Pedersen Bente - Raija ze śnieżnej krainy 04 - Oblubienica wójta.rtf

(529 KB) Pobierz
Bente Pedersen

Bente Pedersen

OBLUBIENICA WÓJTA

1

Aha. Czerwiec 1728.

Był to chyba najpiękniejszy okres roku - czas długich, ja­snych nocy i jedynych w swoim rodzaju, ciepłych północnonorweskich letnich dni. Raija nie potrafiła już jednak się tym cieszyć.

Przed trzema miesiącami poślubiła człowieka, który był prawą ręką wójta. Trzy miesiące spędziła w złotej klatce.

Dóbr materialnych jej nie brakowało. Ole Edvard radował się jak dziecko, robiąc jej niespodzianki w postaci pięknych ubrań i ozdób, których istnienia nawet nie podejrzewała.

Stroił ją, ponieważ czcił piękno. To, co stało się jego włas­nością, powinno być piękne.

Śliczna połowica miała być najcenniejszym klejnotem pośród innych pięknych rzeczy. Był jej właścicielem.

Stawkę w transakcji, którą zawarli, stanowiło życie ludz­kie. Raija płaciła za życie i wolność Reijo, znosząc na co dzień bliskość, zachłanność i pożądanie Olego Edvarda.

Raija wprawdzie nigdy przedtem nie posiadała nic cen­nego, ale była wolna. Wolała biedę i wolność niż bogactwo i wieczne poniżenie.

Wyglądała jednak coraz lepiej. Wiedziała o tym i bolała nad tym. Gdyby mogła wybierać, ubrałaby się dla niego w worki i łachmany. Nie była już jednak panią swego losu. Ole decydował za nią.

Do twarzy jej było w sukni z gorsetem i szeleszczącą spódnicą. Tkanina pochodziła z Danii, z samej stolicy. Rzecz niespotykana w Finmarku. Nawet żonie gubernatora okręgowego nie przysyłano sukien z zagranicy. Ole Edvard Hermansson uważał jednak, że jego połowica zasłu­guje na wszystko, co najlepsze.

Tkanina była cieniutka i błyszcząca, usiana bukiecikami kwiatów. Mieniła się odcieniami, które tak pięknie współ­grały z ciemnymi oczami i włosami Raiji: złotem, żółcią i ciepłą zielenią na czerwonym tle.

Ole kazał uszyć z niej suknię dla Raiji, ponieważ ona sa­ma nie najlepiej radziła sobie z igłą. Tworzyła w myślach, a nie rękami.

Cała wieś plotkowała. Wszyscy z politowaniem kiwali głowami nad człowiekiem, który był prawą ręką wójta. Je­go młoda żona to rzeczywiście niezwykła osoba, ale żadne­mu mężczyźnie jeszcze nie wyszło na zdrowie takie zaanga­żowanie w związek z kobietą.

Ole wrócił do domu bardzo późno, co rozzłościło Raiję nie na żarty. Jego towarzystwo wnosiło mimo wszystko nie­co urozmaicenia w monotonne, codzienne życie, choć stara­ła się do tego nie przyznawać. W jej życiu nie było nikogo innego. Zgodnie z życzeniem męża. Ole nie pozwalał żonie po prostu na żadne kontakty z innymi ludźmi pod swoją nie­obecność. Przecież należała do niego.

- Spóźniłeś się - powiedziała ostro, choć chętnie odgry­złaby sobie język, gdy zobaczyła, że Ole się uśmiecha. Po­myślał sobie oczywiście, że za nim tęskniła. Dodała więc szybko: - Mnie to nie przeszkadza, ale jedzenie stygnie...

Śmiech męża zabrzmiał w jej uszach jak szyderstwo. Ostatnio często się śmiał. Nie tylko Raija zauważała wów­czas chłopięcy dołeczek w jego lewym policzku.

Olego ogarnął nagle wielki entuzjazm, objął żonę w talii i zatańczył z nią wokoło.

- Zawsze cieszy mnie twoje serdeczne powitanie! - uśmiechnął się szeroko, nie zważając na jej zdawkowy uśmiech i twarde spojrzenie. Posadził żonę i zaczął przed nią paradować.

Raija przygryzła wargę. Nie mogła się powstrzymać przed przyrównaniem go w myślach do cietrzewia w okre­sie godowym: wyciągnięta szyja, wypięta pierś, spojrzenie zwrócone ku niebu.

- Gdybym cię dobrze nie znała, mogłabym cię wziąć za króla, co najmniej za króla - rzekła zjadliwie. - Zaczynasz przybierać iście królewską postawę...

- Nie królewską - odparł Ole niemal równie ironicznie. - Obawiam się, że królową nie zostaniesz, ale zrobię z cie­bie przynajmniej jedną z pierwszych dam w okolicy... - Tu przerwał.

- Doprawdy? Dowiem się chyba kiedyś, jak to zamierzasz osiągnąć...

Ole wetknął kciuki za kamizelkę. Uśmiechnął się od ucha do ucha i nieco przymrużył promieniejące oczy.

Znów podjął nutę jej lekceważącego, sarkastycznego tonu:

- Wójt nie żyje, moja droga. Niech żyje wójt. Nowy wójt. Ole Edvard ukłonił się żonie. Uśmiech zamarł na ustach Raiji. Wójt od dawna chorował. Ole Edvard od pewnego czasu zastępował swego przełożonego. Raija wiedziała, że jej mąż jest uparty i ambitny. Najwyraźniej dobrze wywiązywał się z obo­wiązków. I odziedziczył stanowisko. Został wójtem. A ona żo­ną wójta. Raija najchętniej roześmiałaby się w głos, ale nie mo­gła z siebie wydobyć żadnego dźwięku. Nie potrafiła nawet po­gratulować Olemu, choć on najwyraźniej na to czekał.

Stalowoszare oczy pod jasną grzywką wypełniły się roz­czarowaniem. Po raz kolejny zepsuła mu humor. Po raz ko­lejny potraktowała go jak to, co zeskrobywała ze swych po­deszew, gdy wchodziła do domu, jak coś, czego nie chciała wnieść na dywan. A on oddałby za nią wszystko...

- Nie cieszysz się? - zapytał wprost, kryjąc swój żal. I roz­czarowanie. - Pani nie pogratuluje nawet swemu mężowi? Dzięki mnie jesteś jedną z najważniejszych kobiet w Alcie. Do­równujesz godnością żonie sędziego. I lensmana. Niewiele ci brakuje do żony samego gubernatora okręgowego... A kim byłaś dawniej, zanim wyciągnąłem cię z tej zawszonej chatynki? Jego gniew narastał. Głos mu drżał ze zdenerwowania.

- Zaraz ci powiem, kim byłaś, moja piękna żono, byłaś zwykłą dziwką. Która rozkłada nogi za odrobinę jedzenia i dach nad głową. Byłaś niczym. Przybłędą z bandą dziecia­ków, których nie potrafiłaś wyżywić...

Raija znosiła jego obelgi z niewzruszoną twarzą.

- Wielkie dzięki za to, że wziąłeś to... nic... tę zwykłą dziw­kę pod swoje skrzydła i brutalnie ją zgwałciwszy, poślubi­łeś. Wielkie dzięki za to, że uwolniłeś ją od tak haniebnego ciężaru, jakim jest opieka nad własnymi dziećmi. Wszyscy mają się znacznie lepiej, od kiedy rozdzieliłeś ladacznicę i jej dzieci, od kiedy ożeniłeś się z nią...

Policzki Raiji pobladły, ale w jej oczach rozgorzał ten sam żar, który widziało już wielu ludzi przed Hermanssonem. Jej oczy potrafiły płonąć jak upalne letnie dni albo iskrzyć się jak zimne białe noce. On doświadczał tylko chło­du tych gwieździstych oczu, które tak wielbił.

- Masz jadowity język, Raija - powiedział i odwrócił się do niej plecami. Nie takiego powitania pragnął. Ona zresz­tą nigdy nie spełniała jego oczekiwań. Ole Edvard zastana­wiał się, kiedy ten płomień nienawiści przygaśnie. - Od tej pory trzymaj język za zębami, skarbie! - Jego głos zabrzmiał niespodziewanie ostro.

Zazwyczaj próbował być dla niej czuły. Nie da się ukryć, że nie stwarzała mu zbyt wielu okazji, by mógł pokazać się jej z lepszej strony, robił jednak wszystko, co w jego mocy. Uwiel­biał bezgranicznie swą żonę i chętnie dostałby coś w zamian. Do tej pory nie dostał nic za darmo. Nawet uśmiechu. Raija była twarda jak kamień. Nie zastanawiała się nigdy nad tym, czy mogłaby mu wybaczyć. A przecież wcale nie miała tak wie­le do wybaczania. Zawdzięczała mu wszystko, nieprawdaż?

- Jeśli narazisz na szwank moją pozycję, nie spodziewaj się łaski - zagroził.

- Czeka mnie piwniczny loch? - zapytała słodko. - Cieszyłbyś się, gdyby ci się udało mnie tam ukryć, wójcie? - Raija roześmiała się, a on nie wiedział, co ją tak ubawiło: wła­sna myśl czy jego tytuł. - Nigdy nie będziesz niczym wię­cej - ciągnęła Raija z diabelskim błyskiem w oku. - Chociaż lubisz bawić się w wielkiego pana, to jesteś prostym czło­wiekiem. Gdybyś był kimś, nie potrzebowałbyś tu przycho­dzić. Nie, Ole, możesz być tylko lokajem wielkich panów. Tacy jak ty czasami awansują na wójta czy sędziego. Ale to nic wielkiego. Tylko panom przystoją zaszczyty. Tylko dys­tyngowanym panom. Żadne z nas do nich nie należy, Ole. Hermansson nie odpowiedział. Wszystko w nim wrzało, ale zagryzł zęby i milczał. Oczywiście, że potrafiłby jej zamknąć usta. Mógłby jej powiedzieć, że jego ojciec był wystarczająco dystyngowanym człowiekiem, że mówił po duńsku, był do­brze urodzony, że nosił pudrowane peruki. Ale to znaczyło niewiele. Bo przecież jego matką pracowała jako praczka w do­mu tego człowieka - i wcale nie pochodziła z wyższych sfer. On, Ole Edvard Hermansson, choć syn szlachcica, nie należał do kasty szlachetnie urodzonych. Był bękartem. Raija miała ra­cję: nigdy nie będzie niczym więcej, co najwyżej wójtem.

- Jaka szkoda, że jesteś żonaty. - Raija kontynuowała atak.

- Dla kogo? - zapytał odruchowo. Nie zawsze potrafił na­dążyć za rozumowaniem swojej żony, co go niezmiennie irytowało. Był przecież wykształcony, podczas gdy ona by­ła niczym, pięknym niczym, które on wyciągnął z łajna. Nie powinna się wywyższać.

- Dla żony wójta, oczywiście - odparła Raija z uśmie­chem. I natychmiast wyjaśniła: - Dla żony zmarłego wójta...

Ole znów dojrzał diabelski błysk w jej oczach. Wiedział dobrze, że rzadko mówiła coś przypadkiem.

- Wydawało mi się, że panuje nienaruszalny obyczaj, pięk­ny obyczaj, że nowy wójt żeni się z wdową po swym po­przedniku.

- Z tą starą kuropatwą! - wyrwało się Olemu. - Wolał­bym umrzeć!

- A z czego ona będzie żyła? - zagadnęła Raija. - Co za pech, że wybrano człowieka żonatego. Choć ja oczywiście mogę się poświęcić. Jeśli tylko się postarasz, bez trudu się ze mną rozwiedziesz. Wystarczy wspomnieć, że dawniej by­łam byle dziwką...

- Zamknij się! - Ole podniósł rękę, by uderzyć żonę w twarz, ale się opanował. Było w niej coś, co sprawiało, że czuł się cholernie mały, gdy uciekał się do przemocy. Bił ją z poczuciem przegranej. Miała na niego iście piekielny wpływ.

- Będziemy mieć więcej pieniędzy - oświadczył.

- A co z domem wójta? Dostaniemy go? - zapytała Raija z prawdziwym zainteresowaniem.

Tamten dom był większy. Znacznie większy. A skoro jest skazana na życie z tym człowiekiem, to warto je uczynić wygodniejszym. Ole przeklął sam siebie w duchu: że też o to nie zapytał, że też o tym nie pomyślał. Założył jednak, że dostanie i dom. Dom był przecież przypisany do stanowi­ska. Gdy tylko wdowa po poprzednim wójcie pojedzie na południe, do rodziny, nic nie powinno stanąć na przeszko­dzie, by zajęli ten dom. Nikt nie stał przecież wyżej niż on w hierarchii. Sędzia miał swój dom. Gubernator okręgowy - swój. A zatem dom wójta stałby pusty.

- Tak - powiedział krótko z nadzieją, że się nie myli. Nie chciał, by go przyłapała na niepewności. - Zorganizujemy przyjęcie, gdy się już wprowadzimy - dodał. Głównie po to, by pokazać jej, że to on panuje nad sytuacją. Że jest ważny, choćby nie wiadomo jak z niego drwiła.

- Nie boisz się, że mój ostry język może ci zaszkodzić? Obrzucił ją spojrzeniem równie twardym jak metal, któ­ry użyczył barwy jego oczom.

W samym uśmiechu tego człowieka czaiło się tyle okru­cieństwa, że nietrudno było się domyślić, dlaczego został prawą ręką wójta.

- Nie ośmielisz się, Raija.

Raija od samego początku wiedziała, że on w końcu ze­mści się za jej brak entuzjazmu. Że po raz kolejny udowod­ni, iż jest panem - że zmusi ją, by się ukorzyła, by zaczęła go pragnąć. Doprowadzi do ostatecznego poniżenia, które przychodziło zawsze wówczas, gdy kończyła się ekstaza. Gdy powracał rozum. Nikt oprócz niego nie potrafił spara­liżować jej myśli, zagłuszyć jej rozumu... W takich chwilach naprawdę nią władał.

Usiłowała czuwać długo, aż do bólu powiek - to jednak nie miało znaczenia. Nie mogła się wyślizgnąć. Mogła wy­walczyć zaledwie odroczenie.

Raija przymuszała się do czuwania. Siedziała przy oknie wychodzącym na fiord. Patrzyła na leniwy, czerwony plaster zorzy polarnej. Słońce toczyło się po wodzie i żarzyło na tle błękitu, potem znów wdrapywało się na ląd i płynęło na wschód. Na spotkanie kolejnego poranka. Raija długo wpa­trywała się w słońce. Nie odwracała wzroku, chciała, by ją oślepiło. Próbowała odnaleźć w nim sens wszystkiego, ale na­wet ono nie znało odpowiedzi, których szukała. Może te od­powiedzi w ogóle nie istnieją? Raija poczuła przypływ tęsk­noty, gdy dojrzała jakieś postaci poruszające się w oddali, po drugiej stronie fiordu. Tak daleko, że nie potrafiła nawet od­różnić, czy to ludzie, czy zwierzęta. Ale nawet z tej odległo­ści rozpoznała ciemne trójkątne kształty. Lapońskie jurty by­ły dla niej teraz symbolem młodości.

Raija wiedziała, że nie zna tych, którzy tego lata gonią stada na wschodni brzeg fiordu. O tej porze roku Ravna i Pehr wypasali swe stada w głębi lądu. Dopiero zimą prze­nosili się na nagie, wichrowe północno - wschodnie wybrze­że. Przez chwilę Raija zapragnęła znów dzielić z nimi ich życie. Życie pełne trudu. Czasem bólu, czasem łez. Ocieka­jące potem. Ale i nabrzmiałe śmiechem. I wolnością, którą można napawać się w każdym oddechu.

Poczuła obecność męża w pokoju, zanim go usłyszała. Jej ciało drgnęło pod jego spojrzeniem. Dopiero potem rozległy się jego kroki. I poczuła ciężar wielkich dłoni na swoich ra­mionach.

- Już dawno zapadła noc. Nie mogła temu zaprzeczyć. Dłonie Olego pieściły jej szyję, przeczesywały rozpuszczone włosy, muskały podbró­dek i rozpinały guziki, szukając drogi do piersi.

- I ja też długo czekałem - szepnął wtulony w jej gładki policzek.

Usta pożądliwie całowały miękką jak puch brzoskwinio­wą skórę. Dłonie tonęły w aksamicie skrytym pod dekoltem sukni. Powolnymi pieszczotami kusił pełną ognia kobietę, która kryła się pod lodową maską. Potrafiła oprzeć się wszystkiemu: szyderstwom i groźbom, komplementom i prezentom, hojności i zaszczytom. Nic nie potrafiło jej skruszyć. Trwała w swym nieporuszeniu wtedy, gdy był dla niej okrutny, i wtedy, gdy był dla niej miły. Tylko w ten je­den sposób potrafił wytrącić ją z obojętności. Tylko w ten sposób potrafił zbliżyć się do istoty, którą uwielbiał i posia­dał, w pewnym przynajmniej sensie.

- Łóżko jest puste bez ciebie, skarbie - szepnął namiętnie i poczuł, że w żyłach Raiji szybciej pulsuje krew.

Zamknęła oczy pod wpływem jego pieszczot, ale choć nie chciała niczego zdradzić spojrzeniem, to jej ciało powiedzia­ło mu wszystko, co chciał wiedzieć.

Wziął ją na ręce; on, wielki, prawie dwumetrowy niedźwiedź, poniósł o pół metra niższą kruszynę do pokoju, który tak dłu­go znał tylko jego niewypowiedzianą samotność i tęsknotę.

Raija wypełniła nie tylko pustkę w jego łóżku. Wypełni­ła pustkę w jego życiu. Ale nigdy się tego nie dowie. Nigdy tego nie usłyszy. Ole nigdy nie zdradzi, jaka słabość ogarnia go, kiedy Raija jest blisko. Położył żonę ostrożnie na szero­kim łóżku wysłanym skórą. Oświetlały je dwie lampy. Ole chętnie postawiłby tu tysiąc lamp. Lubił patrzeć na Raiję. Nigdy nie miał dość widoku tego jedwabistego, ciepłego cia­ła. Nie mógł się napatrzeć na jej ekstazę - nie miał dość tych chwil, w których na pewno nic nie udawała. Chwil, w któ­rych z pewnością należała do niego.

Osunął się na miękką skórę, układając się tuż obok żony. Gorące, mocne palce zdarły z niej wszystkie części gardero­by. Potem Ole pozbył się własnego ubrania i leżeli już nadzy w swoich ramionach. Dopóki ten człowiek nie rozbudził jej namiętności, Raija nienawidziła go każdym nerwem swego ciała. Ale jego ciało i dłonie potrafiły przyprawić ją o dreszcz pożądania - i wtedy tęskniła za nim każdym włóknem tego samego ciała, które tak go nienawidziło...

Ten zwalisty olbrzym dokonał tego, co obiecał już pierwsze­go dnia, a przy tym udało mu się to w zawstydzająco krótkim czasie: poskromił w niej dziką kotkę. Nie próbowała już mu wydrapać oczu, tak jak to czyniła w pierwszych dniach małżeń­stwa. Nie próbowała się opierać ani zrobić mu krzywdy, tak jak na początku. Ole okiełznał ją - właśnie tu. Na tej skórze.

Raija udowadniała mu, że panuje tu nad nim tak samo, jak on nad nią. Ole nie dostawał nic za darmo. Ich miłość nie przypominała jej poprzednich erotycznych doświadczeń - a przecież każdy z trzech mężczyzn, których miała przed nim, coś dla niej znaczył. Każdy był dla niej kimś szczegól­nym. Ole był pierwszym kochankiem, którego nienawidziła. Być może właśnie dlatego wszystko pomiędzy nimi iskrzy­ło, wszystko było jak burza z błyskawicami i piorunami.

- Piekło cię mi zesłało - szeptał Ole, muskając miękkimi wargami jej brzuch. Nie zabrzmiało to wcale jak skarga; ona zaś wydała westchnienie rozkoszy, gdy jego usta zsunęły się w stronę krągłych ud.

Czekała już na niego, była zresztą gotowa od pierwszego muśnięcia jego dłoni. Potrafił rozpalić w niej namiętność jednym spojrzeniem. I na dodatek wiedział o tym, był bez reszty świadom jej słabości.

Nie martwiła się tym jednak wówczas, gdy ją odnajdywał, najpierw językiem, potem palcami i wreszcie... Raija z ochotą pozwalała się pochwycić w sidła płomiennej rozkoszy - paliło ją pożądanie, gdy leżała w jego mocnych ramionach. Zalewał ją sobą jak fala - potem się wycofywał, by po chwili znów szu­kać jej ciała, aż wreszcie czuła, że jest coraz bliżej, i słyszała je­go krzyk zaspokojenia. Potem ocean uciszał się powoli. Jego zwaliste, spocone ciało leżało na niej. A gdy oszałamiająca zmy­słowość pierzchała, następował moment, w którym nie mieli ze sobą już nic wspólnego. Gdy wszystko stawało się nieprzy­jemne i niepotrzebne. Gdy już nie chciała z nim nic dzielić.

Odsuwali się od siebie. Ranił go jej chłód, który pojawiał się natychmiast po chwilach ekstazy, postanowił jednak, że nigdy jej tego nie okaże. Potrafił być równie twardy jak ona. Wolał, by trwała w przekonaniu, że chce tylko brać.

Raija zaczynała zaś czuć, jak wstyd wypiera odpływające pożądanie. Zamykała oczy i przypominała sobie każdą chwilę tego zbliżenia. Nienawidziła siebie za każdą chwilę poddania. Było w niej więcej pogardy wobec samej siebie niż nienawiści wobec niego. Był mężczyzną najgorszego po­kroju. Od niego nie mogła niczego oczekiwać. Pogardzała jednak własną słabością. Każda chwila rozkoszy w jego ra­mionach później zamieniała się w godziny tortur.

Gdy nocami wsłuchiwała się w jego równy, spokojny od­dech, jej myśli biegły ku wszystkim, których straciła z po­wodu tego człowieka. Z nastaniem świtu czuła już tylko nie­smak. Poddając mu się w ten sposób - oddając mu się bez reszty raz za razem, zdradzała tych, których kochała najbar­dziej. Za każdym razem prześladowały ją te same myśli.

I wiedziała dobrze, że zdarzy się to jeszcze nie raz.

Odziana w czerń stała obok Olego, gdy starego wójta składano do grobu. Niewysoka kobieta w otoczeniu ludzi, którzy cokolwiek znaczyli w tym miejscu na ziemi. Żona nowego wójta, która jednak nie była jedną z nich. Obcy ele­ment tej niewielkiej, zwartej społeczności. Była za młoda, za piękna, zbyt odmienna. Od tej chwili nikt nie ważył się jed­nak o tym wspominać.

Wdowa po starym wójcie spakowała już swoje rzeczy. Zamierzała wyjechać zaraz po rzuceniu grudki ziemi na trum­nę człowieka, za którym przyjechała aż tu, prawie na biegun północny. Spędziła siedemnaście lat na tym pustkowiu, nie­nawidząc szczerze każdej minuty. Teraz mogła opuścić to miejsce. Gubernator okręgowy nie zatroszczył się wprawdzie o jej byt, ale opłacił podróż na południe. To wystarczyło. Zmarnowała najlepsze lata swego życia na tym pustkowiu i postanowiła, że za żadne skarby dłużej tu nie pozostanie.

Nader chętnie wyprowadziła się, by nowy wójt, razem ze swą uroczą żoną, mógł jak najszybciej zająć jej dom. Zosta­wiła im nawet trochę swoich mebli, gdy się przekonała, że ich rzeczy nie starczy, by wypełnić wielkie pokoje. Zrobiła to przede wszystkim ze względu na tę drobną kobietę. W jej ciemnych oczach czaiła się pustka, która sprawiła, że starsza pani poczuła ukłucie w sercu. Jeśli parę używanych mebli może rozświetlić trochę te oczy, to będzie to dobry uczynek. A przy tym trudno wlec wszystko ze sobą wzdłuż wybrze­ża. Wdowa po wójcie była kobietą praktyczną.

Razem z meblami odziedziczyła Raija pozycję tamtej ko­biety. N i e przejęła jednak szacunku, jakim tamtą darzono. Sama zresztą wcale nie uważała, że ma jakiekolwiek powinności względem mieszkańców Alty. Wiele osób podchodziło, by uściskać mocną dłoń Olego i jej delikatną rękę, ale Raija nie zwracała na nich uwagi. Był to tylko nie kończący się łańcuch nachalnych dłoni, a nie ludzie, którzy mogliby dla niej cokol­wiek znaczyć. Wszyscy orzekli, że jest dumna i wyniosła.

Zapomniała o nich, zanim znikli jej z oczu. Nie sądziła, by byli w stanie w jakikolwiek sposób osłodzić jej życie. Nie rozumieli, że zrabowano jej wolność i poniżono boleśnie. Widzieli tylko oślepiająco piękną twarz, kosztowne ubranie, dumną minę męża i jej nieobecne spojrzenie.

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin