Dalton Margot - Anioły w blasku.pdf

(789 KB) Pobierz
Angels in the Light
Margot Dalton
Anioły w blasku
Rozdział 1
– Tak właśnie sądzę, Abby. Abby Malone, pogrążona w myślach nad rozgrzebaną na talerzu sałatką, uniosła
głowę i popatrzyła na swoją towarzyszkę, z którą jadła lunch. Ze wszystkich sił próbowała wrócić do przerwanego
wątku rozmowy i pojąć, o czym mówi przyjaciółka.
– Ja chyba nie... Joan, o czym mówiłaś?
– Powiedziałam – rzekła Joan z naciskiem – że on, moim zdaniem, jest aniołem.
– Aniołem – powtórzyła tępo Abby. – Ten chłopak twoim zdaniem... pochodzi z nieba?
– Tak – westchnęła Joan, rozpierając się wygodniej na krześle i przesyłając Abby znaczące spojrzenie.
Abby uważnie popatrzyła jej w oczy. Zastanawiała się, jak odbierają je inni klienci tej popularnej restauracji.
Czy dwie trzydziestoletnie kobiety jedzące razem lunch odróżniają się od reszty towarzystwa? Czy kogokolwiek, kto
je obserwuje, interesuje to, co robią lub o czym myślą?
Zapewne nie, pomyślała Abby. Ani ona, ani Joan nie były osobami, które przyciągałyby uwagę mężczyzn
siedzących przy sąsiednich stolikach. Wyglądały bardzo zwyczajnie: po prostu dwie kobiety, jedzące lunch –
zapracowane, obłożone obowiązkami, którym nie w głowach romanse i fanaberie wielkiego, olśniewającego świata.
A jednak Joan opowiadała przyciszonym głosem o aniele, którego spotkała na rogu jednej z ulic śródmieścia.
– Joan, przecież to włóczęga. Na Boga, to dziad! – wykrzyknęła Abby. – Skąd ci przyszło do głowy, że to może
być istota niebiańska?
– Powiedziały mi to jego oczy – odparła Joan z rozmarzonym uśmiechem. – Ma cudowne oczy, Abby. Jak dwa
jeziora najczystszej akwamaryny. Nawet nie wyobrażasz sobie, co to znaczy spojrzeć w takie źrenice. Można w nich
zatonąć. I jeszcze ta jego nieprawdopodobna delikatność. On jest... on jest nie z tego świata. Po prostu wiem o tym.
Abby z niedowierzaniem pokiwała głową i odruchowo uśmiechnęła się do kelnerki, która pojawiła się z nowym
dzbankiem kawy.
– Zwariowałaś – oświadczyła z czułym uśmiechem, kiedy ponownie zostały same. – To dla mnie jasne. Ale co
się tak naprawdę stało? Zatrzymałaś się, żeby dać chłopakowi dolara, a on ci oznajmił, że ostatnio był zameldowany
na Drodze Mlecznej?
Joan popatrzyła na nią gniewnie jasnobłękitnymi oczyma.
– Śmiej się, śmiej. Ze wszystkiego się śmiejesz. Wyśmiewasz się ze mnie od czasów szopki
bożonarodzeniowej, gdy jeszcze chodziłyśmy do trzeciej klasy szkoły podstawowej.
– Wszyscy się śmiali. Aureola opadła ci na szyję, zahaczyła się o jedno ze skrzydeł i o mało się nie udusiłaś.
Mów dalej o tym aniele – poprosiła Abby, szczerząc ironicznie zęby.
Joan również się uśmiechnęła, ale natychmiast spoważniała.
– Może i jestem głupia, ale on ma w sobie coś szczególnego. Naprawdę. Chcę, żebyś go sobie obejrzała.
– Obejrzała? Jak jakieś zwierzę w zoo czy co?
– Chodzi o to, żebyś popatrzyła mu w oczy. Chcę, żebyś chwilę z nim porozmawiała, a później powiedziała mi,
co o nim sądzisz.
– Ależ ja już go widziałam – odparła Abby z westchnieniem nieziemskiej cierpliwości. – On na tym rogu siedzi
codziennie w tych swoich wystrzępionych łachach, gra na starej harmonijce, a ludzie wrzucają mu do puszki monety.
To stały element krajobrazu. Dlaczego miałabym iść i ponownie go oglądać?
– Dlatego, że nigdy naprawdę go nie widziałaś – odrzekła z powagą Joan. Na jej twarzy malowała się cała gama
uczuć. – Abby, gdybyś tylko popatrzyła mu w oczy...
– W porządku, w porządku. Jako dziennikarka pójdę na ten róg, zajrzę mu głęboko w oczy i zapytam, czy
słyszał najnowszy przebój grany na harfie.
– Abby...
– Oczywiście żartuję. Ale tak poważnie, przydałby mi się akurat teraz taki anioł.
– Co się stało? – zapytała Joan. Abby potrząsnęła głową.
– Nic. Po prostu ostatni genialny pomysł Lorny.
– Twojej szefowej?
– Tak. Zadzwoniła do mnie wczoraj. Zastanawiałam się właśnie nad nowym artykułem o sterylizacji owadów.
Joan skinęła głową.
– Pamiętam. Wspominałaś, że musisz go ukończyć przed Bożym Narodzeniem.
– Cóż – westchnęła ponuro Abby. – Boże Narodzenie już za trzy miesiące i Lorna wymyśliła dla mnie całkiem
inny temat.
– Naprawdę? Jaki?
Abby ponownie ogarnął niepokój, nurtujący ją od chwili rozmowy z Lorną, która miała miejsce poprzedniego
wieczoru.
– DSK – odparła z wahaniem. – Chce, żebym napisała artykuł o DSK. Joan popatrzyła na nią tępym wzrokiem.
– A cóż to takiego? – zapytała.
– Doświadczenie śmierci klinicznej. Wiesz, chodzi o łudzi, którzy przeżywają śmierć kliniczną i widzą
oślepiające światło, anioły i takie tam rzeczy, po czym wracają do życia. Chce artykułu, który potraktowałby to
zjawisko w obiektywny sposób.
– To dziwne. Że też czasopismo, do którego pisujesz zainteresowało się tak osobliwym tematem.
– Mnie również to zdziwiło. Zawsze sądziłam, że doświadczenie śmierci klinicznej należy do parapsychologii.
Ale Lorna uważa inaczej. Twierdzi, że zdaniem wielu naukowców doświadczenie takie bierze się ze zmian
chemicznych zachodzących w mózgu w chwili śmierci, z niedotlenienia i tym podobnych rzeczy. Obecnie notuje się
ogromne zainteresowanie tym zjawiskiem – kontynuowała Abby, starając się nadać głosowi naturalne brzmienie.
Joan popatrzyła na przyjaciółkę ze współczuciem.
– Ale czy Lorna nie rozumie, że taki temat może nastręczyć ci wiele kłopotów? Ostatecznie jest to tylko...
– Jej nie obchodzi moje prywatne życie – ucięła Abby.
– Ale dlaczego ty? Ostatecznie zaplanowałaś już inny artykuł. Czy śmiercią kliniczną nie może zająć się ktoś
inny?
– Lorna uważa, że mam pewną przewagę w pisaniu na ten temat. W naszych okolicach żyje wiele osób, które
mają za sobą doświadczenie śmierci klinicznej. Wydawcy chcą, żebym dotarła do nich osobiście, przeprowadziła
wywiady, a później wszystko opisała.
– Osobiście się z nimi spotkała? – wybuchnęła śmiechem Joan. – Po co?
– Chyba po to, żeby podzielić z nimi to doświadczenie. Lorna uważa, że to bombowy temat. W pewnych
przypadkach doświadczenie śmierci klinicznej potrafi całkowicie odmienić życie człowieka.
– Niemniej – mruknęła Joan – wydaje mi się, że to niedelikatnie wypytywać tych ludzi o tak intymne sprawy.
– Lorna oświadczyła, że jeśli nie zechcę zająć się tym tematem, redakcja to zrozumie. Ale szczególnie mnie
proszą, żebym jednak napisała ten artykuł. Lorna zaznaczyła nawet, że nie byłoby zbyt rozsądnie z mojej strony
rezygnować z tego tematu. Chyba rozumiesz, o co chodzi?
Abby poczuła dreszcz, kiedy przypomniała sobie ukrytą groźbę, kryjącą się w słowach Lorny. Doskonale
wiedziała, jak ludzie zazdroszczą jej pracy w wychodzącym w Los Angeles czasopiśmie. Dobrze też rozumiała, jaki
los może spotkać dziennikarkę, która ze „względów osobistych" rezygnuje z ważnego zadania.
– Jak to? – zapytała Joan. – Co rozumiesz przez to, że szczególnie ciebie proszono?
– Ktoś, nie wiem kto, wpadł na pomysł, żeby czasopismo podjęło ten właśnie temat i zarekomendował mnie,
twierdząc, iż jestem najwłaściwszą osobą. Lorna uważa, że artykuł ten rozniesie się szerokim echem po całym kraju.
– Cóż, powinnaś się z tego cieszyć. Ale czeka cię ciężka praca, Abby.
– Wiem. Tylko wcale mnie to nie cieszy. Przechodzi mnie dreszcz na samą myśl o doświadczeniu śmierci
klinicznej.
– No wiesz, Abby... – zaczęła Joan.
– Bo wszystko to bierze się z tchórzostwa – nie dała jej dokończyć Abby. – Dlaczego ludzie decydują się tak
okropnie siebie okłamywać? Dlaczego udają, że nic tak naprawdę nie jest ostateczne, że zawsze istnieje jakieś
szczęśliwe zakończenie?
– A ty w co wierzysz? Chodzi mi o śmierć.
– Wierzę, że martwy to martwy. Z chwilą śmierci po prostu kończy się życie. Albo będę w to wierzyć, albo
zwariuję.
– I żadnego nieba? Żadnego życia po życiu?
– Żadnego – odparła zdecydowanie Abby, wyciągając rękę i dotykając dłoni przyjaciółki. – Wybacz mi. Nie
chciałam na ciebie krzyczeć. Po prostu... – urwała, pochyliła się do przodu i popatrzyła przepraszająco w oczy Joan.
– Nie jestem w stanie uwierzyć w anielskie pienia. Gdybym w nie uwierzyła, zapisałabym się do spirytystów i
zapłaciła ogromne pieniądze za przywołanie Aarona i możliwość choć jednej rozmowy z nim. Boję się myśleć o
tym, że ciągle może żyć w jakiejś formie. Sądzę, iż nie zniosłabym świadomości, że on gdzieś istnieje, a ja nie
jestem w stanie ani go dotknąć, ani zobaczyć.
Mówiąc to Abby znów poczuła ból, który towarzyszył jej od tylu już miesięcy. Popatrzyła niewidzącym
wzrokiem na stojący przed nią talerz z nie dojedzoną sałatką. Znów wróciły wspomnienia owego strasznego dnia
sprzed roku, tuż przed Bożym Narodzeniem.
Poczuła w dłoni rączkę Aarona, który dreptał obok niej. Oczyma wyobraźni ujrzała jego pyzate policzki i
lśniące oczy, jego nieś miały, promienny uśmiech, jego nogi i ramiona, które zaczynały już nabierać pewnej
smukłości. Znów w myślach słuchała setek pytań, uwag, śmiechu, z którymi wchodził w świat.
Pojechali ściąć choinkę na święta, ale po drodze zatrzymali się w swoim starym domku letniskowym nad
jeziorem. Abby pisała wówczas artykuł o odnawianiu domów i chciała zrobić kilka zdjęć boazerii i gzymsów, zanim
nie zostanie z nich zeskrobana farba.
Aaron wszedł do ciemnej szafy ukrytej pod załamaniem staroświeckich schodów i zaczął się bawić makietą
farmy. Nie zamknął drzwi, więc do środka wpadały promienie słońca.
Abby zajrzała do schowka, żeby sprawdzić, czy nic mu tam nie grozi. Pocałowała chłopca w policzek i
obserwowała chwilę, jak ustawia na płocie plastikowe kury. Po chwili wzięła aparat fotograficzny i ruszyła robić
zdjęcia. Była pochłonięta pracą, kiedy usłyszała głośny, pełen bólu krzyk. Zaparło jej dech. Pobiegła do schowka
pod schodami. Oczy rozszerzyły się jej z przerażenia, kiedy dziecko wyciągnęło do niej rękę. Abby krzyknęła i
strąciła z pulchnego nadgarstka Aarona pająka – wielkiego, lśniącego czernią stwora.
Kiedy owad spadł na grzbiet, odsłaniając na odwłoku czerwony rysunek przypominający klepsydrę, świat przed
oczyma Abby zawirował. Ogarnęła ją panika. Płacząc cicho, z przerażeniem pocierała puchnący już nadgarstek
dziecka.
Najwyższym wysiłkiem woli zapanowała nad nerwami, odetchnęła głęboko i pocałowała chłopca. Zapewniając,
że wszystko będzie dobrze, ubrała go w skafander i zaniosła do samochodu.
Zanim dotarli na pogotowie, ręka Aarona była już spuchnięta aż do barku, a skóra rozpalona. Chłopiec miał
zaczerwienione policzki. W błyszczących, ciemnych oczach malował się ból.
– Jeszcze troszeczkę wytrzymaj, kochanie – wyszeptała, tuląc go do siebie, kiedy lekarz badał jego rękę. –
Jeszcze troszeczkę.
Pocałowała czule włosy Aarona, pragnąc z całego serca przejąć na siebie jego cierpienie, ochronić przed
niebezpieczeństwem.
– Już dobrze, kochanie – szepnęła, kiedy dziecko krzyknęło. – Już dobrze. Wszystko będzie dobrze.
Ale wcale dobrze nie było.
– Czarna wdowa jest zapewne najbardziej jadowitym stworzeniem na ziemi – wyjaśnił młody lekarz,
spoglądając na Abby ponad głową chłopca.
Abby z przerażenia zaschło w ustach.
– Ale przecież... przecież musi istnieć jakaś antytoksyna.
– Tak, istnieje, ale wygląda na to, że pani dziecko jest wyjątkowo uczulone na ten jad. Kilka poważnych stanów
alergicznych...
Później, naturalnie, Abby dowiedziała się wszystkiego o reakcjach alergicznych na zwierzęcy jad. Ale wtedy
nie wiedziała nic, z wyjątkiem tego, że jej dziecko, jej ukochany chłopczyk puchnie, a na jego skórze zaczynają
występować plamy. Puchły mu również drogi oddechowe, co powodowało coraz silniejsze ataki duszności.
A kiedy słońce schowało się już za wzgórza i nad jeziorem zaczął zapadać zmierzch, Aaron umarł.
Abby popatrzyła nieprzytomnym wzrokiem na Joan, a następnie na kelnerkę, która pojawiła się z zamówionymi
kanapkami. Ze wszystkich sił próbowała wrócić do rzeczywistości, ale jej oczy ciągle miały nieobecny wyraz, były
pociemniałe z bólu na wspomnienie tamtego ponurego, milczącego wieczoru.
Nie umiała pogodzić się z rzeczywistością. Trzymała' ciałko Aarona w ramionach i szeptała mu coś do ucha,
całowała i tuliła do piersi, podczas gdy jacyś obcy ludzie próbowali jej wszystko wytłumaczyć.
– Ależ... ależ to niemożliwe – wy dukała, spoglądając na nich oszalałym wzrokiem. – Jeszcze tak niedawno...
tak niedawno ustawiał na płocie plastikowe kury. Jechaliśmy po choinkę. W sobotę był zaproszony na urodziny
swojego kolegi. Za tydzień po raz pierwszy w życiu miał odbyć wizytę u dentysty. On nie może... nie, to
niemożliwe!
– Abby, co z tobą, kochanie? – wyrwał ją z zamyślenia łagodny głos Joan.
– Nic, nic, wszystko w porządku – odparła, zmuszając się do uśmiechu. – Joannie, jak myślisz, czy te kanapki
są jadalne?
Odrzucając ponure myśli, Abby skoncentrowała uwagę na lunchu.
– Co słychać u twojej mamy? – zapytała i wbiła zęby w kanapkę. Joan nachmurzyła się.
– Nie najlepiej. Ostatnio nasilił się jej artretyzm. Prawie całą noc musiałam moczyć prześcieradła w gorącej
wodzie i robić jej kompresy na kolana.
Abby popatrzyła na znużoną twarz przyjaciółki i starała się nadać głosowi spokojne brzmienie.
– Joannie, może twoja mama powinna wrócić na jakiś czas do szpitala? Przynajmniej trochę odpoczniesz.
– O nie, ona znienawidziła szpital. Sama najlepiej wiesz, jak fatalnie znosiła tamten pobyt.
– Tak, wiem – przyznała tępo Abby.
Zapadła chwila niezręcznego milczenia. Abby siorbała kawę, a Joan obracała w palcach końcówkę
marynowanego kopru.
– No cóż – przerwała milczenie Abby. – Ale dziś wieczorem wyrwiesz się z domu, prawda?
– Dziś wieczorem?
– Przecież masz wpaść do mnie na kolację, a później idziemy do parku na koncert kwartetu smyczkowego.
Zapomniałaś?
Oczy Joan rozszerzyły się, pojawił się w nich błysk żalu.
– Ach, tak, pamiętam. I mówisz, że pójdzie z nami ten... jak mu tam...
– Mitch. Nazywa się Mitchell Flanagan. Prowadzi w gazecie rubrykę kulturalną. Myślę, że przypadniecie sobie
do gustu.
– Ale... – mruknęła bezradnie Joan i umilkła na chwilę. – Ale widzisz, Abby, nie sądzę, żeby moja mama...
mogła cały dzień spędzić sama, a poza tym ona tak strasznie cierpi. Jeśli po pracy wpadnę do domu tylko na chwilę,
a potem znowu wyjdę, nie sądzę, żeby...
– Joan, posłuchaj – przerwała jej Abby. Tym razem to ona nie potrafiła opanować zniecierpliwienia. – Czy ten
ostatni atak artretyzmu u twojej mamy... czy przypadkiem nie bierze się z naszego planowanego wypadu na koncert?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin