Paul Kearney
Okręty z zachodu
Ships From the West
Księga V cyklu Boże Monarchie
Przełożył: Michał Jakuszewski
Wydanie oryginalne: 2002
Wydanie polskie: 2005
dla Petera Talbota
Z podziękowaniami dla:
Johna McLaughlina i Jo Fletcher, za ogromną cierpliwość.
PROLOG
ROK ŚWIĘTEGO 561
Richard Hawkwood wygramolił się z rynsztoka, gdzie rzucił go tłum. Przepchnął się brutalnie przez rozradowaną tłuszczę, nadeptując na nogi, uderzając łokciami w obie strony i łypiąc jak szaleniec na każdego, kto odważył się spojrzeć mu w oczy.
Bydło. Przeklęte przez Boga bydło.
Znalazł sobie coś w rodzaju cichej wody, ośrodek spokoju po zawietrznej wysokiego budynku, i zatrzymał się tam, żeby zaczerpnąć tchu. Okrzyki tłumu go ogłuszały, a na domiar złego szarzy mieszkańcy Abrusio nie pachnieli zbyt miło. Otarł pot z oczu. Tłum ryknął wniebogłosy. Od strony brukowanej drogi dobiegł tętent kopyt. Zabrzmiały trąby, słychać też było kroki maszerujących miarowo ludzi. Hawkwood przeczesał brodę palcami. Na krew Boga, naprawdę potrzebował się napić.
Jacyś rozentuzjazmowani durnie rzucali z okien na górnych piętrach płatki róż. Hawkwood dostrzegł przelotnie przez tłum otwartą kaleszę, błysk srebra na siwej głowie pasażera oraz wspaniałe, rude włosy jego towarzyszki, ozdobione bursztynowymi paciorkami. To było wszystko. Żołnierze pomaszerowali dalej w paraliżującym upale, kalesza potoczyła się w tym samym kierunku, a szał tłumu zgasł niczym zdmuchnięty płomień świecy. Na szerokiej ulicy nagle zrobiło się luźno. Ludzie się rozproszyli i znowu było słychać krzyki typowe dla ulic dolnego miasta. Hawkwood pomacał sakiewkę – wciąż była na miejscu, choć spłaszczona jak cycki starej baby. Pod jego palcami poruszyły się z brzękiem tylko dwie monety. Wystarczy na butelkę Narboskimu. Miał się niedługo zjawić „Pod Sternikiem”. Tam go znali. Otarł usta i ruszył w tamtą stronę – wychudła postać w kamizelce robotnika portowego i marynarskich bryczesach. Jego twarz nabrała ciemnobrązowego koloru, a broda posiwiała. Miał czterdzieści osiem lat.
* * *
– Siedemnaście lat – zdumiewał się oberżysta Milo. – Kto by pomyślał, że wytrzyma tak długo? Mówię wam, niech go Bóg błogosławi.
Z ust gości tawerny „Pod Sternikiem” wyrwał się niewyraźny, ale radosny pomruk zgody. Hawkwood popijał w milczeniu brandy. Czy to już naprawdę tak długo? Lata mijały straszliwie szybko, choć odnosił wrażenie, że czas, który spędza w takich miejscach jak to, wlecze się bez końca. Bełkotliwe głosy, drobinki kurzu tańczące w słonecznym blasku. Światło dnia uwięzione w palącym sercu szklanki wina.
Abeleyn IV, syn Bleyna, z bożej łaski król Hebrionu. Gdzie był Hawkwood owego dnia, gdy koronowano młodocianego monarchę? Och, oczywiście. Na morzu. To były lata macassarskiej prosperity, kiedy wspólnie z Juliusem Albakiem, Billerandem i Haukalem zarobił niezłą sumkę na Wyspach Malacarskich. Pamiętał, jak wpłynęli śmiało do korsarskiego Rovenanu. Wszystkie działa mieli gotowe do strzału, a nad pokładem snuł się dym z wolnopalnych lontów. Nerwowe targi doprowadziły w końcu do zawarcia serdecznej przyjaźni, gdy korsarze zgodzili się zaakceptować proponowany udział w zyskach. To byli honorowi ludzie, na swój sposób.
Wtedy to dopiero miałem życie, powtarzał sobie Hawkwood. Tak właśnie powinien żyć mężczyzna. Czuć pod stopami kołyszący się ze skrzypieniem pokład, nie odpowiadać za nic przed nikim i móc swobodnie wędrować po całym szerokim świecie.
Pragnienie wędrówki już go jednak opuściło. W ciągu ostatniego dziesięciolecia życie żeglarza utraciło dla niego blask. Z trudem to przyznawał, nawet przed samym sobą. Czuł się tak, jakby w amputowanej kończynie wreszcie ustąpił fantomowy świąd.
Ta myśl przypomniała mu, po co tu przyszedł. Przełknął paskudnie smakującą brandy i nalał sobie jeszcze trochę. Narboskimski bimber. Po tym, co wydarzy się dzisiaj, natychmiast kupi sobie butelkę fimbriańskiego trunku.
Co zrobi z pieniędzmi? Możliwe, że z całkiem sporą sumką? Może zapyta Galliarda, w co by je zainwestować. Albo po prostu kupi szybki, solidny kuter i popłynie na Levangore. Bądź też przyłączy się do cholernych korsarzy. Czemu by nie?
Wiedział jednak, że nie zrobi nic w tym rodzaju. Ta znajomość samego siebie była gorzkim darem wieku średniego. Cholerne, głupie marzenia i ambicje młodości więdły pod jej wpływem, zostawiając po sobie tak zwaną mądrość. Przed duszą zmęczoną popełnianiem błędów zdawała się ona zamykać wszystkie drzwi i zatrzaskiwać okna. Hawkwood wpatrzył się z uśmiechem w kieliszek. Zmieniłem się w zapijaczonego filozofa, pomyślał, gdy trunek oswobodził w końcu jego myśli.
– Hawkwood? Kapitan Hawkwood, zgadza się?
Żeglarz ujrzał przed sobą pulchną, wilgotną od potu dłoń. Uścisnął ją machinalnie, krzywiąc się od lepkiego dotyku.
– Nie kto inny. A ty, jak rozumiem, jesteś Grobus.
Tłuścioch usiadł naprzeciwko niego. Z uszu zwisały mu złote kolczyki i cuchnął perfumami. Jakiś jard za nim przystanął drugi mężczyzna. Był barczysty, wyglądał na oprycha i uważnie obserwował otoczenie.
– Nie potrzebujesz tu ochroniarza, Grobus. Nikt, kto chce ze mną rozmawiać, nigdy nie ma kłopotów.
– Ostrożność nigdy nie zawadzi. – Tłuścioch pstryknął palcami na przyglądającego mu się z zasępioną miną oberżystę. – Butelkę candelariańskiego, mój dobry człowieku. I dwa kieliszki. Tylko czyste.
Otarł pot ze skroni koronkową chusteczką.
– No więc, kapitanie, jestem przekonany, że możemy dojść do porozumienia. Rozmawiałem ze wspólnikiem i uzgodniliśmy odpowiednią sumę. – Grobus wydobył z rękawa zwój papieru. – Mam nadzieję, że uznasz ją za zadowalającą.
Hawkwood zerknął na wypisane na papierze cyfry. Jego twarz nie zmieniła wyrazu.
– Oczywiście żartujesz.
– Och, zapewniam cię, że nie. To uczciwa cena. W końcu...
– To mogłaby być uczciwa cena za zżartą przez robaki szalupę, ale nie za dalekomorską karakę.
– Jeśli pozwolisz, kapitanie, chciałbym ci przypomnieć, że Rybołów nie wypływał na dalekie morza już od jakichś ośmiu lat. Cały kadłub podziurawiły świdraki, dawno też stracił większą część masztów i rej. Mówimy tylko o pustej skorupie statku, niezdatnej do żeglugi.
– A co zamierzasz z nim zrobić? – zapytał Hawkwood, ponownie wpatrując się w kieliszek. W jego głosie pobrzmiewało znużenie. Zwój leżał nietknięty na blacie między rozmówcami.
– Nadaje się jedynie do rozbiórki. Wręgi nadal są dobre, dźwięczą jak dzwon. Ale po prostu nie opłaca się go remontować. Stocznia marynarki wojennej wyraziła już zainteresowanie zakupem.
Hawkwood uniósł głowę, ale jego oczy pozostały pozbawione wyrazu, jakby nic w ogóle nie widziały. Oberżysta przyniósł butelkę wina, wyciągnął korek i napełnił dwa puchary przednim trunkiem, który zwano winem okrętowym. Grobus pociągnął łyk, przyglądając się Hawkwoodowi z mieszaniną nieufności i zdziwienia.
– Ten żaglowiec dotarł do lądów nieznanych geografom – oznajmił po chwili Hawkwood. – Zarzucał kotwicę u brzegów nietkniętych ludzką stopą. Nie pozwolę go rozebrać.
Grobus starł wino z górnej wargi.
– Wybacz, kapitanie, ale nie masz wyboru. Ciebie i Rybołowa otacza mnóstwo heroicznych mitów, ale takie opowieści nie napełnią sakiewki. Ani kielicha, jeśli już o tym mowa. Zalegasz z opłatami portowymi. Twój dług jest wart fortunę. Nawet Galliardo di Ponera nie zdoła cię dłużej chronić. Jeśli przyjmiesz moją propozycję, spłacisz długi i zostanie ci jeszcze trochę na... na stare lata. To uczciwa oferta...
– Odrzucam ją – przerwał mu Hawkwood, wstając gwałtownie. – Przykro mi, że straciłeś czas, Grobus. Od tej chwili Rybołów nie jest już na sprzedaż.
– Kapitanie, musisz dać sobie przemówić do rozsądku...
Hawkwood opuszczał już jednak tawernę, trzymając luźno w dłoni butelkę candelariańskiego wina.
Mnóstwo heroicznych mitów. Czy naprawdę tylko tym były? Dla Hawkwooda nadal pozostawały treścią koszmarów, wizjami, których minione dziesięć lat nie pozbawiło ostrości.
Pociągnął łyk z butelki, a potem zamknął oczy, ciesząc się wypełniającym mu brzuch ciepłem. O rany, ależ ten świat się zmienił. Przynajmniej pod niektórymi względami.
Dwie cumy – u dziobu i u rufy – łączyły Rybołowa z pławami kotwicznymi. Żaglowiec cumował na Szlakach Zewnętrznych. Odległość była spora jak na skif, ale przynajmniej Hawkwood był tu sam, a fale działały na niego jak kołysanka, podobnie jak znajome wonie smoły, soli, drewna i morskiej wody. Jego statek był już jednak zaledwie pozbawionym masztów kadłubem. Z biegiem lat Hawkwood sprzedawał drzewca jedno po drugim, by móc pokryć opłaty portowe. Inwestycja w firmę frachtową, poczyniona przed jakimiś pięcioma laty, pochłonęła wszystko, co zostało z jego oszczędności. Resztę załatwił Murad.
Żeglarz cofnął się myślą do chwili, gdy podczas straszliwego rejsu na zachód czuwał nocą przy naznaczonym blizną szlachcicu. Jakże łatwo byłoby mu go wówczas zamordować. Obecnie jednak jego prześladowca żył w innym świecie, obracał się wśród możnych, a Hawkwood był tylko pyłem u jego stóp.
Na pokładzie nad jego głową kłóciły się mewy. Pokryły już deski warstwą guana tak grubą i twardą, że nie sposób było jej usunąć. Wyjrzał na zewnątrz przez wielkie bulaje rufowej kajuty – ich przynajmniej nie sprzedał – przyglądając się Abrusio, które wznosiło się na brzegu, spowite chmurą smogu, udekorowane girlandą masztów, ukoronowane fortecami i pałacami. Uniósł butelkę w toaście na cześć tej starej dziwki i wypił kolejny łyk. Położył nogi na blacie ciężkiego, przyśrubowanego do podłogi stołu, odsuwając na bok zardzewiały hangar o szerokiej klindze. Trzymał go z myślą o szczurach – czasami robiły się kłótliwe i bezczelne – a także o kradnących fragmenty osprzętu portowych złodziejach, którzy jednak rzadko zapuszczali się tak daleko od brzegu. Zresztą nie pozostało już wiele rzeczy, które mogliby zabrać.
Z pokładu znowu dobiegł go hałas. Poirytowany Hawkwood uniósł wzrok, ale kolejny łyk dobrego wina ukoił jego nerwy. Słońce chyliło się już ku zachodowi, rzucając na fale szafranową łunę. Żeglarz przyglądał się kupieckiej karaweli z osprzętem rejowym, która wpływała powoli na Szlaki Wewnętrzne. Wiatr – ile tam go było – miała prosto z prawej burty. Przy tym tempie minie pół nocy, nim dobije do brzegu. Dlaczego ten dureń nie zmieni ożaglowania na łacińskie?
Na zejściówce rozległy się czyjeś kroki. Hawkwood poderwał się nagle, odstawił butelkę i sięgnął niepewnie po miecz. Drzwi kajuty zdążyły się już jednak otworzyć. Przez próg przeszedł jakiś spowity w płaszcz mężczyzna w kapeluszu z szerokim rondem.
– Witaj, kapitanie.
– Kim jesteś, u diabła?
– Spotkaliśmy się kilkakrotnie, przed wielu laty. – Przybysz zdjął kapelusz, odsłaniając łysą czaszkę, dwoje ciemnych, pełnych współczucia oczu oraz bladą jak kość słoniowa twarz. – Przyszedłeś też kiedyś do mojej wieży, żeby pomóc naszemu wspólnemu przyjacielowi.
Hawkwood opadł na krzesło.
– Jesteś Golophin, oczywiście. Teraz cię poznaję. Czas okazał się dla ciebie łaskawy. Wyglądasz młodziej, niż kiedy widziałem cię ostatnio.
Jedna krzaczasta brew uniosła się nieco.
– W rzeczy samej. Ach, candelariańskie. Mogę?
– Pod warunkiem, że nie brzydzisz się pić z tej samej butelki z nisko urodzonym.
Golophin pociągnął łyk.
– Znakomite. Cieszę się, że stać cię choć na to, kapitanie.
– Przypłynąłeś tu? Nie słyszałem stuku przybijającej do burty łodzi.
– Można powiedzieć, że dotarłem tu własnym przemysłem.
– Hmm, pod grodzią za twoimi plecami stoi taboret. Jeśli dalej będziesz się tak pochylał, dostaniesz kurczu szyi.
– Dziękuję. Wnętrz statków nie projektowano z myślą o takich przerośniętych skurczybykach jak ja.
Usiedli obaj, przekazując sobie po przyjacielsku butelkę. Patrzyli na zewnątrz, na dobiegający końca dzień i posuwającą się nieśpiesznie ku Szlakom Wewnętrznym karawelę. Światła Abrusio budziły się do życia i miasto przeradzało się stopniowo w mroczny cień rozświetlony pół milionem maleńkich żółtych światełek. Ich blask zawstydził gwiazdy, odbierając im moc.
Wreszcie dotarli do mętów na dnie butelki. Hawkwood pocałował ją i odrzucił w kąt, gdzie uderzyła z brzękiem o puste towarzyszki. Golophin zapalił jasną glinianą fajkę i pykał z niej z wyraźnym zadowoleniem. W końcu zgasił ją i przerwał milczenie.
– Wybacz, kapitanie, ale sprawiasz wrażenie człowieka w wyjątkowym stopniu pozbawionego ciekawości.
– Ciekawość jest przecenianą cechą – odparł Hawkwood, nie przestając wyglądać przez bulaje.
– Zgadzam się z tobą, choć niekiedy pozwala nam ona zdobyć użyteczną wiedzę. Słyszałem, że jesteś bankrutem albo przynajmniej niewiele ci do tego brakuje.
– Portowe plotki docierają daleko.
– Ten statek jest swego rodzaju marynistyczną ciekawostką.
– Podobnie jak ja.
– To prawda. Być może mi nie uwierzysz, ale nie miałem pojęcia, że lord Murad aż tak cię nienawidzi. W ostatnich latach udowodnił to wielokrotnie.
Hawkwood odwrócił się. Był czarną sylwetką widoczną na tle jaśniejszego morza. Ostatnie promienie zachodzącego słońca przydały falom koloru krwi.
– Nawet bardzo wiele razy.
– Nie trzeba było odmawiać przyjęcia nagrody od króla. Gdybyś to zrobił, przynajmniej utrudniłbyś Muradowi knucie spisków. A tak przez ostatnie dziesięć lat mógł bez przeszkód uniemożliwiać powodzenie wszystkich twoich przedsięwzięć. Jeśli ma się potężnych wrogów, nie powinno się gardzić potężnymi przyjaciółmi, kapitanie.
– Golophinie, z pewnością nie przyszedłeś tu, by dzielić się ze mną niewydarzonymi truizmami albo mądrością starych wieśniaczek. Czego chcesz?
Czarodziej wybuchnął śmiechem, przyglądając się poczerniałym liściom tytoniu w swej fajce.
– Jak sobie życzysz. Pragnę, byś wstąpił na służbę królewską.
– A to dlaczego? – zapytał zdumiony Hawkwood.
– Dlatego że królowie również potrzebują przyjaciół, a ty jesteś zbyt cenny, by pozwolić ci utonąć w butelce.
– Cóż za altruizm – warknął Hawkwood, ale jego gniew nie brzmiał zbyt przekonująco.
– Bynajmniej. Bez względu na to, czy chcesz to przyznać, Hebrion jest twoim dłużnikiem i jego król również. Ponadto pomogłeś kiedyś mojemu przyjacielowi, a to znaczy, że ja również muszę ci spłacić dług.
– Świat byłby lepszy, gdybym tego nie zrobił.
– Być może.
Na moment zapadła cisza.
– On był również moim przyjacielem – dodał po chwili cichym głosem Hawkwood.
Słońce zaszło i kajutę wypełniła ciemność, mącona jedynie bladą fosforescencją wody za rufą.
– Nie jestem już tym samym człowiekiem, Golophinie – wyszeptał Hawkwood. – Boję się morza.
– Nikt z nas nie jest taki jak dawniej, ale ty nadal pozostajesz znakomitym żeglarzem, który wrócił tym statkiem z najdłuższego rejsu w historii. To nie morza się boisz, Richardzie, ale tych, których spotkałeś na jego drugim brzegu. Oni są teraz tutaj, a ty jesteś jednym z garstki wybrańców, którzy ich spotkali i zachowali życie. Hebrion cię potrzebuje.
Hawkwood parsknął zdławionym śmiechem.
– Jestem marną podporą dla Hebrionu, to pewne. Jakiego rodzaju usług oczekujecie ode mnie? Mam zostać królewskim odźwiernym? A może kapitanem królewskiej szalupy?
– Chcemy, żebyś zaprojektował okręty dla hebriońskiej marynarki. Takie jak twój Rybołów. Szybkie, nawietrzne żaglowce, mogące pomieścić wiele dział. Z nowym ożaglowaniem i nową konstrukcją rej.
Hawkwood zaniemówił na chwilę.
– Dlaczego akurat teraz? – zapytał w końcu. – Co się wydarzyło?
– Wczoraj arcymaga Aruana, którego obaj znamy, mianowano wikariuszem generalnym Zakonu Inicjantów. Tutaj, w Normannii. Jego pierwszym posunięciem było założenie nowego wojskowego zakonu. Choć nie jest to jeszcze powszechnie znany fakt, to wiem, że zakon ma się składać wyłącznie z magów i zmiennych. Nadał mu nazwę Psów Bożych.
– Święty w niebiesiech!
– Chcę, żebyś pomógł nam przygotować Hebrion do wojny, kapitanie.
– Jakiej wojny?
– Tej, która wybuchnie już niebawem. Być może nie w tym roku, ale w ciągu kilku następnych lat. To będzie walka o panowanie nad tym kontynentem. Nikt nie uniknie skutków tej wojny i nikt nie będzie mógł jej zignorować.
– Chyba że najpierw zapije się na śmierć.
Golophin pokiwał z powagą głową.
– Masz rację.
– A więc mam wam pomóc w przygotowaniach do wielkiej wojny z czarownikami i wilkołakami świata. A w zamian za to...
– W zamian za to otrzymasz wysoką pozycję we flocie i na dworze. Obiecuję ci to.
– A co z Muradem? Nie spodoba mu się moje... wyniesienie.
– Zrobi to, co mu się każe.
– A jego żona?
– Czemu o nią pytasz?
– Bez powodu. To nieważne. Zrobię to, Golophinie. Dla tego celu wygramolę się z butelki.
Uśmiech czarodzieja rozjaśnił mroczną kajutę.
– Wiedziałem, że się zgodzisz. Bardzo fortunnie się złożyło, że Grobus zaoferował ci dziś tak marną cenę. Gabrioński Rybołów będzie nam potrzebny. Stanie się prototypem nowych okrętów.
– Wiedziałeś o tym. To twoja robota...
– Masz cholerną rację.
Nic się nigdy nie zmienia, pomyślał Hawkwood. Gdy szlachetnie urodzeni dojdą nagle do wniosku, że kogoś potrzebują, wydobywają go z rynsztoka, przyglądają się małemu rozczarowanemu człowieczkowi, którego trzymają w palcach, a potem stawiają go na wielkiej szachownicy, gdzie będą mogli zrobić z niego użytek. No cóż, ten pionek gra według własnych zasad.
– Ciemno tu, choć oko wykol. Pozwól, że zapalę lampę.
Hawkwood poszukał ręką pudełka na hubkę i krzesiwo. Po kilkunastu próbach udało mu się zapalić pokładową lampę, w której zostało jeszcze trochę oliwy. Grube szkło było spękane, ale to nie przeszkadzało kapitanowi. Łagodny żółty blask oświetlił pooraną bruzdami twarz starego czarodzieja. Morze za rufą zniknęło w ciemności.
– To znaczy, że mogę się spodziewać, iż jutro zjawisz się pod bramą Wieży Admiralskiej? – zapytał Golophin.
Hawkwood skinął głową.
– Znakomicie. – Mag rzucił na blat mały mieszek z jeleniej skóry. Rozległo się ciche brzęknięcie. – To zaliczka na poczet pensji. Chyba powinieneś kupić sobie nowe ubrania. Będzie na ciebie czekała kwatera w wieży.
– Będzie czekała czy czeka?
Golophin wstał i włożył kapelusz....
moje.zbiory