Stephenson Neal - Zodiac. Thriller ekologiczny.pdf

(1661 KB) Pobierz
Stephenson Neal-Zodiac Thriller ekologiczny
Neal Stephenson
ZODIAC
THRILLER EKOLOGICZNY
Tłumaczył Tomasz S. Gałązka
Wydanie oryginalne: 1988
Wydanie polskie: 2001
527986700.002.png
PODZIĘKOWANIA
Zwykłe „dziękuję” zupełnie nie odzwierciedla wkładu w powstanie tej książki, jaki
wniósł Marco Paul Johann Kaltofen - bardziej odpowiedni byłby fragment miejsca na
okładce.
A jeśli chodzi o stare, dobre, ale zasłużone podziękowania, należy wspomnieć, że do
pracy nad tą książką pchnęły mnie „twarde” powieści detektywistyczne Jamesa Crumleya -
jeśli to wam się spodoba, powinniście kupić jego dzieła. Joe King udzieloną w samą porę
rekomendacją skierował mnie na szlak prozy detektywistycznej. Jackson Schmidt czytał i
poprawiał maszynopis z taką koncentracją na detalach, jakiej bym się po nim nie spodziewał
nawet, gdybym mu za to płacił. Moje agentki, Liz Darhansoff, Abby Thomas i Lynn Pleshette,
dawały cenne rady, a potem swą gorliwością wypaliły ziemię, choć mają do mnie pretensje o
to, że nagle utraciły ochotę do pływania w rzece Hudson i jedzenia homarów. Gary Fisketjon
był uważnym, inteligentnym redaktorem, raz jeszcze dowodząc swej bliskiej znajomości z tą
istniejącą od 250 lat formą prozy, jaką jest powieść.
Jon Owens, Jon Halper, Jackson Schmidt, Steve Horst, Chris Doolan - wszyscy
powiedzieli lub zrobili coś, co trafiło do tej książki. Moja żona, doktor Ellen Lackermann,
pomogła przy zagadnieniach medycznych, nie popada też w rozpacz, widząc mnie
przylutowanego do macintosha przez osiem do szesnastu godzin dziennie. No i na koniec,
Heather Matheson przeczytała maszynopis i powiedziała mi, że główny bohater to dupek - co
utwierdziło mnie w przekonaniu, że jestem na właściwym szlaku.
527986700.003.png
DLA ELLEN
#
Tam, nad rzeką,
Nad brzegiem Charles River,
Oto gdzie mnie znajdziecie -
Wśród zakochanych, opryszków i złodziei
Cóż, kocham te brudne wody,
To Boston - to mój dom.
THE INMATES
527986700.004.png
1
Godzinę po świcie przyjechał Roscommon i rozpirzył nam ogród. To pora, o której ja
zazwyczaj wstaję z łóżka, a jemu urywa się film gdzieś na poboczu drogi szybkiego ruchu.
Mam z nim pewien układ. Wraz ze współlokatorami płacimy mu niski czynsz - jak na
bostońskie warunki, tyle co nic - a w zamian może się naprawdę wyżyć na naszym
ekosystemie. Mniej więcej co roku o tej porze demoluje nasz ogród. Zdarzało mu się też
nasyłać bez ostrzeżenia ekipy remontowe, wyburzać ścianki działowe w środku nocy, odcinać
wodę, gdy któreś z nas jest pod prysznicem, wypełniać piwnicę nie zidentyfikowanymi
oparami, wycinać wiązy i klony na opał tudzież przestawiać umeblowanie. A potem twierdzi,
że pokazuje ten syf ewentualnym chętnym do wynajęcia i mamy zrobić porządek. Na
przedwczoraj.
Tego ranka obudziły mnie eksplozje małych, zielonych dyń pod kołami jego kombi-
limuzyny. Potem Roscommon wygramolił się z bryki i zerwał naszą siatkę do kometki. Jak
już pojechał, wstałem i wyszedłem kupić „Globe”. Wade Boggs skręcił sobie nogę w kostce, a
w Southie zapalił się skażony freonami przepracowany olej.
Gdy wróciłem, na patelni skwierczał boczek, napełniając kuchnię policyklicznymi
węglowodorami aromatycznymi. To moje ulubione substancje rakotwórcze, innym do nich
daleko. Przed kuchenką stał Bartholomew. Oglądał heavymetalowy teledysk w telewizji z
upartym, zezującym spojrzeniem człowieka, który nie wstał z własnej woli. Dłonią zaciskał
wylot napompowanego worka na śmieci, który zajmował pół kuchni. Więc mój współlokator
znów raczył się podtlenkiem azotu przy otwartym ogniu - nic dziwnego, że facet nie ma brwi.
Gdy wszedłem, zachęcająco podsunął mi worek. Normalnie nie zażywam podtlenku przed
śniadaniem, ale Bartowi niczego nie potrafię odmówić, więc przyjąłem worek i wziąłem tak
głęboki wdech, jak tylko mogłem. W ustach poczułem słodycz, a pięć sekund później w
środku mózgu odpaliło mi tak z pół orgazmu.
Na ekranie pudlowłosi rockersi przywiązywali cheerleaderkę do ozdobionej
pentagramem płyty pilśniowej. Gdzieś w oddali Bartholomew oznajmił:
- Pöyzen Böyzen, facet. Duża rzecz.
Było za wcześnie na krytykę społeczeństwa. Capnąłem pilota.
- O tej porze nigdzie nie grają The Three Stooges. Sprawdzałem - ostrzegł
Bartholomew, ale ja już zniknąłem w odmętach kablówki, obserwując parę przeżuwających
tytoń emerytów pokazujących nad nietoksyczną rzeką gdzieś w Dixie, jak odpalić rybę na
pych.
Nadeszła Tess, z tej części domu, gdzie żyły kobiety, a ubikacje były higieniczne.
Skrzywiła się - raziło ją światło, nasze skwierczące zwierzęce mięso i nasz metr sześcienny
wesołości w foliowym worku. Wyszperała w lodówce trochę jogurtu domowej roboty.
- Hej, panowie, dacie sobie wreszcie z tym spokój?
- Z mięsem czy z gazem?
- Bo ja wiem - a co jest bardziej trujące?
- Zasada Sangamona - oznajmiłem. -Im prostsza cząsteczka, tym lepszy drag. Więc
najlepszy jest tlen, raptem dwa atomy. Drugi - podtlenek azotu. Trzy atomy. Na trzecim
miejscu etanol - dziewięć. Wszystko dalej to już masa atomów.
- No i?
- Z atomami jest jak z ludźmi. Jeśli ich zebrać mnóstwo do kupy, nigdy nie wiadomo, co
527986700.005.png
z tego wyniknie. Jak się dowiaduję, Tess, na mieście mówiłaś o mnie per „James Bond z
muesli”.
Tess miała to w tyłku.
- Kto ci powiedział?
- Wymyślasz takie aforyzmy i dziwisz się, że się szerzą?
- Myślałam, że ci się spodoba.
- Nawet taki pacan jak ja, potrafi wyczuć sarkazm.
- To jak chciałbyś być nazywany?
- Toksyczny Spiderman. Bo jest bez kasy i laski na niego nie lecą.
Tess spojrzała na mnie z ukosa, sugerując, że oba problemy mają pewne przyczyny.
Dopiero Bart przerwał ciszę:
- Kurwa, facet, Spiderman ma końskie zdrowie, a Bond pewnie złapał AIDS.
Wyszedłem z domu i ruszyłem przez podwórze śladem opon Roscommona. Zniszczył
wszystkie dynie, ale utrata celów pozorowanych mnie nie zmartwiła. Co można zrobić z
dynią? Zasyfić cały dom tym pomarańczowym badziewiem? To, co ważne, czyli pomidory i
kukurydza, rosło wzdłuż płotów albo za stosami gruzu, tam, gdzie jego samochód nie mógł
dotrzeć.
Nigdy nie pytaliśmy Roscommona, czy możemy zamienić Największe Podwórko
Bostonu w ogród. Zatem, skoro w teorii ogród nie istniał, Roscommon miał pełne prawo tam
wjeżdżać. Wiecie - warzywa trzeba podlewać, a rachunek za wodę był objęty tym naszym
symbolicznym czynszem, więc uprawiając ogródek, właściwie okradaliśmy gościa.
Podwórze za domem miało co najmniej akr - niewidoczne z zewnątrz, jak gdyby
irracjonalny układ ulic w Brighton stworzył tam ugięcie przestrzeni. Nawet chwasty sobie nie
radziły na tym placu pokrytym betonowym i ceglanym gruzem. Zaczynając prace nad
ogrodem, Bartholomew, Ike i ja przez dwa dni przesiewaliśmy to wszystko, przenosząc glebę
na nasze grządki, a z gruzu sypiąc kopce. Tu i tam na Największym Podwórku Bostonu
piętrzyły się też pryzmy nie naszej roboty. Co jakiś czas Roscommon wysadzał w powietrze
którąś ze swoich ruder, podjeżdżał wynajętą wywrotką, wrzucał wsteczny i demolując nam
ogród, siatkę do badmintona i meble ogrodowe, robił kolejny stos.
Miałem tylko nadzieję, że nie wpadnie mu do pały składować toksycznych odpadów na
tym podwórzu - i że to nie dlatego tak mało od nas chce. No, bo gdyby to zrobił, to
musiałbym spuścić plagi na dom jego. Opróżniłbym jego konta, spalił jego wsie, zgwałcił
jego wierzchowce, a dzieci sprzedał w niewolę. Cały repertuar Toksycznego Spidermana. A
wtedy musiałbym się przeistoczyć w moje nędzarskie alter ego: Toksycznego Petera Parkera.
Płacić normalne bostońskie czynsze, tysiąc miesięcznie, bez miejsca do gry w kometkę.
Peter Parker to ten koleś, którego ugryzł radioaktywny pająk, czy jak wolicie jadowity
robal, i tak został Spidermanem. Normalnie to frajer. Zero kasy, zero prestiżu, zero
perspektyw. Ale spróbuj go napaść w ciemnym zaułku, a przerobi cię na mielone. Cały czas
jednak zadaje sobie pytanie: „Czy chwile satysfakcji, jakie przeżywam jako Spiderman,
rekompensują cały ten syf, który muszę znosić jako Peter Parker?” W moim wypadku - tak.
W pradziejach mego żywota, kiedy jeszcze pracowałem dla Chemicznych Systemów
Analitycznych Massachusetts (w skrócie Mass Anal), miałem typową furgonetkę
volkswagena. No, ale Petero-Parkeroidów nie stać w tym mieście na OC, AC, NW i co tam
jeszcze, więc teraz moim środkiem transportu jest rower. Zatem po zatankowaniu
odpowiedniej ilości kawy i żużlobekonu Barta (nic nie pobije śniadań na czarno) i wyczytaniu
wszystkich komiksów w gazecie, dosiadłem mego szramowatego weterana do jazd w każdym
527986700.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin