Gibbs George H. - Miłość doktora Windheta.pdf

(562 KB) Pobierz
196718087 UNPDF
George H. Gibbs
Miłość doktora Windheta
Przełożyła Lili Hanusz
ROZDZIAŁ I
Przeszłość stuka do drzwi
Ryszard Windhet szedł w kierunku ulicy Harlay pewnym krokiem, jakim chodzą
zazwyczaj ludzie przyzwyczajeni do powodzenia w życiu.
Nikt, patrząc na niego, nie przypuściłby, że ten człowiek przeżywa głęboką rozterkę
duchową.
Piękny, wysokiego wzrostu, nie miał jeszcze czterdziestu lat, a już był sławą. Zdawałoby
się, że nie ma powodu do narzekania na swój los. Wśród przyjaciół w Londynie mówiono, że
nikt tak świetnie nie umiał urządzić sobie życia jak doktor Windhet.
Natura obdarzyła go hojnie wszystkimi przymiotami koniecznymi do osiągnięcia
szczęścia, a Windhet niczego nie zaniedbał, by mądrze wykorzystać te walory. Wszyscy,
którzy go znali, cenili go bardzo wysoko. Wspaniała kariera, jaką zrobił, szlachetna
powierzchowność, nieskazitelna przeszłość, przyciągały i zdobywały mu szacunek i uznanie u
ludzi.
W ten słoneczny poranek późnej wiosny londyńskiej Windhet szedł do swego gabinetu
lekarskiego na Harlaystreet, gdzie codziennie przyjmował pacjentów. Liczni znajomi,
spotykani na ulicy, kłaniali mu się skwapliwie i byli dumni, otrzymując w zamian
roztargnione kiwnięcie głową.
– Szczęśliwy! – wzdychali niektórzy.
– Trzeba będzie poradzić się Windheta! – pomyślał kolega, znakomity w swej
specjalności lekarz.
Wzbudzać szacunek, zachwyt i zawiść w czterdziestym roku życia – jest bezsprzecznie
oznaką powodzenia. Kariera Windheta w ciągu ostatnich sześciu lat była wprost zawrotna.
Obecnie był najsławniejszym specjalistą chorób nerwowych w Londynie. Pobierał bardzo
wysokie honoraria. Niedawno zawezwano go do jednego z dworów cudzoziemskich, dokąd
udał się samolotem i powrócił z czekiem na tysiąc gwinei.
Mogło więc dziwić, że tego dnia jego czoło było chmurne, a zatroskane oczy patrzyły
ponuro na wesoły, budzący się wokoło wiosenny świat. Zdawać by się mogło, że ten człowiek
nie może mieć powodów do niezadowolenia. Kochał swoją pracę; jego majątek rósł z
fantastyczną szybkością, ożeniony był z jedną z najczarowniejszych dziewcząt Londynu.
• – Może martwi go stan jakiegoś ciężko chorego pacjenta – przypuszczał doktor Selby
Foun, spotkawszy starego druha.
– Dzień dobry, Dick! – pozdrowił go, zatrzymując się. – Dziś, zdaje mi się, mam być u
was na obiedzie?
Foun i Windhet byli wypróbowanymi przyjaciółmi. Razem ukończyli szkołę, uniwersytet,
razem pracowali w szpitalu i razem przebyli wojnę. Windhet szczerze kochał tego miłego
grubaska, lekarza i doradcę wątłych, omdlewających dam z londyńskiego towarzystwa.
– Oczywiście, że jesz dziś z nami obiad! Spróbuj tylko nie przyjść! Powiem twoim
196718087.001.png
pacjentom, że jesteś pierwszorzędnym krętaczem, a twoja znana metoda obchodzenia się z
chorymi jest tylko trikiem, niczym więcej! Jednym słowem, puszczę cię z torbami!
– Cóż znowu, Dick! To byłoby nieprzyzwoicie. Czyż opuściłem kiedykolwiek choć jeden
obiad u pani Izabeli? Przyjdę, na pewno przyjdę, nie denerwuj się. Aha... a propos... – dodał,
zmieniając ton – co ty myślisz o Ballaherze?
Rozjaśnione przed chwilą oblicze Windheta znów spochmurniało.
– Obawiam się, że jest mało nadziei – odparł i zaczął wymieniać medyczne szczegóły,
których Selby słuchał z zainteresowaniem. – Powinien był dawno zacząć się leczyć; teraz jest
już za późno.
– Biedny – szepnął Foun. – A więc o wpół do ósmej? Na razie, żegnaj, grabieżco bez
sumienia chorych i cierpiących!
Jak głupio ludzie psują sobie życie – myślał Windhet, idąc dalej – na przykład Ballaher:
bogaty, z dobrej rodziny, zdrów... Trzeba było zacząć pić, hulać i używać narkotyków! I
wszystko tylko dlatego, że go odepchnęła cudza żona!
Wieczne problemy miłości... Bystry obserwator mógłby zauważyć, że przy tej myśli jego
usta zacisnęły się mocno, a oczy nabrały wyrazu, którego w nich nie było w czasie rozmowy
z Founem. Widocznie nie chciał pogrążyć się w ponurym nastroju, bo przyśpieszył kroku i
wkrótce zatrzymał się przed domem z numerem 700 bis, na ulicy Harlay.
Sekretarz znakomitego neurologa, dr Hanter, przywitał go z należnym szacunkiem i
otworzył na biurku wielką księgę, w której zapisywano pacjentów.
– No, ranek przedstawia się nieźle – powiedział znakomity lekarz, rzuciwszy okiem na
szczelnie zapisaną stronę zgłoszeń. – Dostatecznie przeładowane!
Hanter uśmiechnął się. Był to niezbyt wysoki młodzieniec o ciemnych włosach i dość
pospolitym wyglądzie, ale świetny i oddany całą duszą sekretarz. Był dumny ze swojej
posady u tak sławnego lekarza. Nieraz w gronie przyjaciół lubił się tym przechwalać. Mówił
na przykład:
– Sir Bernard Hollister natychmiast zwrócił się do nas. Lub – my przepisaliśmy jego
oświeconej mości następującą kurację... Ciężki wypadek, lecz mieliśmy nieraz jeszcze
gorsze...
– Wszyscy chorzy nerwowo marzą o tym, by mogli leczyć się u pana, doktorze –
powiedział pochlebnie.
– Hm! Ciężki ranek – mruknął niepewnie Windhet. Hanter wyszedł z pokoju.
Imponowały mu takie wymijające odpowiedzi szefa. Mimo że praktyka rosła z każdym
dniem, charakter znakomitego lekarza nie zmienił się. Zachował prostotę i miły sposób bycia
z każdym. Robił wrażenie, że pycha jest dla niego zupełnie obcym uczuciem. Zdecydowany,
pełen energii, Windhet poważnie traktował swoją pracę. Umiał cenić siebie i bez fałszywej
skromności żądał odpowiedniego wynagrodzenia za swoją pomoc. Dla Hantera był ideałem
człowieka i lekarza.
– Maszyna! Świetnie prosperująca maszyna – mruczał pod nosem asystent, otwierając
drzwi do poczekalni, by poprosić do gabinetu pierwszego pacjenta.
Maszyna! Ryszard Windhet uśmiechnąłby się gorzko na taką ocenę. Maszyna...
196718087.002.png
Jeden po drugim wchodzili do gabinetu pacjenci. Windhet każdego słuchał uważnie,
badał, zadawał pytania i zalecał odpowiednią kurację. Nie tracił niepotrzebnie ani minuty, ani
jednego słowa, a pacjenci natychmiast czuli się lepiej i wychodzili z gabinetu z ulgą i wiarą,
że jeżeli ktokolwiek może im coś pomóc, to tylko Windhet.
Gdy wyszedł ostatni pacjent, lekarz, który leczył dusze i nerwy innych, pozostał przy
biurku z głową opartą na dłoniach. Po chwili podniósł ciężko głowę i spojrzał w okno. Pokój
wydawał mu się więzieniem, w którym dusił się, lecz nie widział z niego ani wyjścia, ani
ratunku...
Hanter zapukał do gabinetu i wszedł.
– Lady Sara Dun prosi pana do telefonu.
– Proszę połączyć.
Windhet ujął słuchawkę: – Tak, to ja. Z miłą chęcią! Mam pięć minut czasu przed
śniadaniem.
– Jaki pan miły! – rozległ się głos z oddali.
Dziesięć minut później Windhet wyszedł z taksówki przed pięknym domem na
Brookstreet. Lubił tę ulicę. Z przyjemnością zamieszkałby przy niej, gdyby nie świetny i
pięknie urządzony apartament, jaki zajmowali państwo Windhetowie na Hamiltonsquare.
Wbiegł po znajomych schodach i zadzwonił do zielonych drzwi.
Lady Sara Dun przywitała serdecznie przyjaciela. Była to kobieta sześćdziesięcioletnia,
staromodnie ubrana. Lubiła pozować na rozczarowaną staruszkę, ostro wszystkich
krytykować, lecz najbliżsi przyjaciele wiedzieli, że pod tym udawanym cynizmem ukrywa się
najlepsze i najczulsze serce.
– Proszę mi wybaczyć, że zabieram kilka minut pańskiego drogocennego czasu –
powiedziała – ale muszę pomówić z panem o pewnej sprawie. Czy chce pan zarobić dużo
pieniędzy? Czy też posiada pan ich już tak wiele, że to go nie pociąga?
– Wiadomo pani, że nigdy nie wymawiam się od pieniędzy.
– Wiem. Poza miłością do Izabeli, nie posiada pan innych ludzkich uczuć. Zresztą ma pan
rację. Jeżeli ludzie są tacy nieostrożni, że chorują, to niech płacą za uzdrowienie. Ja nigdy nie
chorowałam, ale gdybym kiedy zaczęła niedomagać, zwróciłabym się tylko do pana. Lecz
wróćmy do tematu. Chcę otworzyć klinikę w centrum Londynu... Proszę mi nie przerywać! A
ponieważ mam zamiar ustalić bajecznie wysokie ceny, muszę mieć dwóch lub trzech
znakomitych lekarzy. Jest pan najlepszym neurologiem w mieście. Ile żądałby pan za
pełnienie funkcji ordynatora oddziału dla chorych nerwowo? Jeżeli pan jest zbyt zajęty lub
nudzi to pana, względnie chciałby mnie pan czymś zbyć, proszę powiedzieć mi otwarcie, a w
tej chwili odprawię pana do jego czarującej żony! A jak się ma Izabela? Wygląda zawsze na
najszczęśliwszą kobietę na świecie, ale nie widziałam jej już przeszło tydzień.
– Dziękuję pani, jest zdrowa.
Głos Windheta dźwięczał ciepłą nutą. Lubił, jak zachwycali się jego żoną. Izabela była
tego warta...
– Nie odpowiedział pan jeszcze na moją propozycję. Co pan myśli o tym projekcie?
– Londyn posiada bardzo dużo klinik, lady Saly. Nie chcę pani rozczarować, ale...
196718087.003.png
– Ba! To się panu i tak nie uda. Pan wie dobrze, że gdy raz coś postanowię... Widzi pan,
mam sporo pieniędzy i chcę je ulokować w jakimś intratnym interesie.
Windhet zaśmiał się: – To nieprawda! W każdym razie niezupełna prawda. Komu pani
chce tym razem pomóc?
– Panie Dicku, jest pan zbyt domyślny. No, trudno, będę z panem szczera.
– Tak to lubię. Kocham szczerość!
Windhet pochylił się do przodu i oczekiwał z uśmiechem wiadomości...
– Lubi pan szczerość? Kiedy pan przeżyje moje lata, zrozumie pan wówczas, że to nie
zawsze jest miłe. Więc proszę posłuchać. Mam młodą przyjaciółkę, bardzo ładną, miłą,
czarującą... To jedna z tych współczesnych kobiet, które nie chcą siedzieć z założonymi
rękami, lecz pragną robić coś pożytecznego. To moja siostrzenica, jeżeli już chce pan
wszystko koniecznie wiedzieć...
– Dlaczego nie wychodzi za mąż?
Lady Saly spochmurniała: – Naprawdę nie wiem. Nigdy jej o to nie pytałam. Dłuższy
czas podróżowała... Ma pan rację, Dicku, trzeba ją wydać za mąż! Ale na razie otwieram
klinikę...
– Dla niej?
– Do pewnego stopnia, tak. Pracowała dłuższy czas jako pielęgniarka. Gdy była jeszcze
bardzo młoda, wyjechała pod koniec wojny w charakterze siostry miłosierdzia na front.
Później wędrowała po całym świecie. Posiada dużą praktykę w swoim zawodzie. Ma świetne
świadectwa. Proszę mnie nie pytać, dlaczego taka dziewczyna marnuje swoją młodość w
okropnej pracy. Widocznie podoba się jej takie życie. , – Mówiła pani, że pracowała na
froncie? – zapytał Windhet.
Słowa starszej damy przeszyły go na wskroś jak ostrze noża i obudziły w sercu gorące
wspomnienia. Gospodyni zauważyła zmianę na jego twarzy; stała się znów surowa i
pochmurna.
– Proszę mi wybaczyć – rzekła. – Wiem przecież, że pan też przeszedł przez to piekło.
– O, to bagatela! Zdobyłem cenne doświadczenia. Gdyby Windhet nie zapanował nad
sobą, gorzko zaśmiałby się przy tych słowach. Zaśmiałby się tak, że ten śmiech zdziwiłby, a
może nawet przestraszył staruszkę.
– A może spotkaliście się na froncie? – zapytała. Windhet drgnął: – Spotkali? Z kim?
– Ż Feą Dennyson?
Drgnął raptownie nie potrafiąc opanować szoku. Po chwili zaśmiał się cicho.
Pięć minut później Windhet, wychodząc z domu, klął na siebie, że okazał się takim
niezręcznym idiotą. Nieoczekiwane przypomnienie przeszłości oraz uczucie głębokiej
depresji, jaka męczyła go od rana, wytrąciły go na chwilę z równowagi i przestał panować
nad sobą.
Uśmiechnął się gorzko.
Poczuł na sobie ostre, pytające spojrzenie Sary Dun. Opanował się. Popełnił błąd nie do
darowania, który należało naprawić.
– Miała pani taki tajemniczy wyraz twarzy, jak gdyby chciała pani dowiedzieć się o
196718087.004.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin