Kostecki Tadeusz - Veragua.doc

(937 KB) Pobierz

BURZA

Nawałnica nie cichła ani na chwilę. Huragan miotał okrętami, spychał je w kierunku lądu. Główny pilot armady, de Kadis, próbował naradzić się z kapitanem Tristanem. Bez skutku. Tristan wzruszał tylko bezradnie ramionami. - Wszystko jest w ręku Boga - mamrotał. Pachniało od niego mocno winem.

Kolumb leżał nieprzytomny w swej toldilli. Niespodziewany nawrót choroby zwalił go z nóg. Od wielu już dni odpowiedzialność za los armady spoczywała niemal wyłącznie na barkach de Kadisa. Ustawicznie sprawdzał igłę kompasu. Znowu odchyliła się na ćwierć na zachód. A na zachodzie ciągnęła się linia nieznanego brzegu. Za żadną cenę nie wolno dopuścić, by zniosło ku niemu okręty. Teraz, podczas burzy, tylko otwarte wody mogły dać jakieś szanse ocalenia. Ale jak manewrować karawelą pozbawioną żagli? Jak rozpiąć zapasowe płótna, by wiatr ich nie porwał, by nie połamał masztów?

Rudle sterów przestały być powolne rękom. Okręty, miotane furią wichru, stały się bezwolnymi łupinami, oddanymi na igraszkę żywiołów.

Gdzieś wysoko nad pokładem zwisał człowiek uwiązany linami do wąskiej platforemki z bocianiego gniazda. Cierpiał jeszcze bardziej niż ci na dole. Przy każdym przechyle statku ciało jego zataczało w powietrzu nagły łuk, razem z masztem, do którego był przyczepiony. To leciał z impetem ku kipiącej topieli, to znów podlatywał ku zionącemu piorunami niebu. Rozpuchłe słoną wilgocią pęta wżerały się coraz głębiej w ciało. Gdy mocne uderzenia wiatru odrywały go od pnia, miał wrażenie, że jakaś piekielna maszyna kruszy mu wszystkie kości. Podobnych tortur nie zdołałaby wymyślić nawet Święta Inkwizycja. Gdy wiele dni temu, w chmurny poranek 9 maja 1502 roku, cztery niezbyt świetne karawele wyciągały kotwice w porcie Kadyksu, by wyruszyć na kolejną wyprawę, nikt nie łudził się nadmiernie olśniewającymi nadziejami. Zbyt wiele mówiono o niechęci króla, podstępne knowania biskupa Fonseki, od którego zależało niemal wszystko, nie stanowiły dla nikogo tajemnicy, a zatrważające postępy choroby królowej Izabeli nie pozwalały zbytnio liczyć na jej opiekę i życzliwość okazywaną dotychczas Kolumbowi.

Na czele armady nie stał już wicekról i wielkorządca. Kolumba odarto z tytułów i władzy. Był już tylko - admirałem. Zaiste, nikt z uczestników wyprawy nie Uczył na zdobycie honorów i zaszczytów. W grę wchodziły jedynie złoto i perły... Teraz zaś me liczono już na nic. Nawet na ocalenie własnego życia.

De Kadis wielekroć zaglądał do toldilli Kolumba. Admirał wciąż leżał nieprzytomny. Z decyzją nie można już było zwlekać. Z każdą chwilą znosiło ich bliżej brzegu. De Kadis wpatrywał się weń martwymi oczami. Błysnęła mu myśl: skoro nie ma sposobu manewrowania okrętami, trzeba przynajmniej utrzymać je w miejscu.

- Kotwice wodne! - głos de Kadisa był ochrypły, tłumił go huk fal. - Pławy!

Musiał wielekroć powtórzyć rozkaz, zanim go wykonano. Wykonano przecież. Karawelą targnęło, jakby w rozpędzie została schwytana na arkan. Po przesypaniu się piasku w ampollecie de Kadis zajrzał do skrzynki chroniącej kompas. Obliczył położenie statku. Po upływie godziny sprawdził raz jeszcze. Wreszcie przestało ich znosić ku nieznanym brzegom. Tak, pławy w tej sytuacji stanowiły jedyne wyjście. Pozostałe okręty powtórzyły manewr. Teraz wszystkie kołysały się na uwięzi.

Niebezpieczeństwo wyrzucenia na brzeg zostało chwilowo zażegnane. Ale chwiejba wzrosła jeszcze bardziej. Przeciągnięto liny od rufy aż do dziobu. Tylko nie odrywając od nich rąk, można się było poruszać na pokładzie.

Niebo wciąż płonęło ogniem błyskawic. Ogłuszający zgiełk burzy narastał bez przerwy. Porozumiewano się tylko gestami. Ludzi ogarniała ostateczna rozpacz. Morze porwało łodzie, zapasy żywności zamokły. Z toldy cuchnęło stęchlizną. Fala zmyła żelazny trójnóg, na którym warzono strawę. Pozostało wprawdzie ułożone z cegieł palenisko, ale próby rozpalenia ognia byłyby czystym szaleństwem. Woda przesiąkała przez rozluźnione deski poszycia kadłubów, zbierało się jej coraz więcej, choć naprawiane ustawicznie pompy pracowały bez przerwy. Nie było snu, nie było wytchnienia, nie było ciepłej strawy. Tylko skwaśniałe na ocet wino i zielone od pleśni suchary.

- Przedsionek piekła - pomstowano na cały głos. - Oko boskie tu nie dociera.

Nie wstydzili się już łez. Spływały jawnie po wynędzniałych twarzach. Potem nawet łez zabrakło.

De Kadis ledwo trzymał się na nogach. Gdy któregoś z tych strasznych dni spojrzał przypadkiem w zwierciadło, z trudem poznał własne odbicie. Jeszcze tak niedawno miał włosy kruczoczarne, teraz przetykał je gęsty szron srebrnych nitek. Czoło przeorane głębokimi bruzdami zmarszczek, których tam przedtem nie było. Z lustra wyzierał sterany starzec.

*

Ferdynand tkwił kamieniem w toldilli, wpatrzony w ociekającą potem twarz ojca. Od początku jego choroby nie pozwalał sobie na prawdziwy sen. Gdy brakło sił na czuwanie, wówczas drzemał jak czujny zając z na wpół otwartymi oczyma. Inaczej nie mogło być. Ktoś musiał odwracać na czas ampolletę, ktoś musiał dbać, by lek został podany o oznaczonej porze. Nie miał go kto w tym zastąpić. Być może tylko te leki powstrzymują życie wyciekające niczym woda z nadtłuczonego dzbana.

Mendez zaglądał do nich, gdy tylko zdołał ułowić wolną chwilę. Coraz mniej było takich chwil. Ciężar swoich i cudzych obowiązków przygniatał barki. Załoga ustawicznie topniała. Nie było dnia, nie było niemal godziny, by nie znoszono poturbowanych do kasztelu. Leżeli tam na cuchnących barłogach, czekając zmiłowania boskiego. Na ludzkie nie mieli już co liczyć. Beczułka zatęchłej wody i stwardniałe na kamień suchary - na tym kończyła się pomoc i opieka. Leki, opatrunki, nastawianie zwichniętych stawów - kto miał się tym zająć? Płynący na flagowej karaweli w charakterze lekarza armady felczer Bernal nie interesował się zdrowiem hołoty. Gdy mu płacono złotem - rzecz inna. Ale jakiej zapłaty mógł oczekiwać od zagłodzonych oberwańców?

Klął na czym świat stoi, gdy go próbowano nagabywać. Wychodzić na pokład okrętu, który staje dęba, niczym szalejący rumak? To się po nim nie pokaże. Najbardziej zacisznie było w toldilli kapitana Tristana, przy gąsiorku tęgiego wina. Ale każdego dnia, równo w południe, z punktualnością piasku przesypującego się w ampollecie, zjawiał się u łoża Kolumba. Admirała nie śmiał zlekceważyć. Mendez zresztą by do tego nie dopuścił. Gotów byłby go sprowadzić, przykładając sztych do gardła. Z Mendezem trzeba się było liczyć. Jeden z najbardziej oddanych Kolumbowi ludzi. Czujny i nieufny. Nie spuszczał ani na chwilę oczu z Bernala krzątającego się przy admirale. Zarówno podczas badania chorego, jak i podczas przyrządzania mikstury. I ta dłoń muskająca niby mimo woli rękojeść sztyletu. Bernal rozumiał dobrze znaczenie tego gestu. To była groźba. Przywoływał na pomoc całą swą wiedzę i doświadczenie, by odpowiednio dobrać leki. Gdyby Kolumb zmarł, los lekarza, który do tego dopuścił, byłby nie do pozazdroszczenia.

Mendez rzeczywiście nie żywił zbytniego zaufania do Bernala. Różnie powiadano o tym człowieku. Ponoć zbiegł na pokład karaweli w ucieczce przed stryczkiem grożącym za otrucie bogatego pacjenta.

Licho wie, co takiemu może strzelić do łba.

Oto teraz wlewa płyny z różnobarwnych ampuł do pucharka. Któż jest w stanie przewidzieć, czy któraś z tych ampuł nie zawiera śmiercionośnego jadu? Gdyby się poważył, zginie jak pies. Ale to nie przywróciłoby życia admirałowi.

Mendez łyka ślinę obserwując, jak kościana kopystka rozwiera zaciśnięte zęby Kolumba. Ostro pachnąca mikstura wpływa powoli między zsiniałe wargi. Śmierć niesie czy życie? Palce zwierają się na głowni wiszącego u pasa sztyletu... Spłynęła ostatnia kropla. Nikły oddech nie zmienia rytmu, ciało pozostaje, jak przedtem, bezwładne.

- Jako mu jest? - pyta ochryple Mendez.

Bernal zamyka powoli skórzane puzdro. - Chwalić Boga, wszystko na najlepszej drodze - oświadcza z przekonaniem.

Ferdynand wlepia oczy w drzwi, które zamknęły się za wychodzącym felczerem. - Jakże to tak - szepcze - toć jak był bez zmysłów, tak jest. I raczej do umarłego podobny niż do żywego.

„Umarły” - słowo zakołatało w mózgu Mendeza niczym odzew pogrzebowego dzwonu. Jeżeli admirał odejdzie, co się stanie z armadą, co się stanie z nimi wszystkimi? Odwraca wzrok, by Ferdynand nie wyczytał tych myśli. Już i tak widać było, że wyrostek goni resztkami sił.

- Ufajmy opatrzności - odpowiada bezbarwnie. - Być może, w końcu leki postawią admirała na nogi. Bernal to biegły medyk.

Przez chwilę w toldilli panuje cisza. Mendez obserwuje spod oka Ferdynanda. Gdy podnosili kotwice w Kadyksie, chłopak tryskał zdrowiem. Teraz pozostał z niego nędzny cień. Tak bardzo zmarniał, że aż trudno uwierzyć.

- Bacz - przerywa wreszcie milczenie Mendez - aby ciebie samego nie zwaliło z nóg. Bo wtedy...

- Nie zwali - chłopak potrząsa buntowniczo głową - wytrwam.

Z pokładu dobiegł skłócony gwar podnieconych głosów. Znowu coś się tam stało.

Mendez bezwiednym ruchem obciąga poły kubraka. - Muszę iść. Powrócę, jak tylko to będzie możliwe. - Złe przeczucie ściska mu serce. Jeszcze raz obrzuca spojrzeniem bezwładne ciało, miotane po łożu przechyłami statku.

Ale okazało się, że racja była po stronie Bernala. Dziewiątego dnia wczesnym rankiem Kolumb otworzył oczy. I oczy te patrzyły zupełnie przytomnie.

- Pić - powiedział wyraźnie.

- Ojcze! - Ferdynand, nie dowierzając własnym uszom, przypadł do łoża. - Ojcze!

Ręce drżały mu z przejęcia, zatoczył się wskutek nagłego przechyłu statku, połowa zawartości kubka znalazła się na podłodze.

Wychudłe dłonie Kolumba spoczęły na głowie syna.

- Doglądasz mnie jak prawdziwy Samarytanin. - Wypił chciwie. - Woda?

- Lek, ojcze.

- Daj wina.

Chłopak popatrzył na ojca z wahaniem.

- Nie wiem, czy wolno.

- Daj.

Ferdynand wypadł przed toldillę i narobił wrzasku. Przybiegł Mendez, przygotowany na najgorsze. Ale czekała go radość, nie smutek.

- Ojciec odzyskał zmysły i żąda wina.

Mendez wpadł do toldilli, za nim biegł Bernal. Wystarczył mu jeden rzut oka.

- Mało który medyk potrafiłby tu tyle zdziałać, co ja. - Wsparty pod boki, był uosobieniem triumfu. - Omroczenie minęło, teraz admirał szybko odzyska siły.

- Wina! - Kolumb uniósł się z wysiłkiem na łokciach. - Czuję, że mnie wzmocni.

- Wino - roześmiał się Bernal - nigdy nie zaszkodzi. Szczególnie zacne.

Ferdynand otworzył sepet. Czerwony wosk zamykał glinianą gardziel gąsiorka.

- Święci Pańscy! - Bernal podniósł ramiona kaznodziejskim gestem - ani mi się w snach nie marzyło, że czegoś podobnego skosztuję na Antypodach.

Kolumb pił powoli. Bernal wychylił jednym haustem napełniony przez Ferdynanda kubek.

- Umarłego postawiłoby na nogi - sapnął ocierając usta. - Za kilka dni wasza miłość będzie mógł już opuszczać łoże. Rzecz jasna, ostrożnie i z rozwagą.

Kolumb zasnął. Zbudził się około południa.

- Daj przyodziewek. Ferdynand zdrętwiał.

- Nie zamierzasz chyba wstać, ojcze?

- Wstanę.

Chciał wybiec, poradzić się Mendeza, sprowadzić felczera. Kolumb powstrzymał go stanowczym gestem.

- Sam wiem, co czynić. Jak długo tu leżę? Dziesięć dni? Święta Trójco! Armada na łasce losu!

Zwlókł się z pościeli. Ferdynand, chcąc nie chcąc, musiał mu pomóc przy ubieraniu się.

- Wyjdziesz na pokład? Burza wciąż szaleje.

- Burzą mnie nie strasz! - uśmiech ożywił wargi Kolumba. Wyprostował się, z trudem utrzymał równowagę. - Widzę, jak kołysze. Najwyższy czas, abym objął z powrotem dowództwo. Mnie powierzono tych ludzi i te okręty.

Podtrzymywany przez syna, wyszedł na platformę. Tuż za progiem poryw wiatru o mało nie zbił go z nóg.

- Prowadź do mojej baszty.

Szli z trudem, trzymając się lin. Gdy znaleźli się na miejscu, Kolumb oparł ręce na nie heblowanym parapecie. Przymknął oczy i oddychał ciężko, nie mogąc dobyć głosu. Wbiegł Mendez.

- Wasza miłość, nie można tak - zaczął gorączkowo. - Bernal powiedział...

Kolumb machnął ręką. - Przestań - zmarszczył brwi.

- Wasze zdrowie...

- Ważniejsza armada. Sprowadź kapitana Tristana i de Kadisa.

Tristan mrugał powiekami. Każde jego słowo pachniało winem.

- Admirale... Cud boski, że was tu znowu widzę...

- Kto kazał wyrzucić pławy?

- De Kadis.

Tristan stał na chwiejnych nogach, ciężko wsparty o ścianę nadbudówki. Gdyby nie ona, upadłby chyba na pokład. Kolumb patrzył na niego niechętnie.

Nadszedł de Kadis.

- Bogu dzięki...

- Kazaliście wyrzucić pławy?

- Tak. Statki znosiło na brzeg. Nie znamy go - być może skały, być może rafy. Nie widziałem innego wyjścia.

- Dziesięć dni na uwięzi w czas huraganu! - policzki Kolumba nabiegły krwią. - Powiadacie: cud, że tu wróciłem. Widzę większy cud w tym, że okręty nie poszły na dno.

De Kadis pogładził starganą wiatrem bródkę. - Źlem uczynił? Kolumb wzruszył tylko ramionami. Milczał przez chwilę.

- Nic nie wystoimy na miejscu - rzekł wreszcie. - Precz z pławami!

- A potem? - De Kadis nie ruszał się z miejsca.

- Naciągniemy nowe płachty.

- Przy takim huraganie? Zerwie je z miejsca.

- Może nie zerwie.

- Wtedy obali statki do góry dnem.

- Da Bóg, nie obali.

De Kadis wciąż się wahał. - Ryzyko...

- Ryzyko? - wybuchnął Kolumb. - O tym trzeba było pomyśleć, gdy wyciągali kotwie w Kadyksie. Powiadam wam, że stokroć bezpieczniej płynąć niż tkwić na uwięzi niczym kłody. - Strzepnął palcami. - Okręt pozbawiony zdolności manewrowania jest jak człowiek bez duszy. Pławy precz! - powtórzył twardo - przypilnujecie, by sprawnie rozpięto żagle. Nie wolno dopuścić, aby je znowu wiatr uniósł.

Główny pilot armady potrząsnął głową. - Wasz rozkaz, admirale.

- Mój.

Odszedł. Na pokładzie znowu wybuchło zamieszanie. Krzyki, bezładna bieganina. Gdy wynoszono płótna z toldy, wiatr o mało nie wyszarpnął ich z rąk. A cóż dopiero, gdy zaczęto mocować żagle na przekładzinach *.[* przekładzina - reja. Obecne nazewnictwo morskie ukształtowało się dopiero w XVIII w., jest pochodzenia holendersko-angielskiego.] Kilku marynarzy upadło ciężko na pokład. Odniesiono rozbitych do kasztelu. Szczęśliwym trafem nikt tym razem nie poniósł śmierci.

De Kadis wykrzykiwał wielkim głosem rozkazy. Jego wątpliwości nie gasły, choć starał się ich nie okazywać. „Nadludzkich trzeba sił - myślał - żeby taką rzecz doprowadzić do końca”. Tu zaś brakło nawet zwykłych. Cóż, rozkaz admirała. Jeżeli jednak jego umysł w czasie choroby uległ zaćmieniu? Zimny dreszcz przebiegł wzdłuż krzyża.

Tymczasem targane huraganem płachty trzepotały z ogłuszającym hukiem. Powoli zarysowywał się pewien ład w początkowym chaosie. Na wielkim żaglu zaczerniały ostrokanciaste ramiona maltańskiego krzyża.

Górny żagiel sprawiał najwięcej trudności. Ale i on został w końcu rozpięty i zamocowany na przekładzinach. Maszty okryły się płótnem. Okręt wyglądał teraz jak ptak rozwierający skrzydła do lotu.

De Kadis patrzył zdumiony. Ludzie ześlizgiwali się już na pokład. Huragan nie zerwał płócien, nie strzaskał masztów, nie przewrócił karaweli. Słuszność była po stronie Kolumba. De Kadis stał oparty o ścianę nadbudówki, pełen goryczy i niepokoju. Gdyby on sam przed dziesięcioma dniami odważył się rozpiąć żagle?

Kolumb rozłożył kartę na koślawym stoliku w nadbudówce.

- Płyniemy na zatokę Gordo - jego głos był krzepki i jasny - kurs południe, ćwierć zachód.

- Południe, ćwierć zachód - powtórzył Mendez biegnąc ku sternikowi.

- Południe, ćwierć zachód - powtórzył sternik.

Żagle wydęły się jak pierś człowieka, który głęboko zaczerpnął tchu. Pozostałe trzy karawele zajaśniały bielą wciągniętych płócien. Pchane wiatrem od rufy okręty pomknęły chyżo wzdłuż czerniejącej w dali linii brzegu.

Nawałnica wciąż wrzała z niezmniejszoną siłą. Pioruny biły bez ustanku. Ale w oczach ludzi uwięzionych na czterech niewielkich okrętach nie było już tępej rozpaczy. Płynęli. Przestali czekać z bezczynnie założonymi rękoma na nieuchronną śmierć. To było wiele. To było niezmiernie wiele...

DROGA DO INDII

Sklecona naprędce przez okrętowego cieślę buda trzeszczała we wszystkich wiązaniach. Deski jęczały i gięły się pod uderzeniami huraganu. Lada chwila cała ta wątła budowla rozsypie się w rumowisko niekształtnych drzazg. Deszcz zacinał, wpadając do wnętrza przez szerokie otwory okienne, wychodzące na wszystkie cztery strony świata.

Niewiele tu było zaciszniej niż na pokrytym odłamkami pokładzie. Ale przecież ściany osłaniały trochę przed wiatrem.

Kolumb niemal nie opuszczał swego posterunku. Musiał trwać. Któż, jeżeli nie on, zdoła przeprowadzić okręty przez bezmiar tych pełnych tajemnic mórz? On tylko posiadał skreślone własną ręką mapy; nie oddałby ich nikomu, chyba razem z własnym życiem. On tylko wiedział, jak należy żeglować, by osiągnąć brzegi złotodajnej Parii. Wiedział też, jak bardzo musi być ostrożny. Niebezpieczeństwo ze strony żywiołów nie było jedynym, jakie mu w tej wyprawie groziło. Nie ono było największe.

Przymknął oczy. Myślał o ludziach, którzy niczym hieny czekali jeno sposobności, by go rozszarpać. Bracia de Porras. Diego, notariusz królewski, jakby oczy i ramię korony. Francesco - kapitan karaweli „Santiago de Palos”. Kapitan Diego Tristan, dowodzący właśnie tym okrętem, na którym przebywał Kolumb - karawelą „Kapitanowie” - stanowił niewiadomą. Może czekał na czyją stronę przeważy się szala.

Niewątpliwie otrzymali tajną instrukcję przed wyruszeniem na morze. Od biskupa Fonseki czy też nawet od samego arcykatolickiego króla Ferdynanda. Kolumb nie znał, rzecz jasna, treści tej instrukcji, ale nietrudno było się domyślić, że jest wymierzona przeciwko niemu. Wrogowie Kolumba nie byli osamotnieni. Mieli swoich ludzi na statkach armady. Kto wie, jak wielu. I gdyby posiedli mapy tych szlaków, gdyby wiedzieli, jak dotrzeć do brzegów Parii i w jaki sposób powrócić do Kastylii... Kto był silniejszy? Wrogowie czy sprzymierzeńcy?

Głowa Kolumba opadła na piersi.

Brat Bartholomeo, kartograf. Człowiek światły, w znojnym trudzie dążący do odkrycia tajemnic świata. Ale brak mu było siły charakteru, energii i sprytu. Nie, on nie potrafiłby stawić czoła królewskim szakalom. Z całą pewnością, nie.

Więc Diego Mendez? Odważny, silny i wierny. Więc...

Admirał uniósł się z trudem, wpił palce w szorstkie listwy parapetu. Zatoczył spojrzeniem po rozszalałym morzu. Tuż za „Kapitanami” sunęła karawela „Santiago de Palos”. Kapitan de Porras pewno, jak zawsze, raczy się winem. Co mu tam statek, co burza. „Dobry katolik i wierny sługa korony”. Oto sekret jego kapitańskiej godności. Dalej płynie „Galiegi”. Na wyżce barczysta sylwetka kapitana Pedro de Torreros.

Pedro... Długie lata wspólnej tułaczki po tajemniczych szlakach nieznanych mórz. Gdy jesienią 1492 roku wypływali z portu Las Palos na pierwszą wyprawę, Pedro był tylko rękodajnym Kolumba. Teraz jest kapitanem karaweli. Wierne, nieugięte serce. Ten będzie przy swoim admirale trwać do ostatka. Bez względu na to, jak się potoczą dalsze dzieje flotylli. Nie dlatego, że swą godność zawdzięcza Kolumbowi. Często powtarzał: „Wolałbym pozostać przy osobie waszej wielmożności, choćby i nadal jako sługa”. Nie były to puste słowa.

Wzrok Kolumba przesunął się z kolei na „Wiskajny”. Kadłub karaweli pstrzył się jaśniejszymi plamami świeżo nałożonych łat. Przewalała się ciężko z burty na burtę. Sporo widać zaczerpnęła już wody, pompy niechybnie znowu odmówiły posłuszeństwa. Liche okręty i jeszcze lichszy sprzęt. Biskup Fonseca, od którego zależało wyposażenie wyprawy, najmniej myślał o jej bezpieczeństwie i powodzeniu. Na szczęście kapitan „Wiskajny”, Bartholomeo Fresco, był doświadczonym żeglarzem. Przemierzył tysiące lig * bezdroży morskich. To nie Porras. Znał swój fach i dał tego dowody. [* liga (rzymska) - miara odległości; liga lądowa - 1481 m, liga morska - 5920 m (wielka).]

Kolumb opadł ciężko na zydel, nie rozluźniając zacisku palców. Statek wspinał się na fale, zapadał w głąb, ryk wiatru nie słabł ani na chwilę. Mapy... Mapy znaczą przebytą drogę. Reszta jest tajemnicą. Czy dotrą do wschodnich brzegów Indii? Czy ujrzą wreszcie owe miasta o dachach ze szczerego złota, które widział Marco Polo? Tymczasem to, czym witał ich nieznany kraj, było dziwne i... inne, niż być powinno. Wciąż jeszcze nie było żadnego przekonywającego dowodu, który by potwierdzał tezy admirała. Morska droga do Indii...

Kronikarz z Barcelony, Pedro Martir, już po pierwszej wyprawie Kolumba pisał: „Niejaki Kolon dotarł do zachodnich Antypodów. Wierzy, że jest to brzeg Indii. Odkrył wiele wysp - sądzi się, iż są to te same wyspy, co do których kosmografowie twierdzili, że leżą u brzegów Indii za Oceanem Wschodnim. Nie posiadam dowodów, by te twierdzenia obalić. Ale moim zdaniem wielkość kuli ziemskiej zdaje się prowadzić do całkiem odmiennych wniosków...”

Martir! Kimże był, aby zadawać kłam Kolumbowi? Uczonym geografem? M...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin