Small Bertrice - Miłosna edukacja.rtf

(787 KB) Pobierz
Bertrice Small

Bertrice Small

MIŁOSNA EDUKACJA


Walia 1257

PROLOG

Książę leżał na dziewce, pojękując i pocąc się z rozkoszy. Stojące u wezgłowia barłogu dziecko przyglądało się mu obojętnie. Spojrzenia księcia i dziecka skrzyżowały się.

- Rhonwyn, wyjdź.

- Kiedy pada.

- Więc włóż kożuch i połóż się przy ogniu, mała.

Leżąca pod księciem kobieta jęknęła. Poruszyła biodrami, niecierpliwie czekając na rozkosz spełnienia.

- Chcę spać obok mamy - powiedziała Rhonwyn z dziecięcym uporem.

- Nie, mała. - Książę zaśmiał się cicho. - Tej nocy ja śpię obok mamy. Połóż się przy ogniu. Jeśli będę musiał wstać teraz, zbiję cię. Uciekaj! Przestraszona dziewczynka wypełniła polecenie i położyła się przy ogniu, naciągając na siebie ciepły barani kożuch. Nienawidziła pobytów księcia w chacie. Matka nie miała wtedy czasu ani dla niej, ani dla jej małego braciszka. Książę był ich ojcem, tak mówiła mama. Powtarzała też, że winni są mu miłość, jak przystało na poddanych. Bez niego umarliby z głodu. Powtarzała, że ani jej, ani Glynnowi nie wolno o tym zapomnieć.

Brat spał w cieple ognia, z kciukiem w maleńkich ustach. Cień rzęs padał na jego różowe policzki. Rhonwyn kochała braciszka najbardziej ze wszystkich na świecie. Mama wolała księcia, ale ona - nie, chociaż kiedy Llywelyn ap Gruffydd pojawiał się, zawsze przywoził prezenty i tulił dzieci do siebie. Mimo to nie muszę go kochać - powtarzała sobie Rhonwyn z dziecięcą logiką.

Mama krzyknęła. - Na rany Chrystusa, Vala, nikt nie zaspokaja mnie tak jak ty - powiedział książę niskim głosem. Mama roześmiała się dziwnie, chrapliwie.

Rhonwyn zamknęła oczy i wreszcie zasnęła. Wiedziała, że nie ma sensu czuwać. Książę z pewnością zostanie na noc.


CZĘŚĆ I RHONWYN
1258-1270

1

Padał wiosenny deszcz, ciężki i zimny; przedostawał się do chaty przez dziurawą strzechę. Ogień zgasł poprzedniego dnia, a dzieci nie wiedziały, jak go rozniecić. Tuliły się do siebie w poszukiwaniu ciepła. Mama leżała w kałuży krwi, pociemniałej i skrzepłej. Nie czuły już przykrego zapachu, nie czuły nawet zimna w czubkach palców rąk i nóg.

Wiatr wył żałośnie; mały chłopiec pisnął i przylgnął do siostry.

Rhonwyn uerch Llywelyn zamknęła oczy. Próbowała coś wymyślić. Może uda jej się to lepiej niż wczoraj i przedwczoraj? Czy potrafi jednak ocalić siebie i Glynna od śmierci? Mama umarła przy porodzie najmłodszego dziecka księcia. Chata stała daleko od wsi, bo przecież żadna uczciwa kobieta nie zniesie bliskości dziewki księcia i jego bękartów. Stara wiedźma, która odebrała dwójkę dzieci Vali, nie pojawiła się tym razem, bo trzeci poród był przedwczesny. Bardzo przedwczesny.

Potrzebujemy ciepła - pomyślała sennie Rhonwyn. Jak rozpalić ogień? Poczekamy chyba, aż przestanie padać, a potem pójdziemy przed siebie, znajdziemy jakąś chatę, jakąś wioskę... Tylko że nie miała pojęcia, co to takiego wioska. Pięć lat przeżyła w odosobnionej chacie na wzgórzach.

Trzyletni Glynn jęknął. Siostra przytuliła go do siebie.

- Jestem głodny.

- Nie ma jedzenia - powtórzyła po raz kolejny. - Poszukamy czegoś, kiedy przestanie padać. Jeśli teraz wyjdziemy z chaty, umrzemy z całą pewnością. Ale mogli też umrzeć, nie wychodząc z chaty, i Rhonwyn zdawała sobie z tego sprawę. Gdyby tylko umiała rozniecić ogień, gdyby zrobiło się im cieplej, ssanie w żołądku z pewnością mniej by dokuczało. Nie dopilnowała ognia; kiedy mama zaczęła krzyczeć z bólu, dziewczynka zabrała brata na dwór; nie chciała, Żeby się bał. Poszli na wzgórza nazbierać kwiatków na powitanie nowego dziecka, ale kiedy wrócili, mama nie żyła, a ogień nie płonął. Nie pozostał nawet jeden żarzący się węgielek, z którego Rhonwyn mogłaby wydobyć płomień, bo wiele razy widziała, jak mama to robi. Potem spadł deszcz. Padał przez noc i cały kończący się właśnie dzień.

Rhonwyn znieruchomiała nagle, usłyszawszy szczekanie psów. Początkowo ciche, dalekie, zbliżało się jednak, aż w końcu rozległo się tuż przed chatą. Drzwi otworzyły się z trzaskiem i stanął w nich Llywelyn ap Gruffydd; ciemna sylwetka w zapadającym zmroku. Wszedł, potoczył wzrokiem po wnętrzu chaty i dostrzegł skulone dzieci.

- Co się stało? - spytał szorstkim głosem.

- Mama umarła - oznajmiła Rhonwyn. - Dziecko urodziło się za wcześnie.

- Dlaczego nie było akuszerki?!

- Kto miał ją wezwać? Gdzie ona mieszka? Mama strasznie krzyczała, więc zabrałam Glynna na spacer. Kiedy wróciliśmy, już nie żyła. Nie umiemy rozpalić ognia. Jesteśmy głodni! Nie wiedziałam, co robić. Nie wiedziałam, skąd wziąć jedzenie, dokąd pójść po pomoc. Mama nie żyje, ty ją zabiłeś! Nie umarłaby, gdybyś nie włożył jej w brzuch nowego dziecka! Mężczyzna drgnął, zdumiony jadowitym tonem córki. Spojrzał na nią, jakby widział ją po raz pierwszy. Nagle uświadomił sobie, jak bardzo Rhonwyn jest do niego podobna, tylko bladą cerę i jasne włosy odziedziczyła po matce. Wiedział, że dziewczynka go nie lubi. Gniewnymi zielonymi oczami patrzyła mu prosto w twarz. Chętnie roześmiałby się, ale sytuacja była na to zbyt poważna. Rhonwyn bez wątpienia była jego dzieckiem, i jak on wiedziała, co to gniew.

- Rozpalę ogień - powiedział. - Ty idź do konia, w torbach przy siodle znajdziesz jedzenie. Nie bój się psów. Odwrócił się i zaczął rozpalać ogień. Poczuł na sobie trochę przerażone, trochę zaciekawione spojrzenie syna.

- Chodź, mały. - Uśmiechnął się. - Nauczę cię, jak to się robi, żeby już nigdy nie było ci zimno.

Chłopiec poszedł do ojca. Wielkimi oczami patrzył, jak Llywelyn ap Gruffydd układa w stosik cienkie szczapki, wyjmuje z mieszka krzemień, uderzeniem noża krzesze iskrę. Ojciec uśmiechnął się do niego i zwichrzył mu dłonią czarną czuprynę. Dołożył drewienek. Płomień tańczył wesoło, w chacie zrobiło się nieco cieplej.

Mężczyzna wstał i podał krzemień synowi.

- Jest twój, Glynnie ap Llywelyn - oznajmił. - Teraz wiesz, jak rozpalać ogień, ale pamiętaj, robi się to tylko w palenisku.

- Tak, tatku. Książę znów się uśmiechnął. Po raz pierwszy któreś z jego dzieci tak go nazwało.

- Więc wiesz, kim jestem?

- Mama mówiła - odparł krótko chłopiec.

- Nie kłamała, niech Bóg ma w opiece jej słodką duszę. Teraz książę mógł pomyśleć o zmarłej kochance. Pochowa ją, choć żaden ksiądz nie wypowie słów modlitwy nad jej grobem. Nie miało to zresztą żadnego znaczenia. Bóg przyjmie duszę Vali uerch Huw, była bowiem dobrą kobietą. Nie skaże jej na piekielne ognie dlatego, że służyła jako kochanka księciu. Żałował, że nie ożenił się z nią, mimo iż nie miała majątku ani związków z żadnym potężnym rodem. Miałby przynajmniej dzieci z prawego łoża. No cóż, i tak przecież uzna tę dwójkę. Z pewnością sprawiłoby to Vali przyjemność. Musi też poszukać sobie żony. Dawno przekroczył trzydziestkę, a jego nazwisko niosą w przyszłość na razie tylko Rhonwyn i Glynn.

Mała wróciła z chlebem i serem. Rwała je na małe kawałki, by nakarmić brata. Zobaczyła krzemień, wzięła go do ręki, obejrzała ze zdziwieniem.

- Co to? - spytała.

- Oddaj! - krzyknął Glynn. - To prezent od taty! Robi ogień. Dziewczynka wzruszyła ramionami i oddała mu nową zabawkę.

- Czy dziecko urodziło się? - spytał ap Gruffydd. Wzruszyła ramionami.

- Nie wiem. Nie patrzyłam. Książę skinął głową ze zrozumieniem. Sam będzie musiał sprawdzić.

- Czy deszcz przestał padać, Rhonwyn?

- Tak.

- A więc pójdę wykopać grób dla mamy.

- Wybierz miejsce, z którego widać zachód słońca. Mama lubiła patrzeć, jak słońce zachodzi. Skinął głową i wyszedł. Burza przeszła, wiatr rozpędził chmury. Wziął łopatę, opartą o ścianę od tej strony, gdzie Vala uprawiała ogród. Znalazł odpowiednie miejsce na zachodnim zboczu pagórka i zaczął kopać. Zastanawiał się przy tym, co zrobić z dziećmi. Między nim i Anglikami panował rozejm, to prawda, ale książę wciąż nie miał miejsca, które mógłby nazwać domem. No a poza tym lepiej nie ujawniać istnienia dzieci. Nawet bękarty mają swoją wartość, tak że nieprzyjaciele mogliby wykorzystać je do swych celów, a sojusznicy do scementowania traktatów. Były to jego jedyne dzieci, gdyż po­zostawał wierny Vali, nie miał czasu na zabawy. Nigdy zresztą żadna kobieta nie dała mu takiej rozkoszy jak ta córka rodu elfów.

Ziemia była miękka po deszczu, więc grób wykopał szybko. Odstawił łopatę i wrócił do chaty. Przyjrzał się twarzy Vali, dostrzegł, że ciało jej jest napięte, skręcone z bólu. Pomiędzy rozrzuconymi nogami, wśród skrzepłej krwi, dostrzegł dziecko. Było mniejsze od jego dłoni, ale już w pełni uformowane.

- Mieliście siostrzyczkę - zwrócił się do Rhonwyn i Glynna. - Przynieś mi miskę, chłopcze, a ty, dziewczynko, zagrzej wodę. Wasza mama i siostra spoczną w grobie czyste. Siostra - pomyślała ze smutkiem Rhonwyn. Bardzo chciała mieć siostrę.

Mama wybrała nawet imiona dla mającego się urodzić dziecka: Huw, po jej ojcu, gdyby był to chłopiec, a Gwynllian dla dziewczynki. Zaczerpnęła wody z beczki, po czym przelała ją do żelaznego, wiszącego nad ogniem kociołka.

Poruszała nim lekko, żeby woda szybciej się zagrzała. Z kredensu wyjęła zwój niepokalanie czystego płótna i wręczyła ojcu bez słowa.

Ap Gruffydd uśmiechnął się niezauważalnie. Widział, że córka patrzy na niego złym wzrokiem. Pamiętał, jak Vala błagała go o to płótno... Ileż to lat temu? Tłumaczyła, że gdyby któreś z nich zmarło, mieliby całun do owinięcia zwłok. Wyśmiał początkowo te makabryczne myśli, ale w końcu spełnił prośbę.

Vala mieszkała z dziećmi w oddaleniu od innych łudzi, bo zgodziła się należeć do niego, tracąc przez to nie tylko sąsiedztwo, lecz i szacunek ludzi. Nikt nie udzieliłby jej pomocy w trudnych chwilach. Rozumiała to i pogodziła się z sytuacją, ponieważ kochała go szczerze. Powinienem był się z nią ożenić -pomyślał znowu. Ojciec Vali miał kawałek ziemi i był wolny. O tak, przyjdzie czas, kiedy będę musiał zawrzeć małżeństwo dynastyczne, ale do śmierci kochać będę tylko Valę.

Przez następną godzinę mył ciało ukochanej. Umył także niemowlę, owoc tego ciała. Spalił zakrwawione pokrycie łóżka, po czym włożył niemowlę w ramiona kobiety i owinął ją całunem, choć ciało było tak sztywne, że niełatwo mu to przyszło. Wiedział jednak, że Vala tak właśnie pragnęła być pochowana. Przywołał dzieci.

- Pożegnajcie się z mamą - powiedział. Nie umknęło jego uwagi, że Rhonwyn zawahała się na mgnienie oka, nim wzięła Glynna za rączkę i podeszła do ojca. Wszyscy troje po raz ostatni ucałowali zimne usta zmarłej. Rhonwyn delikatnie dotknęła maleńkiej główki niemowlęcia. Książę przysiągłby, że w jej zielonych oczach zabłysły łzy; kiedy jednak spojrzała na niego, widniał w nich tylko gniew.

- To twoja wina, Llywelynie ap Gruffyddzie - powiedziała. - Teraz, kiedy mama odeszła, co będzie ze mną i z Glynnem? Kto się nami zaopiekuje?

- Jesteście moimi dziećmi i ja się wami zaopiekuję. Wasza matka mi ufała, a wy nie? Nie możecie zaufać ojcu?

- Począłeś nas, Llywelynie ap Gruffyddzie - stwierdziła Rhonwyn chłodno. -Ale czy naprawdę byłeś dla nas ojcem? Kiedy przyjeżdżałeś, to tylko do mamy. To przez ciebie nigdy jeszcze nie widziałam nikogo oprócz was obojga, Glynna i tej starej wiedźmy, która pomogła urodzić się Glynnowi.

- Dbałem, byście mieli co na siebie włożyć i nie głodowali - odparł książę. -Od tego właśnie jest ojciec, moja mała. Mężczyzna musi walczyć, by osiągnąć pozycję w świecie i utrzymać ją. Musi umieć pokonać wrogów, zdobyć nowe ziemie. Kobiety natomiast rodzą dzieci. Między mną a waszą matką wszystko było tak, jak powinno być. Teraz pochowamy ją i waszą maleńką siostrzyczkę, a potem zabiorę was ze sobą tam, gdzie będziecie bezpieczni. Vala i jej dziecko spoczęły w wilgotnym grobie; biały całun przykrył ich twarze. Glynn szlochał rozpaczliwie, tuląc się do siostry. Nagle na zachodzie rozsunęły się chmury i niebo rozświetliły promienie słońca. Ap Gruffydd usypał mały kopczyk, który przykrył zdjętą wcześniej darnią. Chciał w ten sposób uchronić grób przed ciekawością zwierząt i ludzi.

- Noc musimy spędzić tutaj - rzekł. - Rhonwyn, zbierz to, co chcesz wziąć dla siebie i brata. Wyjedziemy jutro o świcie. Idźcie teraz do chaty, ja spróbuję upolować coś na kolację. Nie dopuśćcie do wygaśnięcia ognia. Powrócił wkrótce, przy siodle miał dwa oprawione już zające. Dzieci tymczasem, jak umiały, uporządkowały chatę. Z łóżka, które tak często dzielił z Valą, pozostał tylko siennik. Książę nie powiedział nic. Upiekł zające nad otwartym ogniem i podzielił mięso sprawiedliwie między dzieci, psy i siebie. Rhonwyn zastawiła stół, dodając do kolacji trochę chleba i sera; resztę - co do tego ap Gruffydd nie miał wątpliwości - zostawiła na następny dzień. Obserwował, jak oddziela mięso od kości, drobi ser oraz chleb i karmi brata. Sama zjadła dopiero wówczas, gdy mały już się nasycił. Matka dobrze ją chowała - pomyślał ze smutkiem. - Sama będzie kiedyś dobrą matką. Muszę znaleźć jej dobrego męża. Wyrośnie na śliczną dziewczynę.

Dzieci spały na sienniku, otulone kożuchem. Książę podsycił ogień, by mieć pewność, że nie zgaśnie w nocy.

Przed wschodem słońca stanął na progu chaty. Zegnał się z nią w myślach, bo wiedział, że jego noga więcej tu nie postanie. Nie spodziewał się śmierci Vali. Była- silna, zdrowa... Kiedy po raz pierwszy zobaczył ją w domu wuja, miała zaledwie czternaście lat! Zabrał ją wówczas ze sobą, a kiedy posiadł ją po raz pierwszy, zaszła w ciążę. Nie znała wcześniej mężczyzny. W dziewięć miesięcy później urodziła mu Rhonwyn, łatwo jak kotka. W dwa lata później przyszedł na świat Glynn. Zdumiało go, że ostatnie dziecko Vala zaczęła rodzić dwa miesiące wcześniej i że spowodowało to jej śmierć.

Książę zwróci się do kościoła o uznanie dzieci za swoje.

Słońce wyjrzało zza horyzontu. Ap Gruffydd wrócił do chaty i obudził rodzeństwo. Zjedli resztę zajęczego mięsa, chleba i sera. Oboje dostali po łyku wina z bukłaka. Glynn rozkaszlał się, ale Rhonwyn gładko przełknęła napój.

- Lubisz wino? - spytał ze śmiechem.

- Jest smaczne - odparła cicho.

- Zebrałaś wszystko, co może ci się przydać?

- Niewiele tego. Rzeczy spakowałam w szal mamy. - Wręczyła mu tobołek, zawiązany nie tyle porządnie, ile mocno.

- Zabierz chłopca i wyjdź - polecił. - Zaraz do was przyjdę.

- Co chcesz zrobić? - spytała. Spojrzenie jej zielonych oczu skrzyżowało się ze spojrzeniem ciemnych oczu ojca.

- Mam zamiar spalić chatę - oznajmił. Ku jego zdumieniu, dziewczynka nie zaprotestowała. Wręcz przeciwnie, skinęła głową, wzięła braciszka za rękę i wyszła bez słowa. Ap Gruffydd parsknął śmiechem. Vala była piękna, łagodna i miękka, spłodziła jednak córkę twardą jak kamień/Podobną do mnie - pomyślał z radością.

Chwycił przygotowaną pochodnię z trzciny, włożył do ogniska, a kiedy zajęła się jasnym płomieniem, podpalił chatę w kilku miejscach, cofając się do drzwi. W końcu stanął w progu i cisnął pochodnię do środka. Podszedł do dzieci, i wraz z nimi, w milczeniu, obserwował wysoki płomień, a kiedy chata spłonęła do gruntu, powiedział:

- Odjeżdżamy. Ziemia jest mokra, nie zapali się. - Podszedł do konia, którego wcześniej przywiązał do pobliskiego drzewa. - Rhonwyn, siądziesz za mną. Glynna zabieram na siodło. - Podniósł chłopca, poczuł, że jego drobne ciałko sztywnieje mu w ramionach. Syn jeszcze nigdy nie siedział na koniu, nie znał zresztą żadnych zwierząt. - Nie bój się, chłopcze - uspokoił go. - Addien jest dobrze ujeżdżony. Wkrótce dostaniesz własnego wierzchowca, równie dobrego jak Addien. Może nawet jego potomka? Podoba ci się ten pomysł? Siedział w siodle, przytulając synka mocnym, pewnym ramieniem.

- Tak, tatku - odparł Glynn nieco niepewnie, ale spokojnie. Nie bał się już. Ap Gruffydd podał lewą rękę Rhonwyn i podciągnął ją na koński grzbiet.

- Obejmij mnie, dziecko - polecił, a kiedy poczuł obejmujące go ręce, ścisnął łydkami boki konia. Ruszyli przed siebie.

- Dokąd jedziemy? - spytała Rhonwyn. Książę nie odpowiedział. Wciąż jeszcze sam sobie nie udzielił odpowiedzi na to pytanie. Nagle coś przyszło mu do głowy.

- Cythraul - rzekł. - To zamek, który należy do mnie. Dzieli nas od niego zaledwie pół dnia drogi. Ranek spędzili na końskim grzbiecie. Psy biegały dookoła. Jeździec spytał wprawdzie w pewnej chwili, czy dzieci chcą odpocząć, ale nie miały na to ochoty. Sprawiło mu przyjemność, że są mocne. Tak, zostawi je w Cythraul, ale co potem...? Potrzebuje czasu na zdecydowanie o ich losie; przecież nie spodziewał się, że będzie musiał się nimi zająć. To była sprawa Vali, ale Vala nie żyła. Pogrążony w myślach, westchnął głęboko.

Kochał ją - pomyślała Rhonwyn, słysząc westchnienie ojca. - Przynajmniej tyle wiem na pewno. Glynn i ja narodziliśmy się z tej miłości, ale nas to on chyba nie kocha. Co z nami będzie? Zamek...? Dlaczego chce zostawić nas w ja­kimś zamku?! I co to właściwie takiego? Nie będę się bała -postanowiła. - Jeśli okażę strach, Glynn również się przestraszy, a przecież musi jakoś pogodzić się ze śmiercią mamy. Będę silna dla niego. Mama chciałaby, żebym się nim opiekowała, żebym go chroniła. Więc nie będę się bać.

Nagle przed jej oczami pojawiła się kamienna budowla, wyrastająca wprost ze skalistego wzgórza.

- Cythraul - poinformował ap Gruffydd, kierując konia w tę stronę. Usłyszeli imię księcia w okrzyku wydanym przez postać stojącą na murach.

Po chwili, minąwszy podniesioną bramę, znaleźli się na dziedzińcu zamkowym. Rhonwyn dowiedziała się później, że taką bramę nazywa się broną. Wokół przybyłych nagle pojawili się jacyś mężczyźni. Jeden chwycił wodze Addiena, inny zdjął z jego grzbietu dziewczynkę i jej brata. Książę zeskoczył z siodła, kazał ludziom odprowadzić konia, wyczyścić go i nakarmić.

- Gdzie Morgan ap Owen? - spytał.

- Tu jestem, panie! - rozległ się donośny głos. Z tłumu wystąpił potężnie zbudowany mężczyzna, wysoki, z bujną czarną brodą. Włosy związane miał na karku, choć czubek jego głowy był łysy.

- Musimy porozmawiać - powiedział książę, kierując się w stronę wieży, wzniesionej w jednym z narożników. Kiedy znaleźli się w środku, powiedział do dzieci:

- Idźcie, ogrzejcie się przy ogniu. - Przyjął z czyichś rąk drewniany kielich gorzkiego piwa, wypił je w kilku łykach i rozsiadł się w swym książęcym fotelu.

- Vala nie żyje - oznajmił, zwracając się do Morgana ap Owena, kapitana Cythraul. - To jej dzieci. Dziewczynka ma pięć lat, a na imię jej Rhonwyn.

Chłopiec ma trzy lata, a jego imię Glynn. Chcę zostawić je z tobą, póki nie zdecyduję, co Z nimi zrobić.

- Twoje słowo, panie, jest dla mnie rozkazem... ale dlaczego tu? Dlaczego ja? To wielka odpowiedzialność opiekować się twymi dziećmi, zapewnić im bezpieczeństwo.

- Łączyła cię z Valą więź krwi, Morganie, a poza tym nie chcę utrudzić dzieci, zabierając je gdzieś dalej. Dziś po raz pierwszy w życiu opuściły wzgórza, wśród których stała chata ich matki.

- A domostwa twych braci?

- Mało kto wiedział o Vali, a nikomu nie mówiłem o dzieciach. Teraz ty wiesz o ich istnieniu, Morganie ap Owen, a oprócz ciebie powiem o nich wyłącznie mnichowi, którego sam wybiorę. Wiesz, jakie grozi im niebezpieczeństwo. Moi wrogowie bez wahania zabiją Glynna, a Rhonwyn wydadzą za mąż po swej myśli. Nie jestem już młody. Jeśli się nie ożenię, pewnego dnia Glynn wszystko po mnie odziedziczy. Jeśli zaś chodzi o Rhonwyn, męża wybierze jej ojciec, a nie ktoś obcy. - Uśmiechnął się, patrząc w oczy starego przyjaciela. -To tylko małe dzieci, Morgan. Z pewnością znajdziesz dla nich miejsce.

- Mamy łóżka dla ważnych gości, tuż przy ogniu. Mogą tam spać. Ale... co mam właściwie z nimi zrobić?

- To tylko dzieci - powtórzył książę. - Znajdą sobie jakieś zajęcie. Niech tylko będą bezpieczne, ubrane i nakarmione. To wystarczy.

- Co powiedzieć ludziom? - spytał kapitan.

- Że dzieci są pod moją opieką. Nie musisz mówić nic więcej. Będą plotki, to oczywiste, wystarczy jednak, że nie potwierdzisz niczyich domysłów.

- A dzieci się nie wygadają?

- Rhonwyn, Glynn, do mnie! - rozkazał książę, a kiedy dzieci przybiegły, powiedział: - Jesteście moim potomstwem, pochodzicie z mojej krwi. Jestem z was dumny, nie wolno wam jednak przyznać się przed nikim do pokrewieństwa ze mną. Rhonwyn, wiem, że ty mnie rozumiesz, ale musisz też wyjaśnić wszystko bratu. Potrafisz?

Dziewczynka spojrzała na niego zimnymi zielonymi oczami.

- Potrafię - odparła krótko.

- Jesteś dobrą córką. - Pochylił się nagle i pocałował małą w czubek głowy. Widząc jej zdumienie, zaśmiał się cicho. -No, muszę jechać - oznajmił. -Jeszcze dziś oczekiwany jestem daleko stąd. Mogę się trochę spóźnić, ale muszę tam dotrzeć.

- Wrócisz? - spytała Rhonwyn. Ap Gruffydd skinął głową.

- Kiedy? - Dziewczynka nie dawała się zbyć samym potwierdzeniem.

- We właściwym czasie, córko. Tu, w Cythraul, będziecie bezpieczni. Morgan ap Owen jest krewnym waszej matki. W potrzebie odda za was życie. Oboje musicie mi obiecać, że będziecie mu posłuszni.

- Obiecuję - powiedziała Rhonwyn głosem bez wyrazu.

- Obiecuję, tatku - powtórzył po niej Glynn, pragnąc sprawić ojcu radość. Książę podniósł chłopca i ucałował go w oba policzki. Spojrzał na córkę i dostrzegł, jak chłodne są jej zielone oczy.

- Jeszcze nie wiesz, co o mnie myśleć, prawda? - zażartował, ale bez złości. Rhonwyn wzruszyła chudymi ramionami.

- Nie znam cię prawie - powiedziała. - Ale jestem ci wdzięczna, że wczoraj po nas przyjechałeś i za to, że przywiozłeś nas w bezpieczne miejsce. Nic o tobie nie wiem i nic nie potrafię powiedzieć, Llywelynie ap Gruffyddzie. Mężczyzna skinął głową.

- Jesteś moją nieodrodną córką. Zawsze mówisz prawdę, choćby bolesną. Opiekuj się bratem, Rhonwyn. Wrócę. - Odwrócił się i wyszedł w towarzystwie kapitana.

- Tatku! - zawołał za nim Glynn.

- - Nie martw się, on szybko wróci - pocieszyła go siostra. -Chodź, obejrzymy sobie nasz nowy dom - zaproponowała, wiedząc, że pozwoli to bratu zapomnieć o ap Gruffyddzie. - Strasznie duża ta wieża. Zapadł zmrok i do wielkiej sali zaczęli ściągać żołnierze. Dzieci poczuły się wśród nich bardzo obco, ale na szczęście pojawił się Morgan ap Owen. Postawił je na stole i powiedział:

- Te dzieci są pod opieką naszego pana, Llywelyna. Musimy zapewnić im bezpieczeństwo. Ośmiu z was będzie ich strzegło dzień i noc: Lug, Adda, Mabon, Nudd, Barris, Dewi, Cadam i Oth. Macie też pilnować, żeby nie pospadały z murów. Przez chwilę ośmiu wybranych żołnierzy skarżyło się żartobliwie na swój los, ale byli to dobrzy ludzie i choć nie pokazali tego po sobie, uznali, że nowe zadanie to dla nich zaszczyt. Nie trzeba było szczególnej mądrości ani przebiegłości, by domyślić się, że to dzieci władcy, choć kapitan nawet się o tym nie zająknął. I chłopak, i dziewczyna, mimo swych jasnych włosów, byli bardzo do niego podobni.

- To jego dzieci, prawda? - spytał porucznik.

- Nie powiedziałem tego - usłyszał w odpowiedzi. - I ty też nie. - Ostatnie słowa zabrzmiały jak groźba. Rhonwyn, która właśnie karmiła brata, usłyszała tę rozmowę. Zrozumiała, że ojciec musi być kimś bardzo ważnym.

Po kolacji wybrana ósemka opiekunów otoczyła dzieci; żołnierze ci bardzo przypominali łagodne, posiwiałe niedźwiedzie. Dziewczynka milczała. Usunęła się w cień, pozwalając, by to Glynn zawładnął ich sercami; łatwo było go poko­chać. Wkrótce zresztą zasnął i Oth położył go do łóżka.

- Ty też powinnaś iść spać - zauważył.

- Jestem starsza - odpowiedziała i spojrzała na kilku mężczyzn, klęczących na podłodze po przeciwnej strome sali. - Co oni robią? - spytała.

- Grają w kości - wyjaśnił Oth.

- Ja też chcę!

- Naprawdę? - Żołnierz zachichotał cicho. - Nie wiem, czy spodobałoby się to kapitanowi.

- Dlaczego nie miałoby się spodobać?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin