Dzisiejszy świat, mimo całego kultu demokracji i wmawiania, że każdy ma prawo do swoich poglądów i własnego zdania, z trudem akceptuje tych, którzy idą pod prąd. Szczególny lęk budzą ludzie zdecydowani, którzy nie boją się prawdy, nazywają rzeczy po imieniu i bez lęku piętnują zło.
Przed laty jeden z księży proboszczów opowiadał mi, jak to do biura parafialnego zapukało dwoje ludzi, którzy od lat żyli bez sakramentu małżeństwa. Znał ich bardzo dobrze. Niejednokrotnie zachęcał, aby zawarli sakramentalny związek małżeński. Mimo usilnych próśb, rozmów w czasie kolędy i zapewnień, że w najbliższym czasie wszystko załatwią, sprawa przez wiele lat nie posunęła się do przodu. I oto, zupełnie niespodziewanie, któregoś styczniowego dnia pukają do biura parafialnego i mówią, że chcą uporządkować swoje życie. Skąd ta nagła zmiana? Poprzedniego dnia przyszedł do nich na kolędę tamtejszy wikariusz. Ku ich zdziwieniu, zdmuchnął świeczki i powiedział: „W tym domu żadnej modlitwy nie będzie! Od lat kpicie sobie z Pana Boga, więc nie liczcie na Jego błogosławieństwo!” Trzasnął drzwiami i wyszedł.
Może kogoś to dziwić lub wydawać się komuś nieprawdopodobne, ale tych dwoje ludzi, zamiast obrazić się na wikarego i cały stan duchowny, zdobyło się na tyle pokory, że poszło do proboszcza, aby prosić o pobłogosławienie ich małżeństwa.
Scena z dzisiejszej Ewangelii jest jedną z tych, które pokazują nam, że potrzeba czasami takiej świętej gorliwości, która burzy przyjęte wyobrażenia. To, co widzimy w świątyni jerozolimskiej, właściwie nie przystaje do naszych wyobrażeń o dobrym Jezusie. Gdyby którykolwiek z księży zrobił dziś coś podobnego, od razu usłyszałby: „Ksiądz, a tak się zachowuje! Nie ma się co dziwić, że ludzie do kościoła nie chcą chodzić!” A jednak, są sytuacje, w których nie wolno milczeć, nie wolno być grzecznym i uprzejmym. Trzeba powtarzać sobie: „Gorliwość o dom Twój pożera mnie”.
Niech usłyszany dziś fragment z Ewangelii św. Jana pomoże nam przełamywać stereotypy, które często towarzyszą naszemu myśleniu o Kościele. Trzeba oczywiście szukać zagubionych, ale nie można być tolerancyjnym wobec tych, co żyją w grzechu i nic sobie nie robią z Bożych przykazań.
Jest taki dowcip: Świerszcz i biedronka zadomowili się na dłuższy czas w kościele. Świerszcz, chociaż sam muzykalny, narzeka na ciągły hałas, dzwonienie, granie, śpiewanie. Mówi, że to nie dla niego i że ma zamiar się wyprowadzić. Biedronka przeciwnie, wydaje się być bardzo zadowolona. Mówi, że ma dużo spokoju i od jakiegoś czasu nikt jej nie przeszkadza. - A gdzie się usadowiłaś, pyta świerszcz. - W skarbonce, odpowiedziała biedronka.
Dowcip ten nie jest pewnie do końca sprawiedliwy. Można by przytoczyć wiele dowodów na to, że w kościelnych skarbonkach takiej wielkiej ciszy pewnie nie ma, ale problem istnieje. Gdybyśmy dzisiaj, po dwóch tysiącach lat urzeczywistniania chrześcijaństwa, usiedli sobie, tak jak niegdyś Jezus, naprzeciw jakiejś parafialnej skarbony albo nieco odważniej spojrzeli na niedzielną tacę, mielibyśmy bardzo podobne do Chrystusa skojarzenia. Z tą może różnicą, że dzisiejsi „bogaci” nie wrzucają już „wiele” i nie zawsze wrzucają cokolwiek, natomiast „ubogie wdowy” wrzucają zawsze, i zawsze „ze swego niedostatku”. Mimo pojawiających się od czasu do czasu autentycznych sponsorów, ewangeliczny wdowi grosz jest jeszcze ciągle głównym źródłem utrzymania Kościoła.
Ale ten wdowi grosz, jako swoisty archetyp myślowy, stał się także punktem odniesienia do refleksji nad istotą ofiary oraz symbolem tego, co zwykliśmy nazywać realizowaniem siebie poprzez bezinteresowny dar z siebie. Ktoś powiedział, że tak naprawdę posiadamy tylko to, co jesteśmy w stanie ofiarować innym, i że na sąd Boży po śmierci będziemy mogli zabrać ze sobą tylko to, co podczas ziemskiego życia potrafiliśmy sensownie rozdać. „Ofiara - pisał Alfons Gratry - jest umiejętnością życia: kto nie umie się poświęcać, nie umie żyć. Ofiara z życia obecnego, częściowego i przemijającego, jest warunkiem koniecznym życia pełnego i wiecznego”. Ale ofiara jest także świadectwem wiary. Już za czasów Eliasza dowiodła tego inna, także biedna wdowa w Sarepcie Sydońskiej. Była poganką, ale uznała, że z prorokiem Boga Izraela należy się podzielić nawet wtedy, gdy ma się do dyspozycji już tylko „garść mąki w dzbanie i trochę oliwy w baryłce”. Zawierzyła „obietnicy, którą Pan wypowiedział przez Eliasza”, że obdarowujących obdarowuje Bóg. I nie zawiodła się.
Słusznie powiedział kiedyś niemiecki teolog Karl Barth, że właściwie pojęta i szczerze realizowana ofiara jest „demonstracją ku czci Boga”. A francuski rekolekcjonista Ludwik Evely wyraził przekonanie, że „ofiarowanie oznacza takie powiązanie z Bogiem, że powierza mu się to, co ma się najdroższego, aby wszystko to, co kochamy, znajdowało się pod tą samą opieką i w tym samym miejscu”. W świetle ekonomii zbawienia ofiara, zwłaszcza gdy wypływa z motywacji religijnej, jest najbardziej sensowną lokatą kapitału.
A wszystko to stało się możliwe dzięki zbawczej ofierze Jezusa Chrystusa, który „raz jeden był ofiarowany dla zgładzenia grzechów wielu”. Teologia mówi tu o ekspiacyjnej wartości ofiary. Tak pojęta ofiara jest formą zadośćuczynienia, zastąpienia swoją ofiarą ofiary kogoś, kto z określonych powodów byłby do niej bardziej zobowiązany. Zupełnie niewinny Chrystus składa w ofierze samego siebie, aby ratować winnych ludzi. Trochę podobny charakter mają ofiary „biednych wdów”, gdy naprawiają skutki pazerności bogatych. Można oczywiście dyskutować, czy to sprawiedliwe. Nie ulega jednak wątpliwości, że są to ofiary ze wszech miar sensowne. Ostatecznie to one tak naprawdę odmieniają oblicze ziemi. A przede wszystkim zmieniają samych ofiarodawców. Wydaje się, że dobrze rozumiał to idący w stronę chrześcijaństwa Albert Camus: „Czym zatem kształtuje się człowieka jeżeli nie ofiarą?”. Podobne spostrzeżenia miał nasz poeta Cyprian Norwid. Uważał, że każdej głębszej myśli i patriotyzmu, i prawdziwego chrześcijaństwa „uczyć się trzeba ciągłymi ofiary”. Najlepiej tak jak Jezus Chrystus - „przez ofiarę z samego siebie”.
chaarryy