Roberts Nora - Burzliwa miłość.rtf

(352 KB) Pobierz
NORA ROBERTS

NORA ROBERTS

BURZLIWA MIŁOŚĆ

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Ciepły wiatr targał jej włosami, smagał po policzkach. Jillian uniosła wyżej głowę. Klacz, na której siedziała, ponownie puściła się galopem, miażdżąc kopytami trawę i polne kwiaty. Nieopo­dal biegła ścieżka, którą z obu stron porastały krzaki srebrzystoszarej szałwii.

Wszędzie wokół rozciągały się łąki i pola - nieskończona przestrzeń, której pustki nie zabu­rzało ani jedno drzewo. Ciszę przerywał jedynie melodyjny świergot skowronka.

Jillian rozejrzała się dookoła. Nie była farmerką. Gdyby ktoś ją tak nazwał, roześmiałaby mu się w twarz albo by się zezłościła, w za­leżności od humoru. Zboże uprawiała dlatego, że było potrzebne. Dlatego, że mając własne siano i paszę, człowiek był niezależny i samowy­starczalny. A swobodę i niezależność ceniła nade wszystko. W dobrych latach sprzedawała nadwy­żki zboża, a za zarobione pieniądze kupowała bydło. Bo była ranczerką, tak jak jej dziadek i pradziad.

Ziemia ciągnęła się po horyzont. Jej ziemia, żyzna i urodzajna. Całe hektary pszenicy i innych zbóż oraz łąki i pastwiska, na których pasły się konie i krowy.

Dziś Jillian zrobiła sobie wolne. Jechała przed siebie bez powodu. Dla przyjemności. Nie liczyła pogłowia bydła, nie sprawdzała, czy ogrodzenie nie jest uszkodzone, po prostu cieszyła się przyro­dą i swobodą.

Nie urodziła się w siodle na rozległych rów­ninach Montany. Przyszła na świat w Chicago, ponieważ jej ojciec porzucił zachód na rzecz wschodu i ranczo na rzecz medycyny. Jillian nie miała mu tego za złe, w przeciwieństwie do dziadka, który nie mógł się pogodzić z decyzją syna. Uważała, że każdemu wolno dokonać wy­boru. Dlatego też sama postanowiła wrócić na zachód, w swoje rodzinne strony. Uczyniła to pięć lat temu, kiedy skończyła dwadzieścia lat.

Dotarłszy na szczyt niewielkiego wzgórza, przystanęła. Stąd miała idealny widok na ogro­dzone pastwiska ciągnące się za polami żyta i pszenicy. Kiedyś nie było tu żadnych ogrodzeń, bydło wędrowało po prerii, swobodnie przemie­szczając się z miejsca na miejsce. Tak było za czasów jej prapraprzodków, którzy skuszeni gorączką złota wyruszyli do Kalifornii, lecz ocza­rowani pięknem Montany postanowili przerwać wędrówkę i tu się osiedlić.

Złoto... Pokręciła z zadumą głową. Na co komu złoto, kiedy się ma tak wspaniałe widoki? Gdyby jej przodkowie kontynuowali podróż, może zna­leźliby kilka bryłek, ale cieszyła się, że się tak nie stało. Podobnie jak oni, zakochała się w Montanie od pierwszego wejrzenia.

Miała wówczas dziesięć lat. Na zaproszenie, a raczej rozkaz dziadka przyjechała do Utopii wraz ze swoim starszym bratem. Szesnastoletni Marc był tu już po raz drugi lub trzeci; tak jak ich ojciec, prowadzeniem rancza nie wykazywał żad­nego zainteresowania.

Jillian natomiast była zachwycona. Wszystko jej się podobało: przyroda, otwarta przestrzeń, padoki, stajnie, stodoły, no i pełen uroku stary drewniany dom. Wystarczyła godzina, aby dzie­sięcioletnia dziewczynka wiedziała ponad wszel­ką wątpliwość, że woli taki bezkres nieba od ulic i wieżowców Chicago. Tak, to była miłość od pierwszego wejrzenia.

Z dziadkiem jednak sprawa była nieco bardziej skomplikowana. Clay Baron był twardy, uparty i nie znosił sprzeciwu. Hodowla bydła stanowiła sens jego życia. Nie potrafił nawiązać kontaktu z chudą, zadziorną dziewczynką, która była jego wnuczką. Przez kilka dni krążyli wokół siebie, aż wreszcie starzec rzucił jakąś kąśliwą uwagę na temat swojego syna. Dziewczynka natychmiast stanęła w obronie ojca. Skończyło się to strasz­liwą awanturą.

Po dwóch tygodniach dziadek z wnuczką roz­stali się, pełni szacunku, lecz i wzajemnej nie­chęci. Potem starzec przysłał jej w prezencie urodzinowym beżowego stetsona. I od tego wszy­stko się zaczęło.

Może dlatego tak bardzo się pokochali, że niczego nie próbowali przyśpieszać. Widywali się raz na kilka miesięcy. W czasie jej krótkich pobytów na ranczu dziadek nauczył ją wszyst­kiego: jak po zapachu powietrza i wyglądzie nieba przewidzieć pogodę na najbliższe dni; jak odebrać poród cielaka; jak objechać teren, spraw­dzając, czy ogrodzenie nie zostało uszkodzone; jak oddzielać pojedyncze sztuki od stada. Mówiła do dziadka po imieniu, bo byli przyjaciółmi. To on podtrzymywał jej głowę, kiedy wypaliwszy swojego pierwszego i jedynego w życiu papiero­sa, zaczęła wymiotować. Nie prawił jej kazań.

Gdy pogorszył mu się wzrok, przejęła prowa­dzenie ksiąg rachunkowych. Nigdy o tym nie rozmawiali, tak jak nie rozmawiali o jej przeprowadzce na ranczo. Po prostu im słabszy stawał się dziadek, tym więcej Jillian brała na siebie obowiązków.

Po śmierci dziadka odziedziczyła Utopię. Clay wiedział, że wnuczka dobrze zaopiekuje się ranczem. I faktycznie, bez żalu pożegnała się z daw­nym życiem. Przyszło jej to znacznie łatwiej niż pożegnanie z dziadkiem.

Długo nie mogła pogodzić się z jego śmiercią, choć jednocześnie zdawała sobie sprawę, że śmierć była dla niego wybawieniem; nie chciałby żyć chory, słaby, zdany na pomoc innych. Gdyby widział, jak ona rozpacza, na pewno nagadałby jej do słuchu. „Na miłość boską, dziewczyno! Nie trać czasu na łzy! Zajmij się ranczem. Załataj ogrodzenie, zanim krowy porozłażą się po całej Montanie!”

Uśmiechnęła się pod nosem. Tak, nakrzyczałby, potem zakląłby siarczyście i splunął. Oczywi­ście, ona, Jillian, nie pozostałaby dziadkowi dłuż­na; też by się wściekała, tupnęła nogą...

- Och, ty stary uparciuchu - szepnęła do siebie. - Zobaczysz, zrobię z Utopii najlepsze ranczo w Montanie. Prawda, Delilo?

Widząc, jak koń niecierpliwie zarzuca łbem, poklepała go po szyi, a następnie pociągnęła wodze. Zwierzę ruszyło kłusem w dół zbocza.

Nieczęsto pozwalała sobie na luksus nicnierobienia. Ale dziś nawet nie miała wyrzutów sumienia; po prostu rozkoszowała się wolnością. Jutro gotowa była pracować osiemnaście godzin, by nadrobić zaległości. Nawet poświęci kilka godzin na księgi rachunkowe! Musi się również zająć chorą jałówką i naprawić dżipa, który ze­psuł się po raz trzeci w tym miesiącu. No i trzeba koniecznie sprawdzić ogrodzenie, zwłaszcza na odcinku graniczącym z posiadłością Murdocków.

Na myśl o sąsiadach skrzywiła się. Wojna pomiędzy Baronami a Murdockami zaczęła się w pierwszych latach dwudziestego wieku, kiedy Noah Baron, jej prapradziadek, przybył do Mon­tany. Zamiast jechać do Kalifornii, jak pierwotnie zamierzał, osiadł w południowo - wschodniej czę­ści Montany. Murdockowie żyli tu już od wielu lat, mieli doskonale prosperujące ranczo. Trak­towali przybyszy jak intruzów, których należy się pozbyć. Jillian pamiętała opowieści dziadka o niszczonych płotach, uszkadzanych płodach rolnych i kradzieżach bydła.

Baronowie jednak przetrwali. Nie tylko nie dali się przepędzić czy zniechęcić, lecz odnieśli sukces. Nie mieli tyle ziemi ani pieniędzy co Murdockowie, ale mieli zapał, energię i rozum. Gdyby dziadek znalazł na swoim terenie ropę, tak jak Murdochowie, to też mógłby rozpocząć hodo­wlę bydła czystej rasy. To była kwestia szczęścia, a nie umiejętności.

Zresztą co tam! Niech krowy Murdocków zdobywają w konkursach i na wystawach błękitne wstęgi. Jej w zupełności wystarczą pospolite herefordy i rasy krótkorogie. Wszyscy cenili wo­łowinę z tego rancza - zawsze była najwyższego gatunku.

Jillian prychnęła pogardliwie. Kiedy to ostatni raz Murdock objeżdżał swój teren? Kiedy pocił się w słońcu, kiedy zaganiał bydło i wdychał kurz wzbijany przez końskie kopyta? Na pewno ani razu w ciągu ostatniego roku. Nie, Murdocków bardziej interesuje stan konta niż praca na ran­czu. No cóż, ich sprawa. Ale za kilka lat Uto­pia urośnie w siłę, a MM, jak powszechnie nazy­wano posiadłość Murdocków, zamieni się w ran­czo dla turystów.

Na myśl o tym wybuchnęła wesołym śmie­chem. Powietrze pachniało wiosenną świeżością, a bezkresnego błękitu nie mąciła nawet najmniej­sza chmurka.

Zawróciła konia w stronę wąskiej ścieżki bieg­nącej wzdłuż zachodniej granicy farmy. Osiki i topole powoli zaczynały przybierać zielony kolor. Lubiła to miejsce; przyjeżdżała tu, gdy szukała samotności. Czasem spotykała tu kojota, czasem grzechotnika. Ale nie bała się; zawsze miała umocowaną do siodła nabitą strzelbę.

Klacz skierowała się nad staw. Ściągnąć przepocone ubranie, wskoczyć na chwilę do czystej, lodowatej wody, następnie położyć się na trawie, żeby wyschnąć... Jillian poczuła dreszczyk pod­niecenia. Tak, popływa kilka minut, Delila w tym czasie napije się i odpocznie, a potem ruszą w drogę powrotną. Już miała zsiąść z konia, kiedy nagle zwierzę coś wyczuło i zaczęło wierzgać.

Pewna, że gdzieś nieopodal leży grzechotnik, Jillian jedną ręką próbowała uspokoić konia, a drugą sięgnąć po strzelbę. Zanim się spostrzeg­ła, co się dzieje, wylądowała w stawie. Chwilę wcześniej, szybując w powietrzu, zauważyła, że grzechotnik, którego się koń wystraszył, ma dłu­gie nogi.

Wściekła, wynurzyła się z wody i odgarnąwszy z oczu mokre kosmyki, popatrzyła na mężczyznę siedzącego na pięknym płowym ogierze. Był wysoki, miał ciemne falujące włosy, które mu opadały na kark, oraz szczupłą ogorzałą twarz ocienioną rondem czarnego stetsona. Nos prosty, arystokratyczny, usta pełne, ładnie zarysowane, oczy równie ciemne jak włosy...

Nagle Jillian zorientowała się, że facet z tru­dem powstrzymuje rozbawienie.

- Co, do diabła, robi pan na mojej ziemi?

Nie odpowiedział, jedynie uniósł brwi. W sku­pieniu przyglądał się dziewczynie. Podobały mu się jej ociekające wodą rude włosy, brzoskwinio­wa cera i zielone, ciskające gromy oczy. Usta miała gniewnie zaciśnięte, brodę lekko wysunię­tą, znamionującą upór.

- Pytałam, co, do diabła, robi pan na mojej ziemi?

Płynnym ruchem świadczącym o tym, że całe życie spędził w siodle, mężczyzna zsiadł z konia, po czym zamaszystym krokiem podszedł na skraj stawu i błysnął zębami w uśmiechu. W zniewala­jącym uśmiechu...

- Pomogę pani - rzekł, wyciągając do Jillian rękę.

Ignorując jego ofertę, sama wygramoliła się na brzeg.

- Nie odpowiedział pan na moje pytanie. Hm, temperamentu jej nie brak, pomyślał, wsuwając kciuki do kieszeni spodni.

- To nie jest pani ziemia, panno...

- Panno? - zezłościła się. - Jestem Jillian Baron. A pan co za jeden i jakim prawem pan twierdzi, że to nie moja ziemia?

Przyłożył palce do ronda kapelusza.

- Aaron Murdock - przedstawił się. - Granica między naszymi ranczami przebiega tędy... - Spojrzał w dół, jakby widział narysowaną na ziemi kreskę. - Przez środek stawu. Wylądowała pani na mojej części.

Aaron Murdock, syn i jedyny spadkobierca starego Murdocka. Co on tu robi? Przecież wyje­chał do Billings, by doglądać rodzinnych szybów naftowych.

- Jeśli wylądowałam po pana stronie nieistniejącego płotu, to dlatego, że wystraszył pan moją klacz.

Zerknęła przez ramię na konia mężczyzny; z całej siły starała się nie okazać zachwytu.

- Trzeba było mocniej trzymać wodze. Miał rację, ale jego uwaga jeszcze bardziej ją rozzłościła.

- Delila wyczuła obecność innego konia i...

- Delila? - spytał z rozbawieniem, po czym uważnie przyjrzał się klaczy. - To jakieś zrządze­nie losu. Przedstawiam pani Samsona.

Na dźwięk swojego imienia ogier podszedł bliżej i potarł pyskiem o ramię mężczyzny.

W policzku Jillian ukazał się maleńki dołeczek.

- Oczywiście pamięta pan, co spotkało biblij­nego Samsona? Lepiej niech się pana Samson trzyma z dala od mojej Delili.

- Piękna klaczka. Może trochę narowista, ale wspaniale zbudowana.

Jillian zmrużyła oczy.

- Skąd się pan wziął na ranczu ojca? Tu nie ma ropy.

- Nie szukałem ropy. Kobiety też nie szuka­łem. - Niedbałym gestem uniósł kosmyk jej gęstych włosów. - A jednak znalazłem.

Serce zabiło jej mocniej. Och nie, tylko nie to, pomyślała. Przeniosła spojrzenie na palce bawią­ce się jej włosami.

- Puść - powiedziała cicho. - Chyba że chcesz stracić rękę.

Zawahał się, po chwili jednak cofnął dłoń.

- Co za porywczość - stwierdził z uśmiechem. - No ale wy, Baronowie, zawsze byliście w gorą­cej wodzie kąpani.

- Podobnie jak wy, Murdockowie.

Mierzyli się wzrokiem, oboje świadomi naras­tającego przyciągania. Jedno i drugie pilnowało się, by nie opuścić gardy.

- Przykro mi z powodu śmierci Claya - rzekł w końcu Aaron. - To twój dziadek, prawda?

Broda lekko jej zadrżała, spojrzenie sposęp­niało. Ze zdumieniem zdał sobie sprawę, że dziewczyna darzyła starca autentyczną miłością. On sam spotkał Claya zaledwie kilka razy w ży­ciu; w pamięci pozostał mu obraz nieprzyjem­nego człowieka, ich odwiecznego wroga.

- A ty jesteś tą dziewczynką, która spędzała tu letnie wakacje? - Usiłował sobie przypomnieć, czy ją kiedykolwiek wcześniej widział. Odru­chowo potarł ręką nieogolony policzek. - Jill, prawda?

- Jillian - poprawiła chłodno.

- Jillian - powtórzył. - To rzeczywiście pasu­je bardziej niż Jill.

- A najlepiej pani Jillian Baron. Ignorując tę złośliwość, powiódł wzrokiem po jej twarzy i sylwetce. Nie, chyba nigdy jej wcześniej tu nie widział. Na pewno zapamiętałby te pełne usta i zielone oczy.

- Jeśli Gil Haley nadal zarządza Utopią, po­winnaś sobie dać radę...

Zjeżyła się.

- Utopią zarządzam ja. Gil jedynie u mnie pracuje.

- Ty? - Zadrżały mu kąciki warg.

- Owszem, ja. W przeciwieństwie do ciebie nie spędziłam ostatnich pięciu lat na przesu­waniu papierów po biurku. - Zauważyła błysk złości w jego oczach, ale brnęła dalej: - Utopia należy do mnie. Wszystko tu jest moje, każdy skrawek ziemi, każde źdźbło trawy. I wierz mi, nie oszczędzam się; haruję od świtu do nocy.

Zaintrygowany, chwycił dłonie Jillian i nie zważając na jej protest, obejrzał je ze wszystkich stron. Były szczupłe, lecz silne i pokryte odcis­kami. Poczuł przypływ sympatii do tej dziew­czyny. Miał dość delikatnych, nienawykłych do pracy rączek, z jakimi stykał się w Billings.

- No, no - mruknął z uznaniem.

Była wściekła. Na jego ręce, dlatego że są takie silne. I na własne serce, że tak szybko bije. Miała wrażenie, że swym łomotem zagłusza świergot ptaków.

Po chwili wzięła się w garść. Musi stąpać twardo po ziemi, nie wsłuchiwać się w glos serca, nie wpatrywać w ciemne oczy, nie rozko­szować dotykiem dłoni. Kiedyś przed laty uzna­ła, że serce jest ważniejsze od rozumu. Wodziła maślanym wzrokiem za ukochanym, gotowa nie­ba mu przychylić. Ale od tego czasu zmądrzała. I wiedziała, że powinna pamiętać o najważniej­szym: że należy do rodziny Baronów, a męż­czyzna, który stoi naprzeciwko niej - do rodziny Murdocków.

- Już raz prosiłam, żebyś zabrał rękę.

- Bo co?

- Nie lubię, jak mnie ktoś dotyka.

- Nie? - Wciąż ściskał jej dłonie. - Większość żywych istot lubi pieszczoty. - Nagle coś go tknęło. - Chyba że ktoś je skrzyw...

- Pilnuj swojego nosa, Murdock. - Szarpnęła się, uwalniając rękę.

Odwróciwszy się na pięcie, podeszła do Delili i poklepała ją po zadzie. Z najwyższym trudem się powstrzymała, by nie pogłaskać płowego ogiera. Po chwili dosiadła klaczy i nasunęła na głowę wilgotny kapelusz. Od razu poczuła się lepiej, górując nad Aaronem.

- Życzę miłego wypoczynku, Murdock - po­wiedziała, pochylając się nad łękiem. - Nie prze­męczaj się zanadto.

Mężczyzna pogłaskał Delilę po szyi.

- Wezmę sobie twoją radę do serca, Jillian. - Nasunął jej kapelusz bardziej na czoło. - Mmm - szepnął, wciągając głęboko powietrze. - Pach­niesz tak pysznie, że mógłbym cię zjeść.

Udała, że nic nie czuje, że jego słowa nie robią na niej wrażenia. Wyprostowała się w siodle i uśmiechnęła cierpko.

- Jestem zawiedziona, Murdock. Wydawało­by się, że facet po studiach, który mieszka w du­żym mieście, powinien znać bardziej oryginalne sposoby podrywania dziewczyn.

Wsunął ręce do kieszeni spodni. Z zafascyno­waniem obserwował lśniące w słońcu oczy Jil­lian; ich zielonej barwy nie mącił najmniejszy punkcik brązu czy szarości.

- Będę ćwiczył - obiecał z powagą. - Może następnym razem wypadnę lepiej.

- Następnym? - Prychnęła pogardliwie. - Nie będzie żadnego następnego razu.

Zanim zdołała odjechać, zacisnął rękę na uź­dzie jej klaczy.

- Będzie wiele następnych razy - oznajmił cicho. - Sama o tym dobrze wiesz. - Poklepał Delilę po szyi, po czym skierował się do własnego konia. - Do zobaczenia wkrótce, Jillian.

Delila rzucała nerwowo łbem.

- Trzymaj się swojej strony ogrodzenia, Mur­dock. - Spięła klacz butami i po chwili już galopowała.

Uśmiechając się pod nosem, Aaron odjechał w przeciwnym kierunku. Jillian poczuła, jak złość i frustracja ją opuszczają; zawsze tak było pod­czas szybkiej jazdy. Nie próbowała spowalniać Delili. Widocznie zwierzę również musi roz­ładować napięcie. Oba konie były przepiękne. Gdyby ogier należał do kogokolwiek innego, to bez względu na koszty postarałaby się wynająć go do krycia klaczy. Chciała powiększyć hodo­wlę koni w Utopii, miała jednak świadomość, że żaden z jej ogierów nie dorównuje Samsonowi.

Szkoda, że Aaron Murdock nie okazał się porządnym, nudnym biznesmenem. Facet w gar­niturze nigdy by jej nie przyprawił o dreszcze. Psiakość! Nie mogła sobie pozwolić na tego typu emocje. Tym bardziej że Murdock to nieprzyja­ciel, syn odwiecznego wroga jej dziadka.

Najbliższe sześć miesięcy ma zadecydować o przyszłości Utopii. Ranczo oczywiście prze­trwa, będzie dalej przynosiło zysk, ale to Jillian nie zadowalało. Chciała czegoś więcej; chciała przekształcić Utopię w imperium, o jakim marzy­li jej przodkowie. Posiadała wiele atutów: mło­dość, energię, odziedziczoną po dziadku ambicję, a także wiedzę i determinację.

Otrzymane w spadku pieniądze przeznaczyła na kupno niedużego samolotu. Dziadek sprze­ciwiał się temu; uważał, że samolot to eks­trawagancja, ale przecież z powietrza łatwiej można patrolować teren, doglądać bydła, szukać zbłąkanych sztuk. Jillian szanowała tradycję, z drugiej strony wiedziała, że chcąc odnieść sukces, nie można ograniczać się wyłącznie do tradycyjnych metod.

W dzisiejszych czasach prerie przemierza się nie tylko konno, ale również w dżipach i ciężarówkach. Ludzie porozumiewają się za pomocą radia i krótkofalówki, a jednocześnie każdy kowboj, czy to w siodle, czy za kie­rownicą, wozi z sobą lasso. Bydło wciąż zna­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin