Roberts_Nora_-_Klucze_03_-_Klucz_odwagi.rtf

(665 KB) Pobierz
ROZDZIAŁ PIERWSZY

Nora Roberts

KLUCZ ODWAGI

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Zoe McCourt wychowała się w górach Zachodniej Wirginii wraz z trójką młodszego rodzeństwa. Miała szesnaście lat, kiedy poznała chłopaka, który odmienił jej życie. Cztery lata wcześniej ojciec uciekł z żoną innego mężczyzny.

Zoe nie rozpaczała zbytnio z tego powodu. Tata był poryw - czym, nieobliczalnym facetem, który wolał pić piwo z kumplami albo posuwać żonę sąsiada niż zatroszczyć się o własną rodzinę.

Było im teraz ciężko, bo dopóki z nimi mieszkał, prawie co tydzień przynosił wypłatę.

Matka - szczupła, nerwowa kobieta, paląca papierosa za papierosem - rekompensowała sobie ucieczkę męża, zastępując go systematycznie kochankami ulepionymi z tej samej gliny, co Bobby Lee McCourt. Na krótką metę zapewniali jej szczęście, na dłuższą - gniew i smutek, lecz tak czy inaczej nie potrafiła wytrzymać bez mężczyzny dłużej niż miesiąc.

Crystal McCourt wychowała potomstwo w podwójnej przyczepie ustawionej na parceli w Hillside Trailer Park. Gdy małżonek dał nogę, pijana w sztok - powierzywszy Zoe opiekę nad gospodarstwem - wskoczyła do swego wysłużonego camaro i wyruszyła w pościg za, jak to ujęła, „tym blagierem i jego tanią dziwką”.

Eskapada trwała trzy dni. Crystal nie znalazła Bobby'ego, lecz wróciła trzeźwa. W pościgu straciła część szacunku dla samej siebie oraz pracę w salonie piękności Debbie. Daleko mu było do luksusu, jako że znajdował się w baraku, ale utrata stałej pensji oznaczała dla rodziny brak środków do życia.

To doświadczenie w znacznym stopniu zahartowało Crystal. Zebrała dzieci, kazała im usiąść i oświadczyła, że teraz będzie ciężko, bo sprawy idą niezbyt dobrze, ale znajdzie się jakieś wyjście.

Powiesiła na ścianie w kuchni swój dyplom kosmetyczki i otworzyła własny salon piękności. Podcinała Debbie ceny, a była naprawdę niezłą fryzjerką.

Przyczepa przesiąkła wonią dymu, utleniaczy i płynu do trwałej, ale dawali sobie radę.

Najstarsza córka myła klientkom głowy, zamiatała obcięte włosy i pilnowała młodszego rodzeństwa. Gdy się okazało, że ma zdolności, matka zaczęła jej powierzać czesanie, a niekiedy strzyżenie. Zoe marzyła o czymś lepszym, o czymś więcej, o świecie poza szeregiem przyczep.

Uczyła się dobrze, lubiła zwłaszcza matematykę. Ponieważ biegle dokonywała obliczeń, przejęła odpowiedzialność za księgę przychodów, podatki, rachunki.

Była już dorosła, nim ukończyła czternaście lat, a jednocześnie wzbierała w niej dziecięca tęsknota, by wydarzyło się coś niezwykłego, coś, co odmieniłoby jej życie. Nic dziwnego, że James Marshall zawrócił dziewczynie w głowie.

Bardzo się różnił od chłopców, których znała. Nie tylko z racji wieku - miał dziewiętnaście lat, podczas gdy ona zaledwie szesnaście - ale także dlatego, że jeździł po świecie i wiele widział. Poza tym, Boże, jaki on był przystojny! Po prostu książę z bajki.

Co prawda jego dziadek, górnik, pracował w tutejszych kopalniach, lecz dzielące ich pokolenia strząsnęły z siebie węglowy pył, nabierając stopniowo poloru i blasku.

Rodzina Jamesa miała pieniądze, dostatecznie duże, by zapewniły odpowiednią pozycję społeczną, wykształcenie i podróże do Europy. Mieszkali w największym domu w mieście, białym i szykownym jak suknia ślubna, a James oraz jego siostra uczyli się w prywatnych szkołach.

Marshallowie lubili wydawać duże wystawne przyjęcia z muzyką na żywo i delikatesowymi potrawami dostarczanymi na zamówienie. Pani Marshall zawsze wzywała Crystal, by ułożyła jej włosy, a Zoe często towarzyszyła matce i zajmowała się paznokciami szacownej klientki.

Śniła o tym domu, czystym, pełnym kwiatów i gustownych przedmiotów. Wspaniale było wiedzieć, że ludzie mogą tak żyć. Że nie wszyscy tłoczą się w przyczepach śmierdzących chemikaliami i zastarzałym papierosowym dymem.

Przyrzekła sobie, że kiedyś zamieszka w domu. Nie musi być tak imponujący, jak rezydencja Marshallów, ale to będzie prawdziwy dom, z ogródkiem, choćby niewielkim. I kiedyś odwiedzi miasta, o których wspominała pani Marshall - Nowy Jork, Paryż, Rzym.

Dlatego odkładała drobne pieniądze z napiwków i dorywczych prac. Tylko część oddawała mamie na opędzenie najpilniejszych wydatków.

Miała dobrą rękę do pieniędzy Do szesnastego roku życia udało jej się zaoszczędzić czterysta czternaście dolarów, które trzymała na potajemnym koncie.

W kwietniu, kiedy skończyła szesnaście lat, zarobiła dodatkowe pieniądze, obsługując gości na jednym z przyjęć u Marshallów. Nieźle się prezentowała i była chętna do pracy. Nosiła wówczas długie włosy, opadające czarną kaskadą na plecy. Zawsze była szczupła, a gdy wyrosła i rozkwitła, zaczęła budzić zainteresowanie chłopców. Nie znajdowała czasu dla nich - w każdym razie niewiele.

Miała złocistobrązowe oczy o migdałowym wykroju, które nieustannie obserwowały, szukały, pytały; i pełne usta, nieskłonne do śmiechu. Ostre, nieco kanciaste rysy nadawały twarzy egzotyczny wyraz, kontrastujący z wrodzoną nieśmiałością Zoe.

Słuchała poleceń i wykonywała je dobrze - a przy tym starała się nie narzucać.

Nie wiadomo, czy to urocza dziewczęca nieśmiałość, czy rozmarzone oczy, czy może zręczność i dyskrecja zwróciły uwagę Jamesa. Tak czy inaczej zaczął z nią flirtować owego wiosennego wieczoru, czym najpierw wprawił dziewczynę w zakłopotanie, a potem pochlebił jej próżności. I poprosił o następne spotkanie.

Spotkali się po kryjomu, co wzbudziło dodatkowy dreszcz emocji. Fakt, że interesuje się nią taki chłopak jak James, napełnił Zoe romantycznym uniesieniem. Potrafił słuchać, więc zapomniała o nieśmiałości i opowiedziała mu o swoich marzeniach, nadziejach, otworzyła swe serce.

Był dla niej miły i ilekroć mogła wymknąć się z domu, wybierali się na długie przejażdżki samochodem albo przysiadali w jakimś zakątku i rozmawiali, spoglądając w gwiazdy.

Rzecz jasna, już niebawem przestali się ograniczać do samej rozmowy.

Powiedział, że ją kocha. Że jej potrzebuje.

Pewnej ciepłej czerwcowej nocy rozłożyli czerwony koc w lesie przesyconym zapachami lata i Zoe oddała się Jamesowi z optymistyczną żarliwością młodej, niewinnej istoty. Nadal był miły i czuły, przyrzekał, że nigdy się nie rozstaną. Zapewne w to wierzył. Bo ona uwierzyła bez zastrzeżeń.

Ale młodzieńcze zauroczenie miało swoją cenę. Zoe ją zapłaciła. I on - jak sądziła - również. Być może zapłacił cenę o wiele, wiele wyższą niż ona. Ponieważ Zoe straciła niewinność, on natomiast stracił znacznie cenniejszy, skarb.

Zerknęła teraz na ten skarb. Na swojego syna.

James odmienił jej życie, Simon natomiast sprawił, że nabrało nowego sensu. W innym wymiarze, w innym miejscu. Pierwszy chłopak pozwolił jej zakosztować przedsmaku kobiecości. Dziecko uczyniło ją kobietą.

Dorobiła się domu - małego domku z niewielkim podwórkiem - i dorobiła się go bez niczyjej pomocy. Nie zwiedziła przepięknych miejsc, o których marzyła, lecz za to oglądała w oczach syna wszelkie cuda świata.

A teraz, gdy upłynęło prawie dziesięć lat od chwili, gdy po raz pierwszy przytuliła Simona i obiecała, że nigdy go nie zawiedzie, wspinali się razem o stopień wyżej. Zamierzała dać mu coś więcej.

Zoe McCourt, nieśmiała dziewczyna z Zachodniej Wirginii, zakładała własne przedsiębiorstwo w uroczym miasteczku Pleasant Valley w stanie Pensylwania, do spółki z dwiema kobietami, które w ciągu dwóch miesięcy stały się dla niej bliskie jak siostry.

„Pokusa”. Podobała jej się nazwa. Chciała, żeby tym właśnie była ich firma dla klientów i gości. W realizację przedsięwzięcia musiały włożyć jeszcze dużo pracy. Ale nawet ta praca stanowiła coś w rodzaju pokusy, bo łączyła się ze spełnieniem marzeń.

Galeria sztuki i rękodzieła Malory Price miała zająć połowę parteru ich pięknego, nowo nabytego domu. Drugą połowę przeznaczyły na księgarnię Dany Steele. Piętro zaś przypadło Zoe, szefowej salonu kosmetycznego.

Jeszcze tylko parę tygodni, pomyślała. Parę tygodni odnawiania i ustawiania mebli, artykułów, wyposażenia. A potem otworzymy podwoje.

Żołądek ścisnął jej się na samą myśl, lecz niekoniecznie ze strachu. Także z radosnego podniecenia.

Wiedziała dokładnie, jak wszystko będzie wyglądało. Zdecydowane kolory i jasne światło w głównym pomieszczeniu, delikatniejsze kojące odcienie w gabinetach zabiegowych. Ustawi, żeby był nastrój, zapachowe świece i powiesi na ścianach przyciągające wzrok obrazy. Wybierze korzystne, odprężające oświetlenie.

Pokusa. Dla umysłu, ciała i ducha. Zamierzała zaoferować klientkom usługi kompleksowe.

Tego wieczoru jechała z Valley, gdzie znalazła dom i gdzie miała niebawem otworzyć swój salon, w góry - na spotkanie ze swym przeznaczeniem. Lekko nadąsany Simon wyglądał przez okno. Był niezadowolony - wiedziała o tym - że kazała mu włożyć garnitur. Ale przyjęcie zaproszenia na kolację do takiego domu, jak Wzgórze Wojownika, wymagało odpowiedniego stroju.

Mimowolnie obciągnęła dół sukienki. Kupiła ją niedrogo na wyprzedaży i miała nadzieję, że ciemnofioletowa dzianina pasuje do okoliczności.

Zastanowiła się, czy nie lepiej byłoby ubrać się w coś czarnego, żeby wyglądać godniej i poważniej. Ale tak bardzo lubiła kolory, poza tym na dziś potrzebowała czegoś, co wzmocniłoby poczucie pewności siebie. Nadszedł jeden z donioślejszych wieczorów w jej życiu, więc równie dobrze mogła włożyć na siebie ciuch, który poprawiał samopoczucie.

Zacisnęła usta. Myśli znów krążyły wokół tematu, którego wolałaby uniknąć, lecz mimo wszystko musiała go poruszyć. Jak wytłumaczyć dziewięcioletniemu chłopcu, czego się podjęła i co ją czeka?

- Chyba powinniśmy pogadać o dzisiejszej kolacji - zaczęła.

- Założę się, że nikt prócz mnie nie będzie w garniturze - mruknął.

- A ja się założę, że nie masz racji.

Lekko odwrócił głowę i zerknął z ukosa na matkę.

- O dolara?

- O dolara - zgodziła się.

Jaki on jest do mnie podobny, pomyślała. Czasami odczuwała z tego powodu dziką, zachłanną radość. Czy to nie zabawne, że twarz chłopca w najmniejszym stopniu nie przypominała twarzy Jamesa? Simon miał oczy matki, jej usta, nos, podbródek, włosy, wszystko naznaczone lekko własną indywidualnością.

- No więc - odchrząknęła - pamiętasz, że kiedyś już zostałam zaproszona na Wzgórze? I wtedy poznałam Malory i Dane.

- Jasne, pamiętam. Na drugi dzień kupiłaś mi Play Station 2, choć to nawet nie były moje urodziny.

- Prezenty bez okazji są najfajniejsze. - Mogła spełnić największe marzenie Simona dzięki dwudziestu pięciu tysiącom dolarów, które otrzymała za... no cóż, za wkroczenie w świat fantazji. - Znasz Malory i Dane, a także Flynna, Jordana i Bradleya.

- Aha, ostatnio ciągle się z nimi trzymamy. Są całkiem w porządku. Jak na ramoli - dodał ze wzgardliwym półuśmiechem, czym zawsze, jak wiedział, szczerze bawił matkę.

Ale tym razem nie rozśmieszył jej owym tekstem.

- Coś jest z nimi nie tak? - spytał natychmiast.

- Nie, wszystko w najlepszym porządku. - Przygryzła dolną wargę, usiłując znaleźć właściwe słowa. - Hm, zdarza się, że ludzi coś łączy, choć sami o tym nie wiedzą. Na przykład Dana i Flynn są rodzeństwem... znaczy przybranym rodzeństwem... a potem Dana zaprzyjaźnia się z Malory, Malory poznaje Flynna i zanim się obejrzysz, zakochują się w sobie.

- Chcesz mi opowiedzieć jakąś ckliwą historię miłosną? Bo niewykluczone, że zwymiotuję.

- Pamiętaj, żeby wystawić głowę za okno. W każdym razie Jordan i Bradley są najbliższymi przyjaciółmi Flynna i gdy byli młodsi, Jordan... umawiał się z Daną na randki. - Najbezpieczniejsze określenie, jakie przyszło jej do głowy. - Potem Jordan i Bradley wyprowadzili się z Valley. Ale w końcu wrócili, między innymi z powodu tej więzi, o której wspomniałam. Dana i Jordan zeszli się ponownie i...

- I teraz wezmą ślub, podobnie jak Malory z Flynnem. Chyba zapanowała jakaś epidemia. - Jego twarz przybrała cierpiętniczy wyraz. - Jeżeli nas zaproszą na wesele, jak ciocia Joleen, pewnie znowu każesz mi włożyć garnitur?

- Owszem, specjalnie się nad tobą znęcam, bo sprawia mi to przyjemność. A na razie próbuję ci wyjaśnić, że każde z nas w jakiś sposób jest związane z pozostałymi. I z czymś jeszcze. Niewiele ci dotąd mówiłam o mieszkańcach Wzgórza Wojownika.

- Ludzie od czarów.

Ręce Zoe na kierownicy drgnęły. Zwolniła i zjechała na pobocze krętej szosy.

- Co to znaczy, „ludzie od czarów”?

- O rany, mamo, przecież słyszę, o czym mówicie podczas tych waszych spotkań i w ogóle. No więc są czarodziejami czy jak? Nie bardzo łapię.

- Nie. Tak. Nie wiem dokładnie. - W jaki sposób wytłumaczyć dziecku, kim są pradawni bogowie? - Wierzysz w magię, Simon? Nie w magiczne sztuczki w rodzaju karcianych, ale w magię, o której czytasz w książkach takich jak „Harry Potter” albo „Hobbit”. - Jakby to była zupełna nieprawda, skąd by się wzięły te wszystkie książki, filmy i tak dalej?

- Słuszna uwaga - powiedziała Zoe po pauzie. - Rowena i Pitte, którzy mieszkają na Wzgórzu, są tajemniczymi istotami. Przybyli z bardzo daleka i potrzebują naszej pomocy.

- Dlaczego?

Wiedziała, że słucha jej teraz z uwagą i zainteresowaniem. To, co mówiła, skojarzyło mu się z powieściami, o których wspomniała, komiksami o X - Manie i ulubionymi fabularnymi grami wideo.

- Opowiem ci coś, co zabrzmi jak bajka, chociaż nią nie jest. Ale musimy jechać dalej, bo się spóźnimy.

- Dobra.

Odetchnęła głęboko, gdy wrócili na szosę.

- Dawno temu, naprawdę bardzo, bardzo dawno, za tak zwaną Zasłoną Snów lub inaczej Zasłoną Mocy, żył pewien młody bóg...

- Taki jak Apollo?

- W pewnym sensie. Ale to nie był grecki bóg, tylko celtycki, syn króla. Gdy osiągnął pełnoletniość, odwiedził nasz świat. Tu poznał dziewczynę i zakochał się w niej.

Simon wykrzywił usta.

- Dlaczego tak się musi zdarzać za każdym razem?

- Przedyskutujemy ową kwestię później, dobrze? Nie mamy zbyt wiele czasu. A więc zakochali się w sobie i choć zazwyczaj na to nie pozwalano, jego rodzice zgodzili się, żeby sprowadził dziewczynę do domu i pojął za żonę. Niektórzy bogowie nie mieli nic przeciw temu, wielu jednak nie było zachwyconych. Wybuchły walki...

- Fajnie.

- Ich świat podzielił się, można powiedzieć, na dwa królestwa. Jednym rządził młody bóg ze swą ziemską żoną, a drugim, jak by tu go określić... okrutny czarnoksiężnik.

- Jeszcze fajniej.

- Młody król miał trzy córki. Mówi się o nich „półboginie”, ponieważ są częściowo ludzkimi istotami. Każda z nich posiadała szczególny dar. Jednym była muzyka, czyli sztuka, drugim pisarstwo, czyli wiedza, a trzecim, jak mi się zdaje, odwaga. Męstwo. - Zaschło jej lekko w ustach, lecz przełknęła ślinę i ciągnęła: - Ta triada była kimś w rodzaju wojowniczki. Półboginie łączyła bliska siostrzana więź i rodzice bardzo je kochali. Aby zapewnić im bezpieczeństwo w całym tym zamęcie, oddali córki pod opiekę strażnika i guwernantki. A potem, tylko postaraj się nie jęczeć, strażnik i guwernantka zakochali się w sobie.

Simon odchylił głowę na oparcie i wbił spojrzenie w sufit.

- Wiedziałem. Po prostu wiedziałem.

- W przeciwieństwie do sarkastycznych dziewięcioletnich chłopców siostry cieszyły się ich szczęściem i wręcz pomagały im, gdy chcieli spędzić parę chwil sam na sam. Dlatego nie zawsze były strzeżone jak należy, co wykorzystał czarnoksiężnik, który zbliżył się do nich zdradziecko i rzucił zaklęcie. Tym zaklęciem wykradł im dusze i zamknął w szklanej szkatułce z trzema zamkami i trzema kluczami.

- Kurczę, ale miały pecha.

- Niewątpliwie. Teraz ich dusze są uwięzione w szkatule i nie wydostaną się stamtąd, dopóki w każdym zamku po kolei nie przekręci klucza ręka śmiertelniczki. Zwykłej kobiety. - Poczuła mrowienie w palcach i potarła dłonią o udo. - Widzisz, ponieważ były w połowie ludzkimi istotami, czarnoksiężnik ustawił to tak, że tylko ktoś z naszego świata może je uratować. Bo nie wierzył w ową możliwość. Guwernantka otrzymała klucze, choć sama nie może ich użyć, i razem ze strażnikiem zostali wygnani do naszego świata. W każdym pokoleniu rodzą się trzy kobiety, które potrafią otworzyć szkatułę, a oni muszą je poprosić o odszukanie kluczy. Ukrycie i odnalezienie kluczy stanowi część zadania, część zaklęcia. Każda z wybranych kobiet ma cztery tygodnie na odnalezienie klucza i obrócenie go w zamku.

- O, a ty jesteś jedną z nich? Dlaczego wybrali akurat ciebie?

Wypuściła z płuc odrobinę powietrza. Przecież Simon był inteligentnym i logicznie myślącym chłopcem.

- Nie wiem dokładnie. My trzy... Dana, Mai i ja... wyglądamy jak Córy. Szklane Córy, tak się je nazywa. Rowena jest malarką i ma na Wzgórzu ich portret. Chodzi o więź, Simonie. Jesteśmy w jakiś sposób powiązane z sobą nawzajem, z kluczami i z Córami. Można chyba powiedzieć, że to przeznaczenie.

- I jeśli nie znajdziecie kluczy, one będą tkwiły w szkatule? - Ich dusze. Ciała spoczywają w szklanych trumnach... jak Królewna Śnieżka. Czekają.

- Guwernantka i strażnik to Rowena i Pitte. - Pokiwał głową.

- A ty, Malory i Dana musicie znaleźć klucze i wszystko naprawić.

- Mniej więcej. Malory i Dana już zakończyły swoje poszukiwania i odniosły sukces. Teraz kolej na mnie.

- Znajdziesz go - zapewnił z powagą. - Zawsze znajdujesz różne zgubione rzeczy.

Gdyby to było takie proste, pomyślała, jak odszukanie ulubionej zabawki Simona.

- Będę się bardzo starała. Powinieneś wiedzieć, że ów czarnoksiężnik, o imieniu Kane, już usiłował nas powstrzymać. Mnie też spróbuje przeszkodzić. Naprawdę mam stracha, ale nie zamierzam się wycofać.

- Skopiesz mu tyłek.

Śmiech rozluźnił ją nieco.

- Taki jest mój plan. Nie chciałam ci o wszystkim mówić, ale uznałam, że to byłoby nie w porządku.

- Bo gramy w jednej drużynie.

- Tak. W pierwszorzędnej drużynie.

Zwolniła przed otwartą bramą Wzgórza Wojownika.

Z obu stron strzegli jej kamienni strażnicy z dłońmi spoczywającymi na rękojeściach mieczy. Wyglądali surowo i groźnie. Więź? - pomyślała Zoe. Jaka więź mogła łączyć kogoś takiego jak ona z wojownikami przy bramie?

Nabrała tchu i pojechała dalej.

- O kurczę blade! - wyrwało się Simonowi.

- No widzisz.

Rozumiała jego reakcję. Ona też gapiła się na dom z rozdziawionymi ustami, gdy po raz pierwszy ujrzała go z bliska.

Choć właściwie słowo „dom” brzmiało zbyt skromnie w zestawieniu z taką budowlą. Na poły zamek, na poły forteca, wznosił się nad Pleasant Valley niczym jedno z majestatycznych wzgórz, wśród których królował. Zwieńczenia i wieże zbudowano z czarnego kamienia, a u okapów przycupnęły gargulce, zupełnie jakby czaiły się do skoku i to wcale nie dla zabawy. Imponującą rezydencję okalały bujne trawniki, które dochodziły do gęstego lasu, osnutego teraz cieniami wieczoru.

Na najwyższej wieży powiewała biała flaga z emblematem złotego klucza. Zachodzące słońce kreśliło złocistoczerwone smugi na rozpiętym płótnie nieba, wzmagając dramatyczny efekt.

Już wkrótce stanie się ono zupełnie ciemne, pomyślała Zoe. Z księżyca został tylko wąziutki okrawek. Nazajutrz przypadał początek fazy nowiu. I pierwszy dzień poszukiwań.

- Wnętrze też robi wrażenie. Jest jak z filmu. Tylko niczego nie dotykaj.

- Mamo...

- Mam tremę. Weź to pod uwagę. - Podjechała powoli przed frontowe drzwi. - I, przypominam, niczego nie dotykaj.

Zatrzymała samochód z nadzieją, że nie zjawia się pierwsza ani ostatnia. Wyjęła szminkę, by poprawić usta - umalowała się przed wyjściem z domu, ale kolor jakoś się starł. Odruchowo przejechała palcami po włosach, prostych i krótkich, krótszych, niż nosił teraz Simon.

- Rany, naprawdę wyglądasz nieźle. Może byśmy już weszli?

- Chcę, żebyśmy obydwoje wyglądali lepiej niż nieźle. - Ujęła w dłoń podbródek syna i przeczesała jego czuprynę grzebieniem wyciągniętym z torebki, nie zważając na kosę spojrzenia. - Jeśli kolacja nie będzie ci smakowała, po prostu udaj, że jesz, ale nie mów, że ci nie smakuje i nie rób takiej miny, jakbyś miał zaraz zwymiotować. Dostaniesz coś innego, kiedy wrócimy do domu.

- Wstąpimy do McDonalda?

- Zobaczymy. Wszystko jest dobrze. Wszystko jest świetnie. Okay - Wrzuciła grzebień do torebki i sięgnęła w stronę klamki, by otworzyć drzwiczki.

Uprzedził ją jednak staruszek, który witał gości i zajmował się ich samochodami. Ilekroć go widziała, zawsze przeszywał ją dreszcz.

- Och. Dziękuję.

- Bardzo mi miło, proszę pani. Dobry wieczór. Simon przyjrzał mu się uważnie.

- Dobry wieczór.

- Witam młodego panicza.

Mina Simona najwyraźniej świadczyła, że spodobał mu się ów zwrot.

- Czy pan też jest jednym z tych ludzi od czarów? Zmarszczki na twarzy starca pogłębiły się w szczerym uśmiechu.

- Bardzo możliwe. I co panicz na to?

- Super. Tylko dlaczego jest pan taki stary?

- Simon!

- Słuszne pytanie, proszę pani - odparł stary sługa na pełne zgorszenia syknięcie Zoe. - Jestem stary, ponieważ dostąpiłem łaski długiego żywota. I życzę wam tego samego. - Z widocznym wysiłkiem pochylił się nad chłopcem. - Czy chcesz poznać prawdę?

- No... tak.

- Wszyscy potrafimy czarować, lecz nie każdy z nas o tym wie.

- Wyprostował się z godnością. - Zaopiekuję się autem szanownej pani. Życzę miłego wieczoru.

- Dziękuję. - Chwyciła Simona za rękę i razem pomaszerowali w stronę portyku, a podwójne drzwi stanęły otworem, zanim zdążyli zastukać. Otworzyła Rowena.

Rozpuszczone płomienne włosy sięgały ramion, miała na sobie długą suknię, której barwa harmonizowała z zielenią cienistych lasów. Srebrny wisiorek z przejrzystym kamieniem połyskiwał w świetle padającym z holu. Uroda Roweny jak zwykle poraziła Zoe niczym lekki wstrząs elektryczny.

Rowena podała jej rękę, lecz oczy - o bardziej nasyconym, intensywniejszym odcieniu zieleni niż suknia - widziały przede wszystkim Simona.

- Witajcie. - Ten melodyjny głos kojarzył się Zoe z odległymi krajami, które niegdyś pragnęła odwiedzić. - Miło cię znowu widzieć. I bardzo się cieszę, młody człowieku, że mam sposobność nareszcie cię poznać.

- Simonie, to jest pani Rowena.

- Po prostu Rowena, bo wydaje mi się, że zostaniemy przyjaciółmi. Wejdźcie, proszę? - Przytrzymując dłoń Zoe, dotknęła ramienia Simona.

- Mam nadzieję, że nie spóźniliśmy się za bardzo.

- Skądże znowu. - Rowena poprowadziła ich po barwnej mozaikowej posadzce. - Większość gości już przybyła, z wyjątkiem Malory i Flynna. Siedzimy w salonie. Simon, powiedz szczerze, lubisz wątróbkę z brukselką?

Chłopiec, zapominając o nakazach matki, wykonał natychmiast taki gest, jakby miał zwymiotować. Zoe o...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin