Archer Jeffrey (1994) - Dwanascie falszywych tropow.doc

(3550 KB) Pobierz

JEFFREY ARCHER

 

DWANAŚCIE FAŁSZYWYCH TROPÓW


Spis treści

Omyłka sądowa                               9

Tanio, za pół ceny*                               75

Prawe ramię Dougie Mortimera*                                93

Jedna na tysiąc*                               115

Pod kanałem La Manche*                               131

Pucybut*                                151

Nie dożyje pan chwili, żeby tego żałować*                               181

Nie zatrzymuj się na autostradzie                            197

Nie na sprzedaż                            213

Timeo Danaos...*                                239

Oko za oko*                               255

Co jednemu wyjdzie na zdrowie, drugiemu zaszkodzi   . .              271

Ten jeden raz                            283

Spalony                                295

Przesada                                  307

Strzał w dziesiątkę                               321

* Opowiadania oznaczone gwiazdkami oparte są na autentycznych wyda­rzeniach (niektóre z nich nieco upiększyłem). Pozostałe to wyłącznie twór mojej wyobraźni.

J.A. lipiec 1994

7


Omyłka sądowa


Właściwie nie wiem, od czego zacząć. Może więc najpierw wyjaśnię, dlaczego siedzę w więzieniu.

Proces trwał osiemnaście dni. Od chwili, gdy sędzia po raz pierwszy pojawił się na sali, miejsca dla publiczności były wypełnione do ostatniego. Ława przysięgłych sądu w Leeds naradzała się przez niemal dwa dni. Plotki głosiły, że sytuaq'a jest beznadziejna, że sędziowie przysięgli nie mogą dojść do porozumienia; w ławach obrońców mówiło się o pacie i o ponownym procesie, już przed ośmioma godzinami bowiem sędzia Cartwright oznajmił przewod­niczącemu ławy, że werdykt nie musi być jednomyślny, że wystarczy przewaga głosów dziesięć do dwóch.

Nagle na korytarzach wszczął się ruch. Przysięgli powoli i spokojnie zajmowali miejsca. Przedstawiciele prasy i pub­liczność na gwałt wracali na salę. Oczy wszystkich obecnych były zwrócone na przewodniczącego ławy — tęgawego, niewysokiego jegomościa, najwyraźniej o pogodnym uspo­sobieniu, ubranego w garnitur z dwurzędową marynarką, pasiastą koszulę i szeroki kolorowy krawat — bardzo starał się wyglądać jak najdostojniej. Sprawiał wrażenie kogoś, z kim w normalnych okolicznościach chętnie wstąpiłbym do pubu na piwo, ale okoliczności trudno byłoby do nor­malnych zaliczyć.

Kiedy wszedłem po schodkach na ławę oskarżonych, spoj­rzałem na siedzącą na miejscach dla publiczności śliczną

11


blondynkę, która nie opuściła ani jednego dnia rozprawy. Zastanawiałem się, czy chodzi na wszystkie sensacyjne pro­cesy o morderstwo, czy po prostu akurat ten tak ją fas­cynuje. Dziewczyna nie interesowała się mną w najmniej­szym stopniu, lecz jak wszyscy wpatrywała się z napięciem w przewodniczącego ławy.

Urzędnik sądowy, w peruce i długiej czarnej todze, wstał i odczytał z kartki słowa, które — jak sądzę — od dawna już doskonale znał na pamięć.

              Panie przewodniczący ławy przysięgłych, proszę
wstać.

Wesolutki grubasek wstał z miejsca.

         Na następne pytanie proszę odpowiedzieć „tak" lub „nie". Sędziowie przysięgli, czy uzgodniliście werdykt, za którym głosowało co najmniej dziesięciu spośród was?

         Tak, uzgodniliśmy.

         Sędziowie przysięgli, czy uznaliście obecnego tu oskar­żonego za winnego, czy też za niewinnego zarzucanego mu przestępstwa?

W sali zapadła absolutna cisza.

Jak zahipnotyzowany wpatrywałem się w mężczyznę w kolorowym krawacie. Przewodniczący odchrząknął i po­wiedział:

Jeremy'ego Alexandra spotkałem po raz pierwszy w 1978 roku na seminarium Stowarzyszenia Przemysłowców Brytyj­skich w Bristolu. Pięćdziesiąt sześć firm pragnących roz­szerzyć działalność na Europę wysłało przedstawicieli na wykłady dotyczące prawa handlowego Wspólnoty Brytyj­skiej. Kiedy zapisywałem się na to seminarium, Cooper's — firma, którą kierowałem — dysponowała stu dwudziestu siedmioma pojazdami różnego tonażu oraz wielkości i szyb­ko stawała się jedną z największych firm przewozowych w Wielkiej Brytanii.

Mój ojciec założył ją w 1931 roku, zaczynając z trzema wozami — w tym dwoma konnymi — i trzymając się za-

12


sady, by zadłużenie firmy w miejscowym banku Martins nie przekraczało nigdy dziesięciu funtów. Kiedy zmieniliśmy nazwę na „Cooper and Son", w 1967 roku, mieliśmy już siedemnaście pojazdów cztero- i więcej kołowych, dostar­czaliśmy towary na terenie całej północnej Anglii, lecz sta­ruszek nadal nie chciał zwiększyć limitu kredytowego po­wyżej dziesięciu funtów.

Kiedyś podczas załamania koniunktury wyraziłem po­gląd, że powinniśmy poszukać nowych rynków, być może nawet na kontynencie. Ale ojciec nie chciał o tym słyszeć. „Nie warto podejmować takiego ryzyka" — powiedział. Nie ufał nikomu urodzonemu na południe od Humber, nie mówiąc już o ludziach, którzy urodzili się po drugiej stronie kanału La Manche. „Bóg, który rozdzielił nas pasem wody, musiał mieć po temu ważny powód" — tymi słowami za­kończył dyskusję. Roześmiałbym się, gdybym nagle nie zdał sobie sprawy, że mówi najzupełniej poważnie.

Ojciec przeszedł na emeryturę — niechętnie, mając sie­demdziesiąt lat — w 1977 roku. Zająłem jego miejsce i za­cząłem wcielać w życie pomysły, które opracowałem w osta­tnim dziesięcioleciu, choć wiedziałem, że jemu by się nie spodobały. Europa była tylko pierwszym krokiem plano­wanej przeze mnie ekspansji; w ciągu pięciu lat pragnąłem przekształcić firmę w spółkę akcyjną notowaną na giełdzie. Zdawałem sobie sprawę, że do tego będziemy musieli mieć linię kredytową wysokości co najmniej miliona funtów, a więc powinniśmy przenieść konto do banku uznającego, że świat nie kończy się na granicach Yorkshire.

Mniej więcej wtedy usłyszałem o seminarium w Bristolu i zgłosiłem chęć uczestnictwa w zajęciach.

Seminarium zaczynało się w piątek przemówieniem po­witalnym przewodniczącego Oddziału Europejskiego Sto­warzyszenia. Po przemówieniu podzielono nas na osiem grup roboczych, z których każdej przewodził specjalista od prawa handlowego Wspólnoty. W mojej grupie był nim Jeremy Alexander.

Zacząłem go podziwiać już w chwili, gdy wypowiedział pierwsze zdanie — w rzeczywistości bez wielkiej przesady

13


można by rzec, że mnie oczarował. Był człowiekiem o nie­zniszczalnej pewności siebie; w przyszłości miałem się do­wiedzieć, że na zawołanie umie przedstawić przekonywające argumenty na dowolny temat, począwszy od wyższości Kodeksu Napoleońskiego, a skończywszy na niedoskonało­ści brytyjskiego krykieta.

Przez godzinę wykładał nam podstawowe różnice w pra­wie i praktykach poszczególnych krajów Wspólnoty, a po­tem odpowiadał na wszystkie nasze pytania dotyczące spó­łek i samego prawa handlowego, znajdując nawet czas na wyjaśnienie znaczenia Rundy Urugwajskiej. Podobnie jak ja, wszyscy inni członkowie naszej grupy pilnie notowali każde jego słowo.

Kilka minut przed pierwszą zrobiliśmy sobie przerwę na lunch, a mnie udało się usiąść przy stoliku obok Jeremy'ego. Już wtedy zaczynałem nabierać pewności, że jeśli ktoś może mi pomóc w realizacji moich europejskich planów, to tylko on.

Kiedy jedząc rybę w cieście z czerwoną papryką słucha­łem, jak opowiada o swej karierze, zauważyłem, że — choć byliśmy mniej więcej w jednym wieku — trudno by chyba spotkać dwóch innych mężczyzn tak dalece różniących się od siebie wychowaniem. Ojciec Jeremy'ego, z zawodu ban­kier, uciekł z Europy Wschodniej tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej. Osiedlił się w Anglii, zmienił na­zwisko i posłał syna do Westminsteru. Z Westminsteru Jeremy poszedł do londyńskiego King's College na wydział prawa, który ukończył z wyróżnieniem.

Mój ojciec pochodził z równin Yorkshire, doszedł do wszystkiego sam i nalegał, bym rzucił naukę po ukończeniu gimnazjum. „Ode mnie w miesiąc więcej się dowiesz o praw­dziwym świecie niż od tych uniwersyteckich typków przez całe życie" — powtarzał. Zgodziłem się z nim bez wahania; naukę skończyłem w tydzień po szesnastych urodzinach. Następnego dnia rozpocząłem pracę w firmie jako chłopiec do wszystkiego. Pierwsze trzy lata spędziłem w warsztatach pod czujnym okiem Bustera Jacksona, który nauczył mnie, jak rozłożyć na części każdy z naszych pojazdów i — co ważniejsze — jak złożyć go z powrotem.

14


Z garaży awansowałem do księgowości, gdzie dwa lata poznawałem sekrety kalkulacji kosztów i odbierania nie­ściągalnych długów. Kilka tygodni po dwudziestych pierw­szych urodzinach zdałem egzamin na prawo jazdy na cię­żarówki i przez następne parę lat rozjeżdżałem się po krę­tych, bocznych drogach północnej Anglii, dostarczając wszystko — od ananasów począwszy na kurczakach skoń­czywszy — naszym najbardziej nawet odległym klientom. Jeremy spędził mniej więcej tyle czasu na Sorbonie, przy­gotowując pracę magisterską z Kodeksu Napoleona.

Kiedy Buster Jackson przeszedł na emeryturę, wróciłem do warsztatów w Leeds jako majster. Jeremy był wówczas w Hamburgu pisząc pracę doktorską o barierach w świato­wym handlu. Kiedy wreszcie opuścił świat akademicki i za­czął pracować — w dużej firmie doradców handlowych w City — ja zarabiałem na życie już od ośmiu lat.

Choć zaimponował mi podczas seminarium, pod jego ujmującym sposobem bycia wyczuwałem piorunującą mie­szankę ambicji i intelektualnego snobizmu, której z pew­nością nie zaufałby mój ojciec. Czułem, że rozmawia z nami tak po przyjacielsku tylko dlatego, że być może kiedyś, w przyszłości, któryś z nas grubo posmaruje masełkiem jego chlebek. Teraz zdaję sobie sprawę, że już wtedy, pod­czas naszego pierwszego spotkania czuł, że u mnie może liczyć na miód.

Na moją opinię o nim wpłynęło także i to, że Jeremy był ode mnie o kilkanaście centymetrów wyższy i szczuplejszy w pasie. Nie wspominając o tym, że najładniejsza uczest­niczka kursu już sobotniej nocy znalazła się w jego łóżku.

Spotkaliśmy się w niedzielę rano na partii sąuasha; za­męczył mnie podczas gry, choć sam nawet się nie spocił.

— Musimy znów się kiedyś spotkać — powiedział, kiedy szliśmy pod prysznic. — Jeśli rzeczywiście zamierza pan rozszerzyć zakres usług na Europę, wkrótce odkryje pan zapewne, że mógłbym się panu przydać.

Ojciec nauczył mnie, że przyjaciele i koledzy po fachu to nie zawsze to samo (jako przykład podawał często rząd). Tak więc, choć nie polubiłem Jeremy'ego, opuszczając

15


Bristol po zakończeniu seminarium upewniłem się, że dys­ponuję rozlicznymi numerami jego telefonów i faksów.

Do Leeds wróciłem samochodem w niedzielę późnym wieczorem. Wbiegłem na piętro, usiadłem w nogach łóżka i zacząłem opowiadać zaspanej Rosemary, jaki to opłacalny miałem weekend.

Rosemary była moją drugą żoną. Pierwsza, Helen, cho­
dziła do szkoły dla dziewcząt w Leeds, kiedy ja uczęszczałem
do pobliskiej podstawówki. Obie szkoły miały wspólną salę
gimnastyczną; zakochałem się w Helen jako trzynastolatek
patrząc, jak gra w siatkówkę. Wykorzystywałem każdy
pretekst, by znaleźć się w pobliżu, by widzieć jej niebieskie
spodenki, gdy z wyskoku bezbłędnie posyłała piłkę w stronę
siatki. Ponieważ uczniowie i uczennice spotykali się często
na wspólnych zajęciach, zacząłem interesować się teatrem,
choć nie miałem ani krzty talentu aktorskiego. Chodziłem
na dyskusje, podczas których ani razu nie otworzyłem ust.
Zapisałem się do mieszanej orkiestry, w której grałem na
bębenku. Kiedy rzuciłem szkołę i zacząłem pracować w fir­
mie ojca, nadal widywałem się z Helen uczącą się pilnie do
matury. Mimo że tak się kochaliśmy, do łóżka poszliśmy
dopiero mając osiemnaście lat i nawet wówczas nie byłem
pewien, co (i czy coś) właściwie między nami zaszło. Sześć
tygodni później, zalana łzami, poinformowała mnie, że jest
w ciąży. Chociaż jej rodzice pragnęli, żeby córka skończyła
studia, jednak przygotowano pośpieszne wesele. Ja nato­
miast, ponieważ przez resztę myeh dni nie miałem zamiaru
nawet spojrzeć na inną kobietę, w głębi serca cieszyłem się,
że z naszego młodzieńczego niedoświadczenia to właśnie
wynikło.              *

Helen zmarła o zmierzchu 14 września 1*964 roku, pod­czas porodu. Nasz syn, Tom, przeżył tylko tydzień. Sądzi­łem, że nie pozbieram się po tej tragedii i wcale nie jestem pewien, czy mi się to udało. Przez wiele lat nie zaintereso­wałem się żadną kobietą, całą energię poświęcając firmie.

Po pogrzebie mej żony i syna ojciec, choć nie był czło­wiekiem miękkim i sentymentalnym — niewielu takich spot­ka się w Yorkshire — ujawnił ten rys swego charakteru,

16


którego istnienia nawet nie podejrzewałem. Często dzwonił wieczorami, pytał, jak mi się wiedzie, i nalegał, bym w so­boty pojawiał się u jego boku w dyrektorskiej loży na Elland Road. Dopiero wtedy zacząłem rozumieć, dlaczego po ponad dwudziestu latach małżeństwa matka nadal jest w nim zakochana po uszy.

Rosemary poznałem cztery lata później, na balu rozpo­czynającym Festiwal Muzyki Poważnej w Leeds. Nieczęsto obracałem się w tym środowisku, ale ponieważ wykupiliśmy całostronicową reklamę w programie, brygadier Kershaw, szeryf hrabstwa York i przewodniczący komitetu organiza­cyjnego, zaprosił nas jako swych gości. Nie miałem wyboru. Wbiłem się w rzadko używany smoking i poszedłem z ro­dzicami na bal.

Posadzono mnie przy stoliku numer 17, obok panny Kershaw, która okazała się córką przewodniczącego. Miała na sobie elegancką błękitną suknię bez ramiączek, dosko­nale podkreślającą jej wspaniałą figurę, na głowie burzę rudych włosów, a na twarzy uśmiech, który sprawił, że natychmiast poczułem się, jakbym ją znał od lat. Przy potrawie, która w menu figurowała jako „avocado z koper­kiem", poinformowała mnie, że właśnie ukończyła anglis­tykę na uniwersytecie w Durham i nie jest całkiem pewna, co dalej począć ze swym życiem.

              Nie chcę być nauczycielką — powiedziała. — A z pe­
wnością nie nadaję się na sekretarkę.

Kelnerzy roznosili wciąż nowe dania, a my rozmawialiś­my, zupełnie nie dostrzegając siedzących obok ludzi. Po kawie wyciągnęła mnie na parkiet, gdzie tłumaczyła, jak trudno jest dokonać wyboru zajęcia przy tak wyczerpują­cych obowiązkach towarzyskich.

Poczytywałem sobie za zaszczyt, że córka samego szeryfa hrabstwa wykazuje takie zainteresowanie mą skromną oso­bą i mówiąc szczerze nie wziąłem zbyt poważnie słów, które pod koniec wieczora szepnęła mi do ucha:

              Zobaczymy się jeszcze, prawda?

Po kilku dniach jednak zadzwoniła i zaprosiła mnie na niedzielny lunch do wiejskiej rezydencji rodziców.

17


...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin