Clancy Tom - Jack Ryan 3 - Czerwony Królik.pdf

(3583 KB) Pobierz
Microsoft Word - Clancy Tom - Przygody Jacka Ryana 05 - Czerwony Królik _Mandragora76_.rtf
 
TOM CLANCY 
 
CZERWONY KRÓLIK 
 
RED RABBIT 
 
Przełożył: Jan Kraśko 
Wydanie oryginalne: 2002 
Wydanie polskie: 2003 
107309770.001.png
Danny’emu O.  
i strażakom z 52. drużyny 52. jednostki  
2
Bohaterami bywają często najzwyklejsi  
ze zwykłych ludzi.  
Henry David Thoreau 
 
Najdonioślejsze w życiu człowieka jest to,  
że opanował on sztukę przekonywania duszy  
do dobra lub zła.  
Pitagoras 
 
Człowiek, który nie uznaje zrządzeń niebios,  
zawsze będzie człowiekiem przeciętnym.  
Konfucjusz 
3
Prolog 
Ogród 
Doszedł do wniosku, że najbardziej przerażające będzie prowadzenie samochodu. Kupił 
już jaguara – dżegjuaara: będzie musiał zapamiętać, że tak to się tu wymawia – ale chociaż 
był w salonie aż dwukrotnie, za każdym razem podchodził do samochodu ze złej strony. 
Sprzedawca się z niego nie śmiał, lecz Ryan był pewien, że chciał. Dobrze chociaż, że nie 
wsiadł lewymi drzwiami i nie zrobił z siebie kompletnego idioty. Prawidłową stroną drogi 
była tu strona lewa: to też będzie musiał wbić sobie do głowy. Lewy pas międzystanówek – 
nie, autostrad: w tym kraju nazywano je autostradami – był pasem wolnym. Wszystkie elek‐
tryczne wtyczki miały tu tęgiego zeza. A w domu nie było centralnego ogrzewania, mimo 
wysokiej ceny, jaką za niego zapłacił. Ani centralnego ogrzewania, ani klimatyzacji, chociaż 
klimatyzacja nie była tu pewnie konieczna. Angielski klimat nie należał do najgorętszych: 
miejscowi  zaczynali  padać  na  ulicach,  gdy  temperatura  przekraczała dwadzieścia  cztery 
stopnie Celsjusza. Ciekawe, jak by się czuli w Waszyngtonie. Najwyraźniej rymowanka o 
„wściekłych psach i angolach” była już nieaktualna. 
Ale cóż, mogło być gorzej. Ostatecznie miał kartę uprawniającą do zakupów w Green‐
ham Commons, pobliskiej bazie sił powietrznych, w sklepie zaopatrywanym przez Air Force 
Exchange Service, służbę kwatermistrzowską znaną jako PX, tak więc nie groził im przy‐
najmniej brak amerykańskich hot dogów i produktów podobnych do tych, które kupował w 
rodzinnym Marylandzie. 
I wszędzie te fałszywe nuty, tyle fałszywych nut. Ot, choćby angielska telewizja. Zupeł‐
nie nie przypominała amerykańskiej, to oczywiste. Nie, żeby chciał wegetować przed fosfo‐
ryzującym ekranem – to mu raczej nie groziło – ale mała Sally potrzebowała codziennej 
dawki kreskówek. Poza tym, nawet jeśli czytał coś ważnego, wyciszone, dochodzące z tła 
odgłosy jakiegoś idiotycznego talk‐show zawsze działały na niego uspokajająco. Ale dzien‐
niki były całkiem niezłe, natomiast gazety bardzo dobre – lepsze od tych, które czytywał w 
domu, chociaż już teraz wiedział, że będzie mu brakowało porannej „Far Side”. Miał nadzie‐
ję, że zastąpi ją „International Tribune”. Mógł kupować ją w kiosku na stacji. Tak, musiał 
przecież śledzić przebieg rozgrywek baseballowych. 
Ci od przeprowadzek – tu nazywano ich spedytorami – uwijali się jak w ukropie pod 
czujnym okiem Cathy. Dom jako taki nie był zły, choć dużo mniejszy od ich domu na Pere‐
grine Cliff; na czas wyjazdu wynajęli go pułkownikowi piechoty morskiej, który nauczał 
dziarskich młodzieńców i poważne dziewczęta z Akademii Marynarki Wojennej. Okna sy‐
pialni wychodziły na ogród o powierzchni – tak na oko – tysiąca metrów kwadratowych; 
pośrednik handlu nieruchomościami bardzo go wychwalał. Poprzedni właściciele musieli 
spędzać tam masę czasu, sadząc szpalery pięknych róż, głównie czerwonych i białych, pew‐
nie dla uczczenia dynastii Lancasterów i Yorków. Między czerwonymi i białymi zasadzili też 
różowe dla przypomnienia, że rodziny te połączyły się ze sobą, by stworzyć dynastię Tudo‐
rów i – po śmierci Elżbiety I, ostatniej przedstawicielki tego rodu – założyć królewską dyna‐
stię, którą Ryan nie bez powodów bardzo polubił. 
Pogoda też była całkiem, całkiem. Przyjechali tu przed trzema dniami i przez ten czas 
ani razu nie padało. Słońce wschodziło wcześnie i zachodziło późno, natomiast zimą, tak 
przynajmniej słyszał, pokazywało się tylko i momentalnie znikało. Nowi przyjaciele z Depar‐
tamentu Stanu mówili mu, że długie noce mają fatalny wpływ na zdrowie dzieci, że maluchy 
4
źle je znoszą: maluchy takie jak ich czteroipółletnia Sally. Pięciomiesięczny Jack pewnie jesz‐
cze takich rzeczy nie zauważał i spał jak zabity. Spał i teraz, pod opieką niani, Margaret van 
der Beek, młodej, rudowłosej córki pastora metodystów z Afryki Południowej; dziewczyna 
miała świetne referencje, które tutejsza policja dokładnie sprawdziła. Pomysł zatrudnienia 
niani nie przypadł Cathy do gustu. Na myśl, że jej własnym dzieckiem miałby opiekować się 
ktoś obcy, krzywiła się tak, jakby ktoś przeciągnął przy niej paznokciami po tablicy, lecz tu, 
w Anglii, był to stary, powszechnie szanowany zwyczaj, który sprawdził się doskonale w 
przypadku niejakiego Winstona Spencera Churchilla. Panna Margaret została też prześwie‐
tlona przez agencję sir Basila, natomiast agencja, w której pracowała, miała oficjalne poparcie 
rządu Jej Królewskiej Mości. Ale cóż, znaczyło to tyle co nic i Jack był tego świadom. Przed 
wyjazdem przeszedł odpowiednie przeszkolenie i wiedział, że „opozycja” – tego angielskie‐
go określenia używano również w Langley – wielokrotnie penetrowała brytyjski wywiad. W 
CIA panowało przekonanie, że ich spenetrować jeszcze nie zdołała, ale on miał co do tego 
duże wątpliwości. Ci z KGB byli cholernie dobrzy, a ludzie, wiadomo: są chciwi. Rosjanie 
płacili dość kiepsko, lecz niektórzy byli gotowi zaprzedać duszę i wolność za marne grosze. 
No i nie nosili na ubraniu tablic z migającym napisem:  Jestem zdrajcą
Ze wszystkich szkoleń najbardziej zmęczyło go szkolenie na temat środków bezpieczeń‐
stwa. Chociaż  jego ojciec był policjantem,  Jack nigdy nie nauczył  się myśleć  tak  jak on. 
Żmudne selekcjonowanie i analizowanie informacji napływających do wydziału wraz z to‐
nami nic niewartych śmieci nie miało nic wspólnego z podejrzliwym zerkaniem na kolegów i 
udawaniem, że cudownie się z nimi współpracuje. Często zastanawiał się, czy którykolwiek 
z nich tak na niego zerka i doszedł do wniosku, że chyba jednak nie. Ostatecznie ciężko na to 
stanowisko zapracował, czego dowodziły stare blizny na ramieniu, nie wspominając już o 
koszmarnej nocy w Chesapeake Bay, o snach, w których pistolet – mimo jego rozpaczliwych 
wysiłków – nigdy nie chciał wypalić, o krzyku przerażonej Cathy, o alarmowych dzwon‐
kach, które wciąż dzwoniły mu w uszach. Tamtą bitwę wygrał, wygrał ją na pewno. W ta‐
kim razie dlaczego w snach zawsze było inaczej? Może potrafiłby mu to wyjaśnić jakiś psy‐
chiatra, ale, jak mawiały doświadczone żony, trzeba było mieć tęgiego świra, żeby do niego 
pójść. 
Sally biegała w kółko, oglądając nową sypialnię, podziwiając nowe łóżko, które składali 
ci od przeprowadzek. On schodził im z drogi. Cathy twierdziła, że nie nadaje się do nadzo‐
rowania tego rodzaju prac, mimo swojej skrzyneczki z narzędziami, bez której żaden Ame‐
rykanin nie czuje się prawdziwym mężczyzną i którą rozpakował niemal natychmiast po 
przyjeździe. Oczywiście  ci  od  przeprowadzek mieli  swoje  narzędzia  i  –  co  było  równie 
oczywiste – zostali prześwietleni przez Secret Intelligence Service, wywiad brytyjski, żeby 
jakiś prowadzony przez KGB agent nie podłożył im w domu pluskwy. Nic z tego, staruszku, 
nie tym razem. 
– Gdzie jest nasz turysta? – Czyjś głos. I ten amerykański akcent. 
Ryan zajrzał do holu, żeby sprawdzić, kto to, i... 
– Dan! Jak się masz? 
– Wynudziłem się w biurze, więc wpadliśmy z Lizą, żeby zobaczyć, co u was. – I rze‐
czywiście: tuż za Danem Murrayem, doradcą prawnym ambasady amerykańskiej w Londy‐
nie, stała jego piękna żona, święta Liza, słynna męczennica, patronka żon pracowników FBI. 
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin