę, wyczuwając woń rozkładu. Stary Jakob spojrzał mu znacząco w oczy. Obaj pokiwali głowami. Na pokład dotarła śmierć. Gdzieś tu leżały gnijące trupy.
– Błogosławiony Ramusio, miej nas w opiece – odezwał się ochrypłym głosem jeden z mężczyzn. – Żeby tylko się nie okazało, że to dżuma.
Szyper ze złością łypnął na niego okiem.
– Nie strzęp jęzorem po próżnicy, Kresten. Wybadajcie z Danielem, czy ten statek da radę płynąć z wiatrem. Mam wrażenie, że deski nadal nie przeciekają. Może uda się nam dopłynąć do Abrusio, zanim kadłub utraci szczelność i statek pójdzie pod wodę.
– Chcesz nim dotrzeć do portu? – zapytał Jakob.
– Jeśli zdołam. Ale będziemy musieli zejść na dół, żeby się przekonać, czy grozi mu zatonięcie. – Szyper zachwiał się lekko, gdy statek zakołysał się na fali. – Wiatr robi się silniejszy. To dobrze, o ile uda się nam zawrócić statek. Chodź, Jakobie.
Otworzył drzwi na kasztelu rufowym i wszedł do mrocznego wnętrza, zostawiając za sobą błękitną jasność dnia. Słyszał za sobą kroki bosego Jakoba oraz jego ciężki oddech. Zatrzymał się. Statek kołysał się mu pod stopami jak konająca istota. Smród zgnilizny był teraz silniejszy, tłumił nawet znajome, morskie wonie soli, smoły i konopi. Szyper zwymiotował, wyciągając ręce w ciemności, i wymacał następne drzwi.
– Słodki Święty! – wydyszał, otwierając je.
Zalał go blask słońca, jasny i oślepiający, napływający do środka przez strzaskane bulaje na rufie. W wielkiej kabinie stał długi stół, na grodzi wisiały dwa skrzyżowane ze sobą błyszczące bułaty, a za stołem siedział spoglądający na przybysza trup.
Szyper zmusił się do podejścia bliżej.
Pod stopami miał wodę, która chlupotała w rytm kołysania się statku. Najwyraźniej morze wdarło się do środka przez wybite okienka. W przedniej części kajuty zobaczył stertę ubrań, broń, mapy oraz mały kuferek z mosiężnymi okuciami. Trup jednak siedział wyprostowany na krześle, zwrócony plecami do rufowych bulajów. Brązowa skóra, mocno naciągnięta na czaszce, przypominała pergamin, dłonie zmieniły się w skurczone szpony. Dobrały się już do niego szczury. Krzesło łączyły z pokładem drewniane prowadnice, a mężczyznę przywiązano do niego licznymi splotami nasiąkniętej wodą liny. Nasuwało się przypuszczenie, że zrobił to sam, gdyż ręce miał wolne. W rozkładającej się pięści ściskał wystrzępiony skrawek papieru.
– Jakobie, co my tu właściwie widzimy?
– Nie mam pojęcia, kapitanie. Na tym statku pewnikiem działała siła nieczysta. Ten człowiek był kapitanem. Widzisz te mapy? I jest tu też zniszczone astrolabium. Ale co mu się stało, że zdecydował się zrobić coś takiego?
– Na razie nie wiemy, jak to wytłumaczyć. Musimy zejść na dół. Poszukaj gdzieś lampy albo świecy. Muszę się przyjrzeć ładowni.
– Ładowni?
W głosie staruszka brzmiało powątpiewanie.
– Tak, Jakobie. Musimy sprawdzić, jak szybko statek nabiera wody i jaki przewozi ładunek.
Słońce zniknęło zza bulajów i statek się nieco uspokoił. Ludzie na pokładzie zdołali go skierować z wiatrem. Jakob i jego szyper po raz ostatni spojrzeli w twarz martwemu kapitanowi i opuścili kajutę. Żaden z nich nie powiedział drugiemu tego, co przyszło mu do głowy: zmarły zakończył swój ziemski żywot z twarzą wykrzywioną w grymasie przerażenia.
*
Wrócili w jasne światło dnia, do czystych bryzgów morskiej piany. Reszta rybaków trudziła się przy krążkach i brasach, poruszając rejami znacznie cięższymi od tych, do jakich byli przyzwyczajeni. Szyper wywarczał kilka rozkazów. Będą potrzebowali płótna i nowych lin. Z want po lewej stronie grotmasztu zostały jedynie strzępy. To cud, że statek nie wywrócił się do góry dnem.
– Żaden sztorm nie mógłby spowodować takich zniszczeń – stwierdził Jakob, przesuwając po relingu pokryte zrogowaciałą skórą dłonie. Drewno było porozrywane i pełne dziur. Pogryzione, pomyślał szyper. Poczuł, że w żołądku zalągł się mu zimny robak strachu.
Gdy jednak Jakob obrzucił go pytającym spojrzeniem, zachował nieprzeniknioną minę.
– Jesteśmy marynarzami, nie filozofami. Naszym zadaniem jest dbałość o statek. Pójdziesz ze mną czy mam poprosić któregoś z chłopaków?
Żeglowali razem u brzegów Hebrionu od z górą czterdziestu lat, przeżyli wspólnie nie wiadomo ile sztormów i złowili milion ryb. Jakob w milczeniu skinął głową. Gniew wypalił w nim strach.
Brezentowe zasłony rozwieszone w lukach były porozrywane i łopotały na wietrze. W trzewiach statku panowała ciemność i obaj mężczyźni zagłębiali się w nie z wielką ostrożnością. Jeden z ich towarzyszy znalazł i zapalił lampę. Opuszczono ją w mrok i w snopie światła ujrzeli otaczające ich skrzynie, beczki i worki. W powietrzu unosił się zapach stęchlizny, a także słaby odór rozkładu; było słychać bulgotanie spływającej gdzieś w głębi wody, łoskot przesuwającego się luźnego ładunku oraz skrzypienie przeciążonego kadłuba. Smród zęzy, na dużym statku z reguły nieznośny, łagodziła wdzierająca się do środka morska woda.
Posuwali się powoli naprzód przejściem między skrzyniami. Snop światła kołyszącej się lampy padał w przypadkowych kierunkach, pokrywając ściany tańczącymi cieniami. Znaleźli szczątki na wpół pożartych szczurów, lecz nie zauważyli ani jednego żywego gryzonia. Nie wypatrzyli też żadnych śladów załogi. Mogłoby się zdawać, że kapitan sam kierował statkiem aż do chwili swej śmierci.
Kolejny luk i drabina, prowadząca w dół, w nieprzeniknioną ciemność. Kadłub skrzypiał i jęczał pod ich stopami. Nie słyszeli już głosów towarzyszy, którzy zostali na górze, w świecie słonego powietrza i morskiej piany. Pozostała tylko wiodąca w nicość dziura, a za otaczającymi ich drewnianymi ścianami, bezlitosne morze.
– Tu też jest woda, i to głęboka – stwierdził Jakob, opuszczając lampę przez luk. – Widzę, jak się porusza, ale nie ma na niej piany. Jeśli jest tu przeciek, to niewielki.
Zamarli w bezruchu, spoglądając w dół, na miejsce, którego żaden z nich nie miał ochoty oglądać. Byli jednak marynarzami, jak powiedział szyper, a żaden z ludzi morza nie potrafiłby się biernie przyglądać zagładzie statku.
Szyper ruszył z miejsca, lecz Jakob powstrzymał go z dziwnym uśmiechem i zszedł pierwszy. Oddychał ciężko, gardło wypełniał mu charkot. Szyper zauważył, że światło lampy odbija się i załamuje w wielobarwnej powierzchni wody. Coś w niej pływało, pluskając pośród tańca cienia i płomieni.
– Są tu ciała. – Głos Jakoba był odległy i zniekształcony. – Chyba znalazłem załogę. Och, słodki Boże i błogosławieni Święci...
Usłyszeli warknięcie, a potem Jakob krzyknął. Lampa zgasła i w ciemności coś rozbryznęło głośno wodę. Szyper ujrzał przelotnie żółte oko, ogień gorejący daleko w nieprzeniknionej nocy. Jego usta ułożyły się, by wypowiedzieć imię Jakoba, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Język mężczyzny poraził strach. Szyper cofnął się i uderzył o ostry kant skrzyni. Uciekaj, krzyczał doń jakiś fragment jego umysłu, lecz szpik w kościach mężczyzny obrócił się w granit.
Potem coś wbiegło po drabince ku niemu. Nie zdążył nawet odmówić modlitwy, nim rozdarło jego ciało, a żółte oczy ujrzały ucieczkę duszy.
CZĘŚĆ PIERWSZA
UPADEK AEKIRU
JEDEN
ROK ŚWIĘTEGO 551
Miasto Boga płonęło.
Długie jęzory ognia wzbijały się w górę niczym targane wiatrem chorągwie i gasły w złowrogich obłokach nieprzeniknionego dymu unoszących się nad pożogą. Ciągnące się długimi milami wzdłuż brzegów Ostianu miasto trawił pożar, a huk walących się budynków niknął we wszechobecnym ryku ognia. Nawet ciągle niemilknący szczęk oręża w bitwie toczonej pod zachodnią bramą, gdzie tylna straż stawiała jeszcze opór, nie mógł się przebić przez łoskot gorejącego piekła.
Czarna sylwetka katedry Carcassona, największej na świecie, rysowała się ostro na tle płomieni niczym samotny wartownik, najeżona rogami wieżyczek i sutkami kopuł. Masywny granit opierał się żarowi, ale ołów ściekał z dachów strumykami, a drewniane belki płonęły na całej długości. Na schodach walały się ciała kapłanów; błogosławiony Ramusio spoglądał w dół ze smutkiem, podobnie jak horda pomniejszych świętych. Ich oczy pękały, a laski z brązu, które trzymali w rękach, wypaczały się pośród inferna. Tu i ówdzie widać było spowite szkarłatnym blaskiem chimery, które uśmiechały się złośliwie.
Pałac wielkiego pontyfika wypełniało grabiące żołdactwo. Merducy zrywali arrasy, rąbali na kawałki relikwie, by wydobyć z nich drogie kamienie, i żłopali wino ze świętych naczyń, czekając na swą kolej z pojmanymi kobietami. Doprawdy, Ahrimuz był dziś dla nich nader łaskawy.
Dalej na zachód ulice całkowicie zapchali uciekinierzy oraz żołnierze, którzy mieli ich ochraniać. Setki ludzi zadeptano w panice, porzucano dzieci, a starych i słabych odkopywano na bok. Wielu z nich ginęło pod gruzami walących się domów, lecz pozostali ledwie zwracali na to uwagę. Parli na zachód, ku bramom wciąż jeszcze obsadzonym przez ramusiańskie oddziały, niedobitki Torunnan Johna Mogena, ongiś uważanych za najgroźniejszych żołnierzy na zachodzie. Teraz i oni przerodzili się w zdesperowany motłoch. Ich męstwo nie przetrzymało oblężenia oraz sześciu szturmów, które poprzedzały ten ostatni. Ponadto John Mogen poległ. Merducy przybijali właśnie jego zwłoki do krzyża górującego nad wschodnią bramą, gdzie padł, do ostatniej chwili przeklinając wrogów.
Najeźdźcy zalali miasto niczym fala karaluchów. Ich pancerze połyskiwały w blasku płomieni, twarze lśniły, a ręce, w których dzierżyli miecze, aż po łokcie zbroczyła krew. To było długie oblężenie i dobra walka, a największe miasto zachodu wreszcie należało do nich. Shahr Baraz obiecał, że po jego upadku da im wolną rękę, i nie interesowało ich teraz nic poza plądrowaniem. To nie oni podpalili miasto, lecz wycofujące się zachodnie oddziały. Sibastion Lejer, prawa ręka Mogena, poprzysiągł, że nie pozwoli, by choć jeden budynek dostał się nietknięty w ręce pogan. Dlatego z resztką swych podkomendnych podkładał metodycznie ogień pod pałace i arsenały, magazyny, teatry i kościoły Aekiru, mordując wszystkich, Merduków czy ramusian, którzy próbowali go powstrzymać.
Corfe wpatrywał się w strzeliste zasłony płomieni tańczących na tle ciemniejącego nieba. Gęste obłoki dymu spowodowały przedwczesny zmierzch, koniec długiego dnia dla obrońców Aekiru. Dla wielu tysięcy był to zarazem ostatni dzień życia.
Mężczyzna stał na płaskim dachu, daleko od kłębowiska wrzeszczących ludzi w dole. Ich głosy docierały doń potężną falą. Strach, gniew, desperacja. Wydawało się, że to krzyczy sam Aekir, udręczone miasto targane śmiertelnymi konwulsjami, palone pożarem, który wyżerał jego trzewia. Oczy szczypały Corfe’a od dymu. Czuł popiół osadzający się na jego czole niczym czarny śnieg.
Nie był już eleganckim chorążym. Zwisały z niego wystrzępione, nadpalone, zbroczone krwią łachy. Uciekając z murów, zrzucił półpancerz. Został mu jedynie wams oraz ciężka szabla, znak rozpoznawczy ludzi Mogena. Był niewysoki, gibki i miał głęboko osadzone oczy. Jego spojrzenie wyrażało na przemian żądzę mordu i desperację.
Jego żona była gdzieś tam na dole: dostarczała rozrywki Merdukom, tratował ją tłum w jakimś brukowanym zaułku albo jej zwęglone zwłoki leżały w ruinach domu.
Ponownie otarł oczy. Cholerny dym.
– Aekir nie może upaść – zapewniał ich po wielokroć Mogen. – Miasto jest nie do zdobycia, a jego murów bronią najlepsi żołnierze na świecie. Ale na tym nie koniec. To Święte Miasto Boga. Tu właśnie najpierw zamieszkał błogosławiony Ramusio. Nie może upaść.
Wszyscy skwitowali te słowa gromkim aplauzem.
Ćwierć miliona Merduków dowiodło im, że się mylili.
Żołnierska część jego jaźni zadawała sobie pytanie, ilu członków garnizonu zdołało lub jeszcze zdoła uciec. Osobiści strażnicy Mogena walczyli po jego śmierci aż do końca, ale potem zaczęła się rejterada. Garnizon Aekiru składał się z trzydziestu pięciu tysięcy żołnierzy. Będą mieli szczęście, jeśli do Wału Ormanna zdoła dotrzeć jedna dziesiąta tej liczby.
– Nie mogę cię opuścić, Corfe. Jesteś moim życiem. Moje miejsce jest tutaj.
Tak mu oznajmiła z tym swoim rozdzierającym serce, krzywym uśmieszkiem. Kruczoczarne włosy opadały jej na twarz. A on, jak ostatni dureń, posłuchał i jej, i Johna Mogena.
Nie miał szans jej odnaleźć. Ich ubogie domostwo znajdowało się w cieniu wschodniego bastionu, który padł jako pierwszy. Corfe trzy razy próbował się tam przedrzeć, nim wreszcie dał za wygraną. W tamtej okolicy nie ocalał żaden mężczyzna, który nie był czcicielem Ahrimuza, a pozostałe przy życiu kobiety zganiano już w jedno miejsce. Staną się służebnicami proroka, pracującymi dlań w merduckich burdelach polowych.
Cholerna, głupia suka. Sto razy jej powtarzał, żeby uciekała, nim linie oblegających odetną miasto.
Spojrzał na zachód. Tłumy wypływały tamtędy na podobieństwo krwi tryskającej ospale z tętnic powalonego olbrzyma. Krążyły pogłoski, że trakt ormański wciąż jeszcze jest otwarty, aż do brzegów Searilu, gdzie Torunnanie zbudowali drugą linię umocnień w ciągu dwudziestu ostatnich lat. Ponoć najeźdźcy celowo zostawili wąską ścieżkę odwrotu, by skusić garnizon do ewakuacji. Uchodźcy zatkają cały trakt na długości sześćdziesięciu mil. Corfe widział to już nieraz, po licznych bitwach, które stoczono od chwili, gdy Merducy po raz pierwszy przekroczyli Góry Jafrarskie.
Czy zginęła? Nigdy się tego nie dowie. Och, Heria.
Bolało go prawe ramię. Nigdy jeszcze nie uczestniczył w tak potwornej jatce. Wydawało mu się, że walka nie miała końca, choć w rzeczywistości oblężenie trwało zaledwie trzy miesiące. Zresztą nie było to właściwie oblężenie w takim sensie, w jakim używano tego słowa w Podręczniku wojskowym. Merducy izolowali miasto, a potem powoli je miażdżyli. Nawet nie próbowali wziąć go głodem. Po prostu atakowali je z wściekłą pasją, tracąc pięciu ludzi na każdego zabitego obrońcę, i dziś rano, przypuścili ostateczny szturm. Na murach nastała szalona, niepowstrzymana rzeź, aż wreszcie osiągnięto punkt krytyczny, czara się przepełniła i Torunnanie rozpoczęli powolny odwrót, który przerodził się w rejteradę. Stary John powstrzymywał ich głośnymi wrzaskami, ale wkrótce powalił go merducki bułat. To, co nastąpiło potem, przypominało panikę. Nikt nie myślał o drugiej linii oporu, o uporządkowanym, zbrojnym odwrocie. Pełne goryczy napięcie towarzyszące oblężeniu i liczne szturmy wyczerpały żołnierzy. Ich morale stało się kruche jak przerdzewiała klinga. Na to wspomnienie ogarnął go wstyd. W murach Aekiru nie uczyniono wyłomu. Obrońcy po prostu je opuścili.
Czy to dlatego zatrzymał się tutaj i gapił na apokalipsę jak przypadkowy widz? Być może chciał w ten sposób zadośćuczynić za swą ucieczkę.
Albo zatracić siebie. Moja żona. Jest gdzieś tam na dole, żywa lub martwa.
Przesycone gęstym dymem powietrze wypełnił głuchy łoskot. Ziemia się zatrzęsła. To Sibastion wysadzał magazyny. Rozległy się strzały z arkebuzów. Ktoś stawiał jeszcze opór. Niech go sobie stawiają. Czas już opuścić miasto i tych, których tu pokochał. Trupy głupców, którzy postanowili walczyć dalej, zostaną w rynsztokach.
Corfe ruszył na dół, ocierając gniewnie oczy. Sprawdzał szablą schody przed sobą niczym ślepiec znajdujący drogę laską.
Na ulicy panował dławiący żar. Corfe’a rozbolało gardło od gryzącego dymu. Ryk tłumu uderzył go z impetem ruchomej ściany. Nagle znalazł się pośród tłuszczy, która uniosła go ze sobą jak młynówka nieostrożnego pływaka. Uciekinierzy śmierdzieli strachem i popiołem. W tym piekielnym blasku ich twarze wydawały mu się niemal nieludzkie. Widział nieprzytomnych mężczyzn i kobiety, utrzymywanych na nogach przez gęstą ciżbę, małe dzieci czołgające się po zwartej powierzchni głów jak po dywanie. Po bokach ciasnej uliczki tłum miażdżył ludzi o ściany budynków. Niesiony falą Corfe wyczuwał pod nogami ciała leżących. Nagle pośliznął się na twarzy dziecka i nacisk tłumu wytrącił mu z rąk szablę. Uniósł głowę ku spowitemu całunem niebu i płonącym budynkom, walcząc o haust cuchnącego powietrza.
Panie Boże, pomyślał. Jestem w piekle.
Aurungzeb Złoty, trzeci sułtan Ostrabaru, bawił się właśnie jędrnymi piersiami najnowszej nałożnicy, gdy zza zasłon rozwieszonych na końcu komnaty wyszedł eunuch i pokłonił się nisko. Jego łysa czaszka lśniła w blasku lamp.
– Wasza Wysokość.
Aurungzeb przeszył zuchwałego intruza gniewnym spojrzeniem czarnych oczu. Sługa drżał, nadal nisko pochylony.
– O co chodzi?
– Przybył posłaniec, Wasza Wysokość. Od Shahr Baraza, spod Aekiru. Mówi, że od armii przynosi wieści, które nie mogą czekać.
– Nie mogą czekać, tak? – Aurungzeb poderwał się nagle, odtrącając na bok wydymającą usta dziewczynę. – To znaczy, że mam być na każde zawołanie wszystkich bezwłosych eunuchów i szeregowych żołnierzy w pałacu?
Kopnął sługę, przewracając go na ziemię. Pozbawiona zarostu twarz wykrzywiła się.
Aurungzeb zatrzymał się nagle.
– Mówisz: od armii? Czy oblężenie przerwano? Czy ten pies Mogen rozgromił moje wojska?
Eunuch podźwignął się na ręce i kolana, odcharkując na bajecznie kolorowy dywan.
– Nie chciał nic powiedzieć, Wasza Wysokość. Rzekł, że musi przekazać ci te wieści osobiście. Mówiłem mu, że to sprzeczne z zasadami, ale...
Drugi kopniak ponownie uciszył sługę.
– Przyślij go tu. Jeśli wieści będą złe, jego również uczynię eunuchem.
Sułtan skinął ostro głową i nałożnica uciekła w kąt. Z wysadzanej klejnotami szkatułki Aurungzeb wydobył pozbawiony ozdób sztylet z wytartą rękojeścią. Używano go już wielokrotnie, lecz teraz leżał sobie w puzderku, jakby był jakimś niewiarygodnie cennym skarbem. Sułtan zatknął go za owiązaną wokół pasa szarfę i klasnął w dłonie.
Posłaniec był Kolchukiem, przedstawicielem rasy dawno już podbitej przez Merduków podczas ich marszu na zachód. Kolchucy jadali mięso reniferów i współżyli z własnymi siostrami. Co gorsza, mężczyzna stał wyprostowany przed sułtanem, ...
moje.zbiory